piątek, 29 stycznia 2016

świecący...

zdj:flickr/LMAP/Lic CC
(Mk 4,21-25)
Mówił im dalej: Czy po to wnosi się światło, by je postawić pod korcem lub pod łóżkiem? Czy nie po to, aby je postawić na świeczniku? Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. I mówił im: Uważajcie na to, czego słuchacie. Taką samą miarą, jaką wy mierzycie, odmierzą wam i jeszcze wam dołożą. Bo kto ma, temu będzie dane; a kto nie ma, pozbawią go i tego, co ma.


Mili Moi…
Udało mi się dziś zakończyć przygotowania do sobotniego, comiesięcznego dnia skupienia. Ja się już jednak starzeję. Coś, co kiedyś zajmowało mi jeden dzień, dziś zajmuje cztery. Ale może to też inne czynniki mają na to wpływ… Jak choćby walenie robotników w ściany… Mija miesiąc od rozpoczęcia remontu. Może to potrwać jeszcze dwa tygodnie. Wytrzymam? Spróbuję…

Dziś kolejny pierwszy raz… Tym razem przesłuchanie przez policję… No, może przyjacielska rozmowa raczej :). Na temat kradzionego samochodu stojącego pod naszym kościołem. Czy coś widziałem, czy długo tu stoi i tym podobne…. A gdybym sobie coś przypomniał, albo coś zauważył, to żebym dał znać… No jak na filmie :). Odchodząc pomyślałem sobie, że kolejna scena to dwaj policjanci wymieniający uwagi w stylu – on coś wie, kogoś kryje, postawcie pod kościołem jednego człowieka, tylko niech nie rzuca się za bardzo w oczy… :) Ach ta bujna wyobraźnia… Takie to nasze małe Portoryko…

A dziś Pan mówi o misji światła. Zastanawiałem się dlaczego tak niewielu chrześcijan decyduje się ją podjąć. I stanęły mi przed oczami właściwie dwa naczelne motywy. Pierwszy to pokora (fałszywa), która podpowiada – przecież ja nic nie mam, nie umiem, nie potrafię, jestem szary, przeciętny, mały i biedny. Może inni, ale na pewno nie ja… Tymczasem lampa świecąc nie zastanawia się nad intensywnością światła. Po prostu robi to, do czego jest przeznaczona. Nie skupia się na sobie, ale raczej na celu, dla którego istnieje. „Wie”, że światło nie pochodzi od niej. „Wie”, że ktoś wkręcił żarówkę i ją włączył. „Wie” i po prostu świeci…

Po wtóre, i to może nawet ważniejsze, wraz z pokorą występuje często obawa… O skoki napięcia. Wielu z nas wie, że jeśli zaczniemy świecić i przyzwyczaimy do tego ludzi, jeśli rozświetlimy ciemności ich grzechu i skonfrontujemy ich z prawdą, a po jakimś czasie przygaśniemy, to ludzie nam tego nie wybaczą i nie zostawią na nas przysłowiowej suchej nitki… Chciało się świecić, chciało się żyć inaczej, a teraz proszę… Oto prawda o świecących. Byle jakie to światło. Otóż nie… Światło doskonałe, byle jaka jest lampa. Jeśli uznamy prawdę o sobie, o własnym grzechu. Jeśli założymy już u początku, że będziemy świecić raz jaśniej, raz ciemniej, że będziemy się uczyć przyjmowania i przekazywania światła, to żadna krytyka nie będzie dla nas straszna. Każde złe słowo utonie bowiem w Bożym świetle, rozproszy się i przepadnie. Ten zaś, kto raz tym światłem zaświeci, nie będzie chciał już nigdy zgasnąć, ale zrobi wszystko, żeby świecić jaśniej… Czasem dla ludzi. A czasem wbrew nim…

czwartek, 28 stycznia 2016

w ogrodzie...

zdj:flickr/ukgardenphotos/Lic CC
(Mk 4,1-20)
Jezus znowu zaczął nauczać nad jeziorem i bardzo wielki tłum ludzi zebrał się przy Nim. Dlatego wszedł do łodzi i usiadł w niej /pozostając/ na jeziorze, a cały lud stał na brzegu jeziora. Uczył ich wiele w przypowieściach i mówił im w swojej nauce: Słuchajcie: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, jedno padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je. Inne padło na miejsce skaliste, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo nie było głęboko w glebie. Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i nie mając korzenia, uschło. Inne znów padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu. Inne w końcu padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny. I dodał: Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. A gdy był sam, pytali Go ci, którzy przy Nim byli, razem z Dwunastoma, o przypowieść. On im odrzekł: Wam dana jest tajemnica królestwa Bożego, dla tych zaś, którzy są poza wami, wszystko dzieje się w przypowieściach, aby patrzyli oczami, a nie widzieli, słuchali uszami, a nie rozumieli, żeby się nie nawrócili i nie była im wydana /tajemnica/. I mówił im: Nie rozumiecie tej przypowieści? Jakże zrozumiecie inne przypowieści? Siewca sieje słowo. A oto są ci /posiani/ na drodze: u nich się sieje słowo, a skoro je usłyszą, zaraz przychodzi szatan i porywa słowo zasiane w nich. Podobnie na miejscach skalistych posiani są ci, którzy, gdy usłyszą słowo, natychmiast przyjmują je z radością, lecz nie mają w sobie korzenia i są niestali. Gdy potem przyjdzie ucisk lub prześladowanie z powodu słowa, zaraz się załamują. Są inni, którzy są zasiani między ciernie: to są ci, którzy słuchają wprawdzie słowa, lecz troski tego świata, ułuda bogactwa i inne żądze wciskają się i zagłuszają słowo, tak że zostaje bezowocne. W końcu na ziemię żyzną zostali posiani ci, którzy słuchają słowa, przyjmują je i wydają owoc: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny.


Mili Moi…
Muszę się z Wami podzielić czymś ciekawym… Kilka lat temu dołączyłem  do społeczności facebookowiej. Długo, bardzo długo się przed tym broniłem, przewidując, że stanie się to dla mnie swoistym „złodziejem czasu”. Przekonał mnie jeden argument – ewangelizacja. Trzeba odkrywać nowe przestrzenie, można docierać z informacją i formacją szeroko. I tak starałem się to narzędzie wykorzystywać. Ale oczywiście, w związku z tym, że komputer w moim pokoju spełnia wiele różnych funkcji i jest włączony niemal nieustannie, to każdy kontakt z maszyną wiązał się również z rzutem oka na Facebooka. Rzut oka bardzo często wydłużał się do kilku, czy kilkunastu minut… I tak wiele razy dziennie. Ze zdumieniem stwierdzałem, że coś, co niegdyś było sympatyczną przestrzenią kontaktów, przesyłania sobie ciekawych i cennych informacji, od dłuższego już czasu jest przestrzenią walki politycznej, nienawistnych komentarzy, pogardy i braku szacunku. To miejsce stawało się dla mnie coraz bardziej rozczarowujące. Nie, nie… Nie zmierzam do tego, że likwiduję swoje konto. Ale od kilku dni nie zaglądam tam wcale, no może tylko po to, żeby odpisać na konkretne pytania. Ale nie przeglądam, nie czytam, nie śledzę… I tu najważniejsze, czym chcę się podzielić… Po pierwsze – jestem o wiele spokojniejszy. Nie udzielają mi się te wszystkie emocje, czające się w nawet zupełnie niewinnie wyglądających artykułach. Po drugie – czas, który zyskałem mogę przeznaczyć na rzut oka w książkę i rzeczywiście to czynię. Po trzecie – mogę spokojnie żyć swoim własnym życiem, a nie życiem Angeli Merkel, pana od KODu, czy innej maści bohaterów… Plan więc jest taki… Owszem, być może chwila na ewangelizacje, ale stanowcze ograniczenie obecności w tym miejscu na rzecz życia realnego… Czuję się znacznie, ale to znacznie wolniejszy… I pokój wraca…

A dzisiejsza przypowieść o siewcy bardzo mocno skojarzyła mi się z wizją ogrodu, który musi być najpierw mocno przygotowany pod jakikolwiek zasiew. Ziarno jest niezawodne, ale nic nie wyrośnie w zupełnie nieprzygotowanym środowisku. Nasze życie duchowe to ogród, który trzeba przekopać, nawodnić, nawozić, wyznaczyć grządki, pozwolić Bogu na siew, doglądać, pielić, podwiązywać, podpierać, wybierać kamienie… Ta dbałość o to miejsce jest niesłychanie wymagająca. Nakład sił i środków ogromny. Ale i owoce warte całej tej pracy. Bo bez niej nie ma na co liczyć. Jeśli się nie zaangażujemy, nic nam nie wyrośnie. Siedząc w „świętym spokoju” łudzimy się tylko naszą osobistą wizją chrześcijaństwa. Bóg bowiem czyni z naszego życia powieść przygodową, niezły kryminał… Co to ma wspólnego z ogrodem? Ależ bardzo dużo… Bo w każdym ogrodzie toczy się życie – pełne walk, zmagań, potyczek… O wodę, o światło, o przestrzeń, o pszczołę, którą trzeba zwabić kolorem… Ogród to niesłychanie dynamiczne miejsce…

Gwałtownicy zdobywają Królestwo Boże… Człowieku!!! Ogrodniku!!! Przypomnij więc sobie, gdzie masz widły i grabie. I do dzieła… Każdy czas jest dobry, żeby zacząć uprawiać swego ducha… Nawet trwająca zima…

wtorek, 26 stycznia 2016

potrząśnijmy tym światem...

zdj:flickr/Claudio Ungari/Lic CC
(Mk 16,15-18)
Po swoim zmartwychwstaniu Jezus ukazał się Jedenastu i powiedział do nich: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie.


Mili Moi…
Dni płyną, przeżywane intensywnie… Kolęda trwa. Jest jej w tym roku znacznie więcej, niż w ubiegłym. Z jednej strony to bardzo cieszy, że rośnie liczba osób, które chcą nas przyjmować w swoich domach, ale  z drugiej, wiąże się to z ustawicznym byciem „w drodze”. Wszystkie spotkania jednak są bardzo miłe.

Napisałem dziś pierwszy list do moich parafian. To jakiś kolejny „pierwszy raz” w moim życiu. Wszystko takie nowe, takie przyjemne w odkrywaniu. Podsumowanie roku i plany na nowy, właśnie rozpoczęty, składały się na jego treść. Niby niewiele, a jednak towarzyszy temu sporo radości.

Zawiozłem dziś również księdza Marka do kolejnej stacji jego amerykańskiego urlopu. Gościłem przez kilka dni dawnego kierownika elbląskiej pielgrzymki, z którym znamy się od wielu lat i który również wpływał na moje, rodzące się niegdyś powołanie. Miał być gościem na mojej mszy instalacyjnej, ale niewykluczone, że jeszcze do nas wróci na najbliższą niedzielę, bo jest niedaleko.

A dziś rano obudziłem się z jakąś nową motywacją i postanowieniem, że czas zakończyć użalanie się nad sobą związane z pisaniem doktoratu i najwyższa pora wziąć się za pisanie. Posiedziałem więc nieco nad materiałami rozkładając je na nowo I od jutra zaczynamy… Polecam się opiece Ducha Świętego i Waszemu modlitewnemu wsparciu.

Dzieją się również inne, dobre rzeczy. Dziś zadzwonił proboszcz sąsiedniej parafii, Frank, z propozycją, żebyśmy w Wielki Piątek zorganizowali wspólnie Drogę Krzyżową ulicami miasta, a właściwie jedną, naszą ulicą, przy której mieszczą się aż trzy katolickie parafie. Mamy to przedsięwzięcie zrealizować wspólnie – w języku angielskim, polskim i hiszpańskim. Podjąłem pomysł z wielka radością. Nareszcie coś razem… Katolicy dla tego miasta.

A nad Słowem myślę dziś o wierze. Dlaczego znaki nam nie towarzyszą, skoro jesteśmy wierzący? Musi być coś z tą wiarą nie tak… Ja dziś zobaczyłem to na przykładzie mojej własnej wiary związanej z wyzwoleniem z mojego grzechu. Jak pewnie wielu z Was, borykam się z podobnymi grzechami nieustannie i… no właśnie, czy ja wierzę, że Pan Bóg może, czy raczej zechce mnie z nich wyzwolić? Niby teoretycznie wierzę, ale przecież praktycznie się to nie dokonuje. A zatem? Wierzę głęboko nie tracąc nadziei, czy raczej słabiutko, wątpiąc i zniechęcając się szybko? Ocena wypadła dość krytycznie.

Jeśli więc nie jestem w stanie uwierzyć mocno w to, że Bóg zechce mnie wyzwolić z mojego grzechu, to jak mogę uwierzyć mocno w to, że Bóg będzie uzdrawiał przez moje ręce, czy pozwoli mi ocaleć po wypiciu trucizny? To baśnie dla grzecznych dzieci. Nawet jeśli kiedyś i gdzieś, to nie teraz i nie u mnie… A jednak. On obiecuje i jest wierny swojej obietnicy. Na dowód tego pokazuje dziś Pawła, który właśnie z grzechu został wyrwany, a zaraz potem zaczął czynić cuda w imię Jezusa. Bo dla Niego wszystko jest możliwe. Żebyśmy tylko nie stawiali żadnych granic naszej wierze… Potrząsnęlibyśmy tym światem…

sobota, 23 stycznia 2016

w rajskim lesie...

zdj:flickr/Manuel Paul/Lic CC
(Mk 3,20-21)
Jezus przyszedł do domu, a tłum znów się zbierał, tak, że nawet posilić się nie mogli. Gdy to posłyszeli Jego bliscy, wybrali się, żeby Go powstrzymać. Mówiono bowiem: Odszedł od zmysłów.


Mili Moi…
Za oknem szaleje zamieć… Podobno zasypie nas całkowicie i nikt nas nie znajdzie do wiosny… Internet od dwóch dni działa jak chce. Być może to efekt trwającego remontu i różnych modyfikacji kablowych. W efekcie problemem jest nawet wydrukowanie kazania, bo wszystkie drukarki połączone przez wi-fi. To mi znów stawia przed oczy ogrom naszej, ludzkiej zależności od techniki i nowych technologii. Z naszego własnego wyboru stajemy się mocno bezradni. Bo dopóki wszystko działa, to i my działamy, ale kiedy jeden element w tym skomplikowanym mechanizmie zawodzi, wówczas pojawia się niepokój, bo nasza kreatywność została skutecznie stępiona…

Czasem pojawia się we mnie takie marzenie, żeby skryć się gdzieś w głębokim lesie wobec tych wszystkich kabli, sygnałów, klawiatur. Odetchnąć pełną piersią i zacząć żyć naprawdę. W realnym, pięknym świecie, a nie w wirtualnej przestrzeni, która nigdy nie śpi. Żeby to jeszcze służyło naprawdę ważnym celom… Takim, na przykład, jak misja Jezusa… Kiedy czytam Słowo, to wydaje mi się, że to Jezusowe szaleństwo jest jedynym, które warto podjąć. Ten pośpiech i aktywność ma sens, bo chodzi przecież o rzeczy najważniejsze – o ludzkie zbawienie. Ale nawet w tej najważniejszej kwestii Jezus potrafił zachować umiar, a właściwie uszanować ludzkie możliwości. Bo przecież swoim uczniom na jakimś etapie mówi – odpocznijcie nieco… Chciałbym odpocząć… Ale na razie bez szans…

W tym szaleństwie jednak jest sporo poważnych radości. Kilka dni temu na przykład wskrzesiłem człowieka. A właściwie, żeby nie powodować nieporozumień skrótami myślowymi, Jezus wskrzesił przeze mnie. Nie pierwszy już zresztą raz, ale tym razem zwycięstwo łaski znaczące. Spowiedź po czterdziestu latach. To chyba swoisty rekord. Jakie musiało być święto w niebie tego dnia? Nawet nie próbuję sobie wyobrazić. Ale jakie święto było w moim sercu, kiedy uświadomiłem sobie, że miałem swoją rolę w tym wskrzeszeniu – to wiem dokładnie. Cały czas się z tego cieszę. Bo Pan pozwolił mi wprowadzić człowieka w życie.

Bywa tak i podczas kolędy… Czasem wydaje mi się, że wiem, co czuł św. Jan Maria Vianney, kiedy mówił o swojej odpowiedzialności przed Bogiem za swoich parafian. Drżał przed nią, obawiał się, że jej nie udźwignie. Doświadczam tego samego. Czasem zastanawiam się jak pozyskać ludzi dla Boga. I mówię dziś o tych, którzy naprawdę oddalili się od Niego. U takich też bywam „po kolędzie”. Modlę się… Rozmawiam… Czasem słyszę – gdyby ktoś z nami tak kiedyś porozmawiał, jak ojciec dziś, to może bylibyśmy w innym miejscu życia, niż obecnie… Może tak, a może nie… Żadna moja zasługa… Lubię ludzi, a Bóg uczy mnie ich kochać. Pokazując stanowczo i radykalnie Jego wymagania, jednocześnie staram się dowodzić, że są one możliwe do realizacji, są „dla ludzi” i mają głęboki sens… Wychodząc proszę Ducha Świętego, żeby tam został i pracował nad sercami… Może kiedyś… Coś…

Może wspólnie odpoczniemy w rajskich lasach… Bez internetu, bez klawiatury, bez sygnału… Za to w prawdziwej radości…

środa, 20 stycznia 2016

gniewna cisza...

zdj:flickr/Jack/Lic CC
(Mk 3,1-6)
W dzień szabatu Jezus wszedł do synagogi. Był tam człowiek, który miał uschłą rękę. A śledzili Go, czy uzdrowi go w szabat, żeby Go oskarżyć. On zaś rzekł do człowieka, który miał uschłą rękę: Stań tu na środku! A do nich powiedział: Co wolno w szabat: uczynić coś dobrego czy coś złego? Życie ocalić czy zabić? Lecz oni milczeli. Wtedy spojrzawszy wkoło po wszystkich z gniewem, zasmucony z powodu zatwardziałości ich serca, rzekł do człowieka: Wyciągnij rękę! Wyciągnął, i ręka jego stała się znów zdrowa. A faryzeusze wyszli i ze zwolennikami Heroda zaraz odbyli naradę przeciwko Niemu, w jaki sposób Go zgładzić.


Mili Moi…
A miała to być taka spokojna środa… Miałem sobie pomyśleć nad kazaniem na niedzielę… Jak Pan Bóg przykazał, odpowiednio wcześnie… Ale z rana telefon od sekretarki biskupa, że w związku z zapowiadanymi na najbliższy weekend opadami śniegu, biskup prosi o zmianę daty instalacji. A jak biskup prosi, to się nie odmawia, zwłaszcza, że jego obecność jest do tego wydarzenia raczej niezbędna. Więc tak sobie siedzę od godzin porannych i odkręcam, zmieniam, przekładam, odwołuję… Wszystko się komplikuje. Ale nic to…

W każdym razie – Msza z obrzędem instalacji nowego proboszcza w naszej parafii (niezależnie od opadów śniegu w najbliższe dni) odbędzie się 31 stycznia, w niedzielę, o godzinie 11.00 AM. Kto może, niech pchnie info dalej, żeby wieść dotarła do jak największej liczby osób.

Ale poza kłopotami, również miłe wieści… Dziś dostałem zaproszenie na dużą ewangelizację. Mam głosić Słowo na Forum Charyzmatycznym w Chicago we wrześniu. Nie są to wprawdzie jeszcze stadiony, ale słuchaczy podobno sporo. Kolejny dowód na to, że Pan Bóg lubi wysłuchiwać naszych pragnień. Oczywiście zgodziłem się, termin zapisany. Jak dożyjemy, to znów nawiedzę Wietrzne Miasto.


No i te ręce, których człowiek potrzebuje do kochania. Najlepiej obu, bo wówczas miłość można okazać dwa razy bardziej, niż tylko z jedną zdrową ręką. Może właśnie dlatego Jezus zwraca dziś temu człowiekowi tę drugą. Żeby kochał bardziej… Mnie natomiast dziś zatrzymała cisza… Ta po stronie faryzeuszów. W takiej ciszy rośnie gniew, agresja, nienawiść. Niewypowiedziane słowo staje się ładunkiem wybuchowym, który z cała pewnością, prędzej, czy później, zostanie zdetonowany. Tu już nie ma mowy o jakimś zneutralizowaniu wpływu Jezusa na społeczność. W tej ciszy wprost rodzi się pomysł o zagładzie. Pomysł, który za chwilę przerodzi się w plan. Plan, który doczeka się swojej realizacji. Machina ruszyła i nikt nie będzie już w stanie jej zatrzymać. Nienawiść zrodzona z ciszy. Gniew kiełkujący z ziaren słów niewypowiedzianych. Można i tak wierzyć… w „boga”.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

wino radości...

zdj:flickr/Brendan DeBrincat/Lic CC
Trzeciego dnia odbywało się wesele w Kanie Galilejskiej i była tam Matka Jezusa.  Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło wina, Matka Jezusa mówi do Niego: "Nie mają już wina". Jezus Jej odpowiedział: "Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja?" Wtedy Matka Jego powiedziała do sług: "Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie". Stało zaś tam sześć stągwi kamiennych przeznaczonych do żydowskich oczyszczeń, z których każda mogła pomieścić dwie lub trzy miary. Rzekł do nich Jezus: "Napełnijcie stągwie wodą!" I napełnili je aż po brzegi. Potem do nich powiedział: "Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu!" Oni zaś zanieśli. A gdy starosta weselny skosztował wody, która stała się winem - nie wiedział bowiem, skąd ono pochodzi, ale słudzy, którzy czerpali wodę, wiedzieli - przywołał pana młodego i powiedział do niego: "Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory". Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.
Następnie On, Jego Matka, bracia i uczniowie Jego udali się do Kafarnaum, gdzie pozostali kilka dni. J 2, 1-12

Swego czasu Bruno Ferrero napisał opowiadanie o pewnym weselu, które miało się odbyć na dziedzińcu kościoła. Proboszcz zgodził się, żeby biesiadnicy ucztowali tuż poza świątynią. Ale proboszcz gdzieś wyjechał, a podczas ślubu rozpętała się ogromna burza. Długo nie ustawała, więc wikariusz wobec zmartwienia ludzi, kazał im wstawić stoły do kościoła i tam zaczęli się bawić. Wrócił proboszcz i zaczął rugać wikarego – ten biedak jął wyjaśniać sytuację kończąc argumentem, że przecież i Pan Jezus był na weselu w Kanie. Na co proboszcz odpowiedział – ale tam nie było Najświętszego Sakramentu.

To jest bardzo często i nasz problem – Jezus to Najświętszy Sakrament, Jezus to kościół, Jezus to msza, ale Jezus to nie moje życie, to nie moje sprawy, to nie moja praca i nie moja rodzina.

Często wcale nie chodzi o złą wolę. Przyczyna jest gdzie indziej. Wydaje się, że po pierwsze brakuje nam wiary. Ale nie w Jezusa, w Niego jakoś wierzymy – raczej w to, że moje sprawy mogą być dla Niego w jakikolwiek sposób ważne. Tak często powtarzamy – ja jestem przecież tylko zwykłym człowiekiem…

Czasem się zastanawiam kim była para z dzisiejszej Ewangelii? To musieli być bardzo zwyczajni ludzie, których z Jezusem pewnie łączyło niewiele. Ewangelista sugeruje, że to Maryja była zaproszona, a byli tam także Jezus i Jego uczniowie. Znajomi? Może daleka rodzina? A może po prostu wypadało ich zaprosić?

Kim byli słudzy noszący wodę? Zwykli ludzie, którzy byli „w pracy” i z pewnością byli już zmęczeni, więc może i niechętnie podejmują nowe polecenie – noszenie wody do stągwi, w których nikt tej nocy nie będzie się obmywał – zupełnie nielogiczne.

Kim byli uczniowie? Proste chłopaki bez szkół, którzy u początku znajomości z Jezusem nie wiedzą o Nim zbyt wiele, poza tym, że kiedy Go słuchają, to coś drży w nich i nie mogą przestać o tym myśleć.

Łączy ich wszystkich jedno – pozwolili się do siebie zbliżyć Jezusowi, dali Mu jakąś przestrzeń w swoim życiu, zaufali Mu w jakimś momencie i stali się świadkami cudu, który mógł zmienić ich życie. Czy zmienił? Tego nie wiemy – bo i samo to jest wynikiem ludzkiej decyzji. Można patrzeć na cud i dalej przeżywać swoje życie po swojemu.

Druga przyczyna wydaje się być związana z brakiem wiary – nie ma sensu komplikować. Życie jest wystarczająco skomplikowane bez tych wszystkich nadprzyrodzoności. Lepiej więc trzymać Jezusa na dystans, bo wyraźnie czujemy, że wpuszczając Go do naszych spraw, On mógłby czegoś od nas chcieć. To nie dla mnie – mówimy. Te wszystkie grupy, wspólnoty, ci nawiedzeni ludzie, częstsze praktyki, modlitwa przed posiłkiem, krzyżyk na szyi, czytanie Pisma Świętego – to nie dla mnie…

Raz, że to musi być przeraźliwie nudne, po drugie – ja lubię moje życie, jestem do niego przyzwyczajony i nie chcę wprowadzać żadnych zmian. Owszem, jestem w kościółku, pomodlę się, opowiem Panu Jezusowi o moich problemach, ale przecież wiem, że jak sobie sam nie pomogę, to nikt mi nie pomoże.

Poza tym, niechby nawet i pomógł, czemu nie, ale niech Pan Jezus zostanie w kościółku i niech da żyć. Bo ja nie mam czasu, bo ja mam pracę, rodzinę, bo On to musi zrozumieć.

Tymczasem Jezus nie przyszedł na ten świat założyć organizacji, do której ludzie mogą należeć, płacąc niewielkie, cotygodniowe składki tylko po to, żeby mogli przyjść do ładnego budynku, posiedzieć godzinę, pośpiewać i wyciszyć się – bo o tym mówi coraz więcej osób.

Jezus przyszedł na ten świat po to, żeby przemienić życie ludzi – całkowicie i totalnie, żeby wprowadzić zupełnie nową jakość. Życie bez Jezusa to woda, życie z Nim to wino – współczesne życie wielu chrześcijan przypomina mieszankę jednego z drugim, przy całkowitym zachwianiu proporcji – dominuje woda. Tego się po prostu nie da pić. Obrzydliwe…

A w konsekwencji takiego nieprzemienionego życia – nie doświadczamy radości, bo wino jest przecież jej symbolem. Jesteśmy smutni i nieustannie pogrążeni w narzekaniu. Mówimy, że to nasza, polska wada. Ale to nie o polskość idzie – idzie o brak wiary. Smutek jest wykwitem naszej niewiary. Zaszło to tak daleko, że ludzie, którzy nie narzekają w rozmowach, drażnią nas i są traktowani jako dziwacy.

Nasze życie, które powinno być weselem, czasem radości, nie jest nim z prostej przyczyny – nie zaprosiliśmy Jezusa. I nie ma nikogo, kto mógłby zaspokoić nasze potrzeby. I tym sposobem, prędzej, czy później nasze wesele zamienia się w stypę.

Myslicie, że przesadzam? Myślicie, że jak zwykle krytykuję, że jak zwykle coś mi się nie podoba i mam jakieś pretensje zamiast się cieszyć, że ludzie jeszcze chodzą do Kościoła?

Nie… Ja wam ciągle mówię o mojej tęsknocie za Kościołem żywym, za takim Kościołem, który Bóg zaplanował i który obiecał. Mówię wam o Kościele, który dziś nie istnieje tylko dlatego, że nie wybieramy Boga w naszym życiu.
Zobaczcie na dzisiejsze drugie czytanie… Wiecie jak powinny wyglądać nasze spotkania w tym kościele? Wiecie co powinno być normalne i codzienne? Powinienem w ramach ogłoszeń mówić – pani Malinowska, pani zostanie po mszy, bo do Kowalskich przyjechał szwagier z Chicago, ma raka wątroby, trzeba się nad nim pomodlić, a wiemy, że Jezus przez pani posługę uzdrawia.

A w dzisiejszą niedzielę zapraszam pana Barcikowskiego, bo on miał słowo poznania dla naszej parafii w środę, podczas wieczornej modlitwy. Kto dziś słyszał Jezusa podczas Mszy – pan Staliński? Proszę, niech pan podejdzie i powie nam, co Jezus chciał nam przez Pana powiedzieć.

I szwagier z Chicago za dwa tygodnie powinien zadzwonić z podziękowaniami, bo badania pokazują, że jest zdrowy, a my z przesłaniem pana Barcikowskiego powinniśmy iść w ten świat z ogromną ekscytacją, bo właśnie nam powiedział, że Jezus nam objawił, że w najbliższym tygodniu każdy z nas otrzyma dar języków i każdy z nas go użyje do mówienia o Jezusie, a połowa z tych, do których będziemy mówić, za tydzień pojawi się w tym kościele.

Taki Kościół założył Jezus i takim On był u swoich początków. Za takim Kościołem tęsknie i do budowania takiego Kościoła zostałem przez Jezusa zaproszony i wierzę, że Jego mocą, nie moją, nasza parafia może się kiedyś w taki Kościół zamienić. Kościół, w którym nikt nie zadowoli się winem chrzczonym wodą tego świata, nikt nie będzie sączył tego napoju bez smaku, ale wszyscy będziemy czerpać wino prawdziwej, głębokiej wiary.

Wszyscy – zwykli ludzie. Bo Jezus założył Kościół zwykłych ludzi.

Co pozwala mi mieć taką nadzieję? Pierwsze czytanie, w którym Bóg mówi przez proroka – nie umilknę, nie spocznę… Nie ze względu na siebie, ale ze względu na nich. Będę cierpliwie mówił im o swojej miłości, o swoim planie, będę mówił tak długo aż coś w nich drgnie, aż zapragną czegoś więcej, aż powiedzą – dosyć…

Chcemy czegoś więcej, chcemy życia prawdziwego i wiary prawdziwej, chcemy przemiany… Będę mówił, aż otworzą drzwi swoich serc i ja stanę się dla nich najważniejszy.


Bo Pan nie przychodzi komplikować nam życia, ale przychodzi czynić je prostszym. Ufam, że kiedyś wszyscy jak tu siedzimy, w to uwierzymy.

niedziela, 17 stycznia 2016

On ma plan...

zdj:flickr/Johannes Lundberg/Lic CC
(Mk 2,13-17)
Jezus wyszedł znowu nad jezioro. Cały lud przychodził do Niego, a On go nauczał. A przechodząc, ujrzał Lewiego, syna Alfeusza, siedzącego w komorze celnej, i rzekł do niego: Pójdź za Mną! On wstał i poszedł za Nim. Gdy Jezus siedział w jego domu przy stole, wielu celników i grzeszników siedziało razem z Jezusem i Jego uczniami. Było bowiem wielu, którzy szli za Nim. Niektórzy uczeni w Piśmie, spośród faryzeuszów, widząc, że je z grzesznikami i celnikami, mówili do Jego uczniów: Czemu On je i pije z celnikami i grzesznikami? Jezus usłyszał to i rzekł do nich: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.


Mili Moi…
Właśnie wróciłem po siedmiu godzinach kolędowania. W Polsce w tym czasie odwiedziłbym pewnie 60 rodzin, tutaj odwiedziłem… 3. Ale jakie miłe spotkania. To jest ta niesamowita przewaga kolęd na zaproszenie. Przyjmują Cię ludzie, którzy naprawdę tego chcą i mają z Tobą o czym gadać. Rzecz jasna nie kwestionuję polskiego zwyczaju, bo to ewangelizacyjnie znakomity czas, żeby spróbować oddziaływać również na tych nieco dalej stojących od Kościoła. Ale i w naszych warunkach można wejść w relacje. A temu przecież również wizyta duszpasterska służy. Poznać się lepiej, wyjść z anonimowości, pogadać. Ja tam mogę godzinami… Ale musze się ograniczać…

Dziś doświadczyłem też czegoś, co w Polsce dotąd mi się nie zdarzyło. W restauracji, po podwójnej próbie wyboru dania z karty, które okazywało się niedostępne, pani kelnerka w ramach przeprosin zaproponowała mi zupę lub sałatkę gratis. Amerykanie dobrze rozumieją, że warto zabiegać o klienta, który może jeszcze wróci, zwłaszcza, jeśli ma się lokal naprzeciwko siłowni, a klient przed posiłkiem prosi o trzy szklanki wody. A u nas chyba wciąż o to zrozumienie trudno.

Tymczasem nad Słowem myślę dziś o kryteriach wyboru, które stosuje Pan wobec człowieka. Do ważnych dzieł wybiera ludzi całkiem nieważnych. Oni mają tę przewagę, że, przynajmniej na początku, nie wiążą ze sobą żadnego sukcesu, ale wszystko odczuwają jako Boży dar. I czasem w takim przekonaniu trwają (tak stało się z Lewim). A czasem nagle im się odmienia i zaczynają się skupiać na sobie (to już historia Saula, króla z dzisiejszego pierwszego czytania). Boży wybór to zawsze ryzyko, ponieważ mamy skłonność do przewrotności i naiwnego sądzenia, że wiele od nas zależy.  Tymczasem wszystko zależy od Niego, a my możemy w Jego wielkich dziełach uczestniczyć. To prawdziwy zaszczyt i rzeczywista łaska. Bo kiedy człek sobie uświadomi, że wybrał go sam Bóg, że spojrzał na Niego z miłością, że powołał go, zaprosił, korzysta z jego „pomocy”, to niemal spontanicznie wyrywa się z ust pytanie, które w swoim czasie zadał Bogu król Dawid (następca Saula) – kimże ja jestem o Panie, że doprowadziłeś mnie aż dotąd?

Dlatego nie martw się, jeśli wydaje Ci się, że jesteś absolutnie nieznany i nie znaczący. Nie martw się, jeśli nie dostrzegasz w sobie podobieństwa do wielkich tego świata. Nie trap się swoją przeciętnością i banalnością Twojej codzienności. Nie niepokój się brakiem świetlanych perspektyw. Zawsze bowiem jest ktoś, kto może poprzez Twoje zwykłe życie dokonać niezwykłych rzeczy… Dziś z pewnością na Ciebie patrzy i już ma plan… Być może zacznie go realizować z Tobą już jutro… Bądź gotów!

piątek, 15 stycznia 2016

poza schematem...

zdj:flickr/Smylers/Lic CC
(Mk 1,40-45)
Trędowaty przyszedł do Jezusa i upadając na kolana, prosił Go: Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. Zdjęty litością, wyciągnął rękę, dotknął go i rzekł do niego: Chcę, bądź oczyszczony! Natychmiast trąd go opuścił i został oczyszczony. Jezus surowo mu przykazał i zaraz go odprawił, mówiąc mu: Uważaj, nikomu nic nie mów, ale idź pokaż się kapłanowi i złóż za swe oczyszczenie ofiarę, którą przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich. Lecz on po wyjściu zaczął wiele opowiadać i rozgłaszać to, co zaszło, tak że Jezus nie mógł już jawnie wejść do miasta, lecz przebywał w miejscach pustynnych. A ludzie zewsząd schodzili się do Niego.


Mili Moi…
Mocno pracowity dzień za mną… O poranku wyruszyłem na dzień skupienia dla sióstr. Przez godzinę sypał drobny śnieg, co sprawiło, że na głównych drogach oczywiście natychmiast poważne wypadki i ponad czterdziestominutowe opóźnienia. Dotarłem do celu po dwóch godzinach. Po drodze zabawne zdarzenie… Zatrzymałem się na stacji benzynowej, wchodzę do środka, przede mną człowiek otwiera mi drzwi i mówi „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Zbaraniałem i pytam go – czy ja mam na czole wypisane, że jestem Polakiem? A on mi na to – nie, ma ksiądz na samochodzie magnes z napisem „Poland”. No jakie to proste…

Po powrocie jeszcze chwila „ogarniania się” i czterdziestominutowy wywiad przez telefon. Pan redaktor chyba nie planował aż tak obszernych wypowiedzi, ale ja, jak to ja, wystarczy wcisnąć guzik „mów” i potem trudno to wyłączyć. A wieczorem pierwsze spotkanie grupy małżeństw. Drżałem nieco, kiedy dziesięć minut przed spotkaniem były tylko trzy pary, ale ostatecznie pojawiło się ich dwanaście. Oczywiście to dopiero początki. Przygotowałem ankietę, żeby zbadać oczekiwania, opowiedziałem o idei i moich pragnieniach, wygłosiłem kilka słów na temat laicyzacji, która również motywuje do zakładania tego rodzaju grup. Wyjaśniłem krótko zasady. Ale nade wszystko z wielką radością patrzyłem na tych, którzy przyszli. Piękni ludzie. Wierzę głęboko, że razem zrobimy coś dobrego i przeżyjemy trochę pięknych chwil. Mam szczerą nadzieję, że za miesiąc będzie nas jeszcze więcej, ale tym, którzy dziś przybyli, z całego serca dziękuję za ten dobry wieczór.

Nad Słowem dziś myślę o schematach. Przełamał je trędowaty, który postawił wszystko na jedną kartę i właściwie zaryzykował życie, zbliżając się w swojej chorobie do ludzi zdrowych. Mógł to przypłacić śmiercią. Ale decyduje się nie mając już chyba wiele do stracenia. A Jezus? On też przełamuje schemat. Dotyka go, przywraca mu godność, uzdrawia. Przełamanie schematów przez nich obu owocuje cudem, wobec którego trudno zachować milczenie.

Myślę sobie o tak wielu rutynowych modlitwach, o tylu schematycznych zachowaniach i gestach, o życiu, które być może już dawno wyciekło z nas, jako chrześcijan. Poprawność, ludzkie opinie, gorset zwyczaju i rytuału czasem nie pozwalają nam stanąć przed Bogiem w wolności i prawdzie. A On nas szanuje. Ze wszystkim. Z naszymi schematami również. Jeśli my ich nie przekraczamy, to On nie nalega. Może właśnie dlatego „nie widzimy cudów”. Bynajmniej nie zamierzam demolować cudzych zwyczajów, które przecież również mają za zadanie jakoś porządkować nasze życie. Ale czy nie mogliśmy czasem zrobić przed naszym Bogiem czegoś szalonego? Czy nie moglibyśmy zaryzykować? Uczynić jednego kroku dalej? To nic innego, jak zaproszenie, aby On uczynił to samo wobec nas… I jestem pewien, że Pan nie będzie się ociągał…

czwartek, 14 stycznia 2016

oczy widzące...

zdj:flickr/Rachel Patterson/Lic CC
(Mk 1,29-39)
Zaraz po wyjściu z synagogi Jezus przyszedł z Jakubem i Janem do domu Szymona i Andrzeja. Teściowa zaś Szymona leżała w gorączce. Zaraz powiedzieli Mu o niej. On podszedł do niej i podniósł ją ująwszy za rękę, tak iż gorączka ją opuściła. A ona im usługiwała. Z nastaniem wieczora, gdy słońce zaszło, przynosili do Niego wszystkich chorych i opętanych; i całe miasto było zebrane u drzwi. Uzdrowił wielu dotkniętych rozmaitymi chorobami i wiele złych duchów wyrzucił, lecz nie pozwalał złym duchom mówić, ponieważ wiedziały, kim On jest. Nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił. Pośpieszył za Nim Szymon z towarzyszami, a gdy Go znaleźli, powiedzieli Mu: Wszyscy Cię szukają. Lecz On rzekł do nich: Pójdźmy gdzie indziej, do sąsiednich miejscowości, abym i tam mógł nauczać, bo na to wyszedłem. I chodził po całej Galilei, nauczając w ich synagogach i wyrzucając złe duchy.


Mili Moi…
Wszystko idzie zbyt wolno. Tylko czas pędzi zbyt szybko… Siedzę pięknymi porankami nad czymś, co w zamyśle ma być moim doktoratem, ale po tygodniu uczciwej pracy nie mam poczucia, żebym ruszył z punktu wyjścia. Dziś przed południem zaplanowałem sobie przygotowanie jutrzejszego, wieczornego, pierwszego spotkania grupy małżeństw. Ale nieopatrznie zabrałem się za wypełnianie kwitów administracyjnych, co przy walących za ścianą młotach graniczyło z heroizmem. Ale właściwie zrobiłem to, co najważniejsze i „na wczoraj". Po południu więc szukałem konceptu na jutrzejsze spotkanie. Nie było to tak dramatycznie trudne, bo to pierwsze spotkanie, więc nie można tak za bardzo przybyłych wystraszyć… Straszyć będziemy kiedy indziej… Potem jeszcze tylko refleksja nad tym, co powiem jutro siostrom na dniu skupienia w Clifton i kolejny pan z gazety, tym razem polskiej, który chciał ze mną zrobić dwudziestominutowy wywiad przez telefon, bo słyszał, że wkrótce mam być oficjalnie nominowany na… biskupa. Co pan słyszał? – spytałem z niepokojem – zastanawiając się czy on czasem nie powiedział, że dzwoni z L’Osservatore Romano (może oni jakieś przecieki mają). Ale pan sam się skorygował, a ja odetchnąłem z ulgą…


A zastanawiałem się dziś nad zdolnością słyszenia, która otwiera oko. Ale ciszy trzeba… Noc jest znakomitą przestrzenią ciszy. Samuel przekonał się o tym, kiedy Pan go w tej ciszy powołał. Ale musiał nauczyć się rozpoznawać Nadawcę, musiał poznać zasady rozmowy z Bogiem. A potem już coraz szerzej otwierał oczy ze zdumienia nad Jego mocą. Bo otwarte ucho, to w konsekwencji otwarte oko i zachwyt nad mocą Słowa. Ono jest tak silne, że demony pierzchają. Jezus nie musiał czynić nic więcej – powiedział i to wystarczyło. Kiedy sobie uświadamiam, że ja w tej mocy Słowa uczestniczę, że choćby w konfesjonale, na wypowiadane przeze mnie słowo, demon odchodzi pokonany, to doświadczam niezwykłej pociechy. Pan jest… A wszystko zaczyna się od słuchania…. Od czegoś tak banalnie prostego…

wtorek, 12 stycznia 2016

On słucha...

zdj:flickr/Wilfredo Rodriguez/Lic CC 
(Mk 1,14-20)
Gdy Jan został uwięziony, Jezus przyszedł do Galilei i głosił Ewangelię Bożą. Mówił: Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię. Przechodząc obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał Szymona i brata Szymonowego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. Jezus rzekł do nich: Pójdźcie za Mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi. I natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim. Idąc dalej, ujrzał Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego Jana, którzy też byli w łodzi i naprawiali sieci. Zaraz ich powołał, a oni zostawili ojca swego, Zebedeusza, razem z najemnikami w łodzi i poszli za Nim.


Mili Moi…
Najpierw świadectwo o dobroci i miłości Bożej, której dziś doświadczyłem. Wczoraj, przy wieczornym rachunku sumienia, poczułem wielkie pragnienie spowiedzi. Pomyślałem sobie, że chciałbym stanąć przy ołtarzu o poranku z czystym sercem, a z moim „wczorajszym” czułem się jakoś nieswojo. Wczoraj, rzecz jasna, było już za późno, żeby szukać spowiednika. Dziś rano, wiedziałem, że będzie za wcześnie. Wszak Msza o siódmej. Było tylko jedno rozwiązanie. I o to się pomodliłem wczoraj wieczorem gorliwie i dziś rano ponownie – przyprowadź mi rano księdza do konfesjonału. Spowiadamy codziennie, co jest w okolicy rzadkością. Sami księża, wiedząc o tym, czasami przychodzą o poranku się wyspowiadać. Poprosiłem Jezusa – przyprowadź mi spowiednika do konfesjonału… Przed Mszą odmawiamy Różaniec. Wystawiłem więc Najświętszy Sakrament, odmówiłem pierwszy „dziesiątek” i zwyczajowo udałem się do konfesjonału. Ze smutkiem stwierdziłem, że nikt pod nim nie czeka. Żaden ksiądz. Usiadłem i zacząłem czytać. Podczas trzeciej tajemnicy bardziej wyczułem, niż usłyszałem jakiś ruch. Drzwi zamknęły się od środka, a pierwsze słowa penitenta zwaliły mnie z nóg – dzień dobry ojcze, jestem księdzem… Kiedy skończył się spowiadać, poprosiłem, żeby to on wysłuchał teraz mojej spowiedzi. Nie zmieniając się miejscami, ja wyspowiadałem się przed nim. Doznałem tak niezwykłego pocieszenia, jakiego dawno nie odczuwałem. Poznałem w sercu jak bardzo Jezus słucha naszych modlitw i jak drogie są mu dobre pragnienia. Dla mnie to taki mały cud codzienny… On jest. I kocha mnie mocno…

I dlatego w jakiś szczególny sposób odczytuję dziś to Słowo o powołaniu. Jezus ma być najważniejszy. Nic i nikt inny nie może się z nim równać. W ostatnim czasie usłyszałem wiele szczerych pytań od ludzi, którzy nie mogą się jakoś z tym tematem zmierzyć. Bo przecież proszę ojca, ja kocham Boga, ale na pierwszym miejscu w moim życiu jest moja rodzina, moje dzieci…. Ojcze, Pan Bóg tak, ale to mojego męża kocham ponad życie i nie wyobrażam sobie, jak mogłabym Boga kochać bardziej… Zawsze wówczas pytam – a kto ci tego męża dał, skąd on się wziął? Jeśli wierzysz, że to, co najlepsze jest w twoim życiu darem Boga, to nie bój się kochać najpierw Jego. Najmocniej Jego.

Jest w nas chyba dużo obawy, że dysponujemy jakąś skończoną „ilością” miłości. I jeśli za dużo przeznaczymy jej dla Pana Boga, to może nam zabraknąć dla bliskich. Boimy się, że to jakoś nie fair wobec męża, czy żony, kochać kogoś innego bardziej… Ale to bardziej wynika właśnie z tego, że ten Ktoś jest Inny. To dzięki Niemu jesteś i ty i twój mąż (twoja żona). I ten Inny nie zabiera miłości, nie jest „wampirem”, który ją z ciebie wyssie. On, który jest jedynym źródłem miłości, może ją w tobie tylko pomnożyć. Śmiem twierdzić, że im bardziej będziesz kochać Boga, tym bardziej będziesz zdolny kochać bliskich… Ja, im bardziej Go będę kochał, tym więcej miłości będę miał do moich parafian… Bo On nigdy nie zabiera… Zawsze jest Dawcą… Dziś mi to znów przypomniał. Nie znam większej miłości, niż Jego miłość… 

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Duch Święty podpalacz...

zdj:flickr/Matt MacGillivray/Lic CC
(Łk 3,15-16.21-22)
Gdy więc lud oczekiwał z napięciem i wszyscy snuli domysły w sercach co do Jana, czy nie jest Mesjaszem, on tak przemówił do wszystkich: Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Kiedy cały lud przystępował do chrztu, Jezus także przyjął chrzest. A gdy się modlił, otworzyło się niebo i Duch Święty zstąpił na Niego, w postaci cielesnej niby gołębica, a nieba odezwał się głos: Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie.


Mili Moi…
W tym ferworze różnorakich spraw prawie zapomniałem się z Wami podzielić tegorocznym patronem i wylosowaną sentencją. Jak zawsze 6 stycznia losowaliśmy zgodnie z zakonną tradycją tych, którzy mają nam w tym roku towarzyszyć duchowo oraz myśl, która ma się stać kanwą rozmyślań na najbliższe dwanaście miesięcy. Moim patronem został święty Piotr Apostoł. Myśl zaś pochodzi z Księgi Mądrości Syracha – Jeśli rozumny człowiek usłyszy słowo mądre, pochwali je i dorzuci doń swoje; gdy głupi posłyszy, nie spodoba mu się i odrzuci je za plecy (21,15). No nie pierwsze to słowo o mądrości. Widzę, że trudzi się Pan nade mną, a ja wciąż taki oporny…

Wczoraj zaś piękne wydarzenie. Nasze parafialne Christmas Party. Wspominałem już o ludziach, którzy dają z siebie wiele w naszej parafii. Tak bardzo się cieszę, że ich mamy. Tyle w nich bezinteresownej dobroci, bo przecież ani grosza nie biorą za swoją służbę. A dokonują czasem rzeczy niesamowitych. Ogromnie cieszy mnie również fakt, że nasi parafianie chcą być razem. Stawiło się wczoraj nieco ponad dwieście osób, co na nasze warunki jest wielką liczbą. Piękny program artystyczny zapewniły nam nasze parafialne talenty, wspaniały obiad, loteria fantowa. Przewspaniale było… A obudziwszy się dziś zacząłem myśleć nad kolejną „akcją”. Za dwa tygodnie instalacja nowego proboszcza… Ale z takimi parafianami nie martwię się o nic…

A dziś najbardziej porusza mnie fakt, że Jezus swoich uczniów będzie chrzcił Duchem Świętym i ogniem. Jeśli Słowo to obiecuje, to z pewnością tak się stało, ponieważ Bóg jest wierny swoim obietnicom.  Ten ogień ma być ogniem pożerającym. I to jest jedyny ogień, którego nie trzeba gasić, ale wręcz przeciwnie – podsycać. Mam jednak wrażenie, że wielu z nas, chrześcijan, należy do duchowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Nie tylko w sobie, ale w innych, tak dla zasady, tak na wszelki wypadek, wszelki ogień gasimy. Bo wiara musi być taka ułożona… Jeśli już ma coś płonąć, to maleńki płomyk, niczym świeczka, pod kontrolą, bez niespodzianek. Najlepiej w jakimś naczyniu, żeby prawdopodobieństwo pożaru ograniczyć do minimum… Tak jesteśmy skupieni na tej kontroli ognia, że rzeczywiście częstokroć pożar nam nie grozi. I tak przeżywamy życie – bez światła i na zimno… Duch przynosi zaś coś zupełnie innego…

Chcesz się przekonać? Poszukaj ludzi, którzy płoną… Przyjdź w środę na spotkanie Odnowy w Duchu Świętym, przyjdź w czwartek na spotkanie grupy małżeństw, przyjdź w piątek na formacyjne spotkanie męskiej róży różańcowej na temat męskości w Kościele… Przyjdź…. Zanim wiatry tego żywota całkowicie zdmuchną w Tobie ledwie tlejący ognik… Przyjdź i zapłoń na nowo…

sobota, 9 stycznia 2016

I had a dream...

zdj:flickr/Daniel Oines/Lic CC
12 Gdy przebywał w jednym z miast, zjawił się człowiek cały pokryty trądem. Gdy ujrzał Jezusa, upadł na twarz i prosił Go: "Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić". 13 Jezus wyciągnął rękę i dotknął go, mówiąc: "Chcę, bądź oczyszczony". I natychmiast trąd z niego ustąpił. 14 A On mu przykazał, żeby nikomu nie mówił: "Ale idź, pokaż się kapłanowi i złóż ofiarę za swe oczyszczenie, jak przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich". 15 Lecz tym szerzej rozchodziła się Jego sława, a liczne tłumy zbierały się, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych niedomagań. 16 On jednak usuwał się na miejsca pustynne i modlił się. Łk 5, 12-16

Mili Moi…
Zaczął się sezon… Na kolędę rzecz jasna… W przypadku naszej, tak bardzo rozproszonej parafii, nie jesteśmy w stanie robić tego inaczej, jak tylko na zaproszenie. Ma to swoje plusy i minusy… Do minusów zaliczam fakt, że ci mniej śmiali nie zdecydują się na to zaproszenie. Do plusów, że odwiedzamy tylko tych, którzy sobie tego rzeczywiście życzą i którzy na księdza nie reagują alergicznie. Takie spotkania to najczęściej wieczory, żeby już wszyscy wrócili z pracy. No i dlatego zwykle można przyjąć zaproszenie od jednej rodziny dziennie. To prawdziwa wizyta. Można usiąść, porozmawiać, pośmiać się, czy popłakać razem. Obawiam się jednak, że w takim tempie, będę błogosławił domy do maja. Po niecałym tygodniu od ogłoszenia zapełniamy już terminy lutowe…

A poza tym parafialna grupa uderzeniowa przygotowuje jutrzejsze Christmas Party. Piękni ludzie… Zawsze z takim wielkim podziwem patrzę na tych, którym się coś jeszcze chce, na których naprawdę można liczyć, dla których ta parafia ma taki wymiar wspólnoty, którzy nie tylko reagują na prośby, ale jeszcze sami wykazują się inicjatywą. Każda parafia pewnie ma takich ludzi, ale oczywiście ja „ze swoich” jestem najbardziej dumny i mam to głębokie przekonanie, że bez nich nic nie ruszyłoby z miejsca.

A dziś wizyty u chorych… Czasem chwile radosne… Jedna z moich parafianek mówi dziś do mnie – ojcze, ja mam już ponad dwieście lat… To jak żółw – mówię do niej. Zreflektowała się i stwierdziła, że jednak nie, że ma zaledwie trochę ponad sto (bo rzeczywiście setkę przekroczyła). Ale snuje opowieść dalej – miałam trzech mężów – wszystkich pochowałam. Ja jej na to – a czwartego pani planuje? Na co J z uśmiechem odpowiada – na razie nie widzę kandydata…  Ale chorzy to też domy opieki… W wydaniu amerykańskim często wyposażone we wszystko, co można sobie wymarzyć. Nieodmiennie jednak wychodzę z nich z wrażeniem, że są to kombinaty smutku… Wielka, ziejąca tęsknotą pustka, w której pracownicy, niczym automaty pchają wózki, czy rzucają w babcie piłeczką, próbując skłonić ją do minimum aktywności… Wydłużające się w nieskończoność czekanie… Na co? Na kogo? Nikt nie pamięta…

A w Słowie zatrzymuje mnie dziś gadulstwo uzdrowionego trędowatego. Choć Łukasz go tak wyraźnie nie podkreśla. Ale czy ono może dziwić? Jak można milczeć doświadczywszy czegoś takiego? Po prostu się nie da… Nie mówić o Jezusie… A jednak kiedy patrzę na nasz chrześcijański świat, to okazuje się, że można… Można przeżyć całe życie i nigdy z nikim o Nim nie rozmawiać. Nigdy nikomu o Nim nie mówić… Dlaczego? No bo On w moim życiu nigdy, niczego nie dokonał. Mnie nie uzdrowił. Chleba mi nie rozmnożył. Żadnych cudów. Żadnych znaków. Żadnego doświadczenia.

I to jest chyba najsmutniejsze… Że tak wielu ludzi wierzy w ideę Boga, ale nie w żywego i działającego dziś, pomiędzy nami. Że tak wielu Go nie doświadczyło… Wciąż zastanawiam się jak to zmienić. Niemal każde rozmyślanie nad Słowem kończy się wielkim wołaniem do Pana, żeby wskazał mi sposób – na tu i teraz. Kiedy dziś o świcie myślałem nad jutrzejszym kazaniem (po angielsku), zbudowało mi się ono wokół znanych słów Martina Luthera Kinga – I had a dream… Ja też mam… Kościół Świętego Michała Archanioła w Bridgeport wypełniony ludźmi doświadczającymi Ewangelii żywej, ludźmi uzdrawiającymi w imię Jezusa, ludźmi głoszącymi wielkie dzieła Boże we wszystkich językach świata, ludźmi, którym usta się nie zamykają, bo przecież o Bogu nie można milczeć… Nie można….

środa, 6 stycznia 2016

pokoju...


(Mk 6,34-44)
Gdy Jezus wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi, byli bowiem jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać. A gdy pora była już późna, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: Miejsce jest puste, a pora już późna. Odpraw ich. Niech idą do okolicznych osiedli i wsi, a kupią sobie coś do jedzenia. Lecz On im odpowiedział: Wy dajcie im jeść! Rzekli Mu: Mamy pójść i za dwieście denarów kupić chleba, żeby im dać jeść? On ich spytał: Ile macie chlebów? Idźcie, zobaczcie! Gdy się upewnili, rzekli: Pięć i dwie ryby. Wtedy polecił im wszystkim usiąść gromadami na zielonej trawie. I rozłożyli się, gromada przy gromadzie, po stu i po pięćdziesięciu. A wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo, połamał chleby i dawał uczniom, by kładli przed nimi; także dwie ryby rozdzielił między wszystkich. Jedli wszyscy do sytości. I zebrali jeszcze dwanaście pełnych koszów ułomków i ostatków z ryb. A tych, którzy jedli chleby, było pięć tysięcy mężczyzn.

Mili Moi…
No ja chyba jestem na to skazany… Gdziekolwiek się pojawiam, trzeba robić jakieś remonty… Wczoraj zaczął się kolejny… Tym razem w Bridgeport. To istny paradoks, ponieważ remonty są zjawiskami, których szczerze nienawidzę. A składa się tak jakoś, że muszę je podejmować. Na zdjęciu powyżej macie stan obecny mojej przyszłej łazienki, a zdjęcie poniżej obrazuje jeden z pokoi. Do kolekcji chciałem dodać dzisiejsze zdjęcie z przymierzalni w sklepie, ale byłem nim tak głęboko zawstydzony, że stwierdziłem, że tego Wam pokazać nie mogę… Góry rzeczy walające się wszędzie… Jakiś koszmar… Ta odsłona Ameryki, podobnie jak pozostawianie koszy w dowolnym miejscu parkingu po zapakowaniu zakupów, co sprawia częstokroć, że kilka miejsc parkingowych jest niedostępna przez stojące wózki, to moi dwaj „kandydaci” na najgłupsze zachowania po tej stronie Oceanu. Ale materiał wciąż zbieram…

A w sklepach dziś bywałem z prozaicznego powodu. Nadeszły mrozy (choć nie aż takie jak w Polsce – dziś rano u nas tylko -12), a ja wyjąłem moją zimową, przywiezioną jeszcze z Polski kurtkę. Rok temu leżała znakomicie – 4XL. Tymczasem dziś… Mogę się nią owinąć, a rękawy sięgają mi do kolan. Konieczność zatem zmusza mnie do dokonania zakupu. Mam nadzieję, że moja polska, zupełnie nowa kurtka jeszcze komuś posłuży… Komuś, kto jeszcze nie nauczył się jeść pity z pastą z avocado….

No a Słowo? My jesteśmy trochę „do przodu” wobec Polski, ponieważ u nas Objawienie Pańskie już było, więc czytamy czytania, które w Polsce dopiero się pojawią. To ciekawostka… Bo z reguły w Polsce wszystko dzieje się wcześniej (o całe sześć godzin). A zatem my dziś o rozmnożeniu chlebów. Potrzeba jak najbardziej fundamentalna. Bez jej zaspokojenia trudno słuchać Dobrej Nowiny. Ale powiedziałem dziś Panu Jezusowi – przecież ja mam pełną lodówkę. Z Twojej łaski rzecz jasna. Ale dziś nie chcę Cię prosić o chleb. I spróbowałem określić jaka jest moja fundamentalna i najważniejsza potrzeba, którą dostrzegam na dziś. I jest nią… pokój. Przeżywam taki wewnętrzny chaos, którego jeszcze dotąd nie doświadczałem. Tak wiele rzeczy nagle usiadło na mojej głowie, że nie ogarniam… I nic nie idzie zgodnie z planem. Bo nawet nie mam siły trzymać się tego planu…

Ale dość użalania się nad sobą… Tak tylko piszę, żebyście i Wy spróbowali określić Waszą potrzebę fundamentalną. Bo kto, jeśli nie Jezus nam je zaspokoi. Jeśli dał chleba głodnym, to z pewnością może i mnie udzielić pokoju, a Tobie… No właśnie… Powiedz Mu, czego potrzebujesz…


poniedziałek, 4 stycznia 2016

a było ich trzech...

zdj:flickr/Grant MacDonald/Lic CC
(Mt 2, 1-12)
Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon . Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny.

Mili Moi…

A u nas dzisiaj Objawienie Pańskie… Czyli Trzej Królowie pojawili się w kościelnej stajence. Kiedy pracowałem w Polsce, raczej sceptycznie oceniałem te wszystkie „zachodnie” przenosiny ważnych świąt na niedziele. Odkąd jestem tu, przekonałem się, że dla wielu bardzo uczciwych chrześcijan jest to naprawdę jedyna szansa, żeby uczestniczyć w Eucharystii, ponieważ w środku tygodnia choćby chcieli, przyjść nie mogą. I tym samym zacząłem ten zwyczaj nieco łagodniej oceniać…

Nie zmienia to faktu, że ta uroczystość nieco nas zaskoczyła… W tym bożonarodzeniowym okresie wszystko dzieje się tak szybko. Wczorajszy poranek spędziłem więc na poszukiwaniu kredy (co okazało się nie takie wcale proste – dowiedziałem się na przykład w jednym sklepie, że to towar sezonowy). Ale na szczęście trzy wioski dalej dokonałem zakupu, a potem wróciłem do domu, siadłem i zacząłem kruszyć. Taka mała radość – praca rąk własnych, która dziś trafiła w ręce naszych parafian.

Ale za to wieczorem uczestniczyłem w czymś niezwykłym… Spora część naszego parafialnego chóru wybrała się z kolędą do domu jednej, wracającej do zdrowia chórzystki… Pełna profeska… I Herod był, i diabeł, i żyd… Gitara, kolędy, a potem repertuar wszelaki… Dużo śmiechu, radości i takiego prostego bycia razem… Pewnie całe osiedle nasze śpiewy słyszało. Ale w takich chwilach naprawdę czuje, że jestem wśród pięknych ludzie, wśród przyjaciół…

A w ramach refleksji nad dzisiejszym Słowem… Kilka myśli z niedzielnej homilii…

Objawienie się Boga człowiekowi nie jest sprawą prostą, jest raczej dość wymagające, ponieważ sposób, który wybrał Bóg nie jest oczywisty – objawia się poprzez słowa, natchnienia, proroctwa, a człowiek musi sam zdecydować, czy im uwierzy.

Nawet ten najważniejszy element objawienia, który świętujemy w tym czasie, również zaczyna się niepozornie – od narodzin dziecka, o którym właściwie z początku tylko Józef i Maryja wiedzą, że będzie kimś wyjątkowym.

Ale tych wiedzących robi się coraz więcej, a raczej wierzących, bo w to naprawdę trzeba uwierzyć, że niemowlę leżące na sianie może być zbawicielem świata, bo trzeba uwierzyć, że to, co się słyszy, czy widzi jest prawdą…

Najpierw pasterze – prości, niewykształceni, o wątpliwej reputacji przychodzą posłani przez anioła – nie uciekają, nie zamykają się w sobie, nie wątpią, ale idą sprawdzić i przekonują się, że jest dokładnie tak, jak anioł powiedział, przekonują się, że Bóg jest prawdomówny.

Dziś Mędrcy – ci wydają się być po drugiej stronie skali – wykształceni, oczytani, wydawać by się mogło, że najbardziej przygotowani na to spotkanie. Ale tak naprawdę na czym oni się opierają??? Na gwieździe, która rozbłysła i na dawnych proroctwach. Dla człowieka racjonalnego to jednak chyba trochę za słabe przesłanki, żeby wsiąść na wielbłąda i ruszyć ka koniec świata.

A jednak to czynią, bo są szczerymi poszukiwaczami prawdy, ludźmi dobrej woli, jak mówimy dziś. Są poganami, nie mają właściwej idei Boga, a jednak w Niemowlęciu rozpoznają Tego, przed którym należy klęknąć oddając Mu hołd.

Od samego początku więc widzimy, że adresaci Bożego objawienia są bardzo różni, a właściwie przez ukazanie tych ekstremów On pokazuje, że przychodzi do wszystkich – biednych i bogatych, wykształconych i mniej, lepszych i gorszych (może do nich najbardziej).

Co więc trzeba zrobić, żeby Go spotkać w swoim życiu, tak naprawdę spotkać? Właściwie dwie rzeczy. Po pierwsze trzeba szukać prawdy, okazać zainteresowanie, uznać, że ta duchowa, Boża rzeczywistość istnieje. To jest bardzo ważne, bo wprowadza nas na zupełnie inny poziom rozumowania.

Oczywiście chodzi o takie rzeczywiste zainteresowanie, pragnienie, czy wrażliwość. O odkrycie w swoim życiu tego wertykalnego poziomu, tej łączności z nadprzyrodzonością, tego przekonania, że jest Ktoś, kto nad tym wszystkim panuje i tym światem rządzi.

I w tym punkcie wszystkim nam łatwo się odnaleźć, bo wszyscy mamy nawet więcej. Już nie tylko taka religijność naturalna w nas jest, nie jakaś mglista świadomość istnienia jakiegoś Boga, ale my po XX wiekach istnienia chrześcijaństwa, umiemy Go nazwać i z grubsza opowiedzieć o Tym, w którego wierzymy.

Czyli właściwie pierwszą rzecz mamy i ona nas łączy z… Herodem. To był człowiek, który uwierzył – tak na swój sposób. Nawiedzili go mędrcy ze swoimi opowieściami, on wezwał swoich, zapytał ich o proroctwa i uwierzył w ich treść.

Czyli innymi słowy – przyjął za prawdę, że tam, w Betlejem, narodził się król, z którym trzeba się liczyć, król, który, gdy dorośnie nabierze znaczenia, który, w którym zrealizują się nadzieje narodu, nad którym Herod panuje – wprawdzie z ustanowienia rzymskiego, ale jednak. Ten król może mocno skomplikować jego dostatnie i spokojne życie…

Cóż z tego jednak, kiedy król Herod nie podjął ryzyka, zdecydował się tkwić przy swoim życiu, które okazało się zbyt cenne, żeby mogło ulec jakiejkolwiek zmianie. Król Herod pozostał w miejscu, co ostatecznie doprowadziło go do niezwykłych okrucieństw. Sama wrażliwość na słowo proroctwa, naprawdę nieszczególnie wpłynęła na jego życie.

Zabrakło mu tego drugiego elementu, którym jest wyruszenie z miejsca, wyruszenie w drogę, zbliżenie się do prawdy po to, aby jej doświadczyć, aby ona mogła zyskać siłę przemiany ludzkiego życia.

Zarówno pasterze, jak i mędrcy wyruszają z miejsca, idą i widzą. I tego obrazu już nie zapomną, on w nich pozostanie, ponieważ dokonało się w ich życiu prawdziwe spotkanie ze źródłem prawdy.

Jeśli ono się nie dokona, to na nic słowa, deklaracje, przekonania, bo prawda nie będzie miała wpływu na ludzkie życie. To tak wyraźnie czasem widać w przypadku nas wierzących.

Bo przecież wierzę w Boga, ale kiedy przychodzi czas rozliczeń podatkowych, to ta prawda jakoś traci na znaczeniu. Wierzę w Niego, ale kiedy w sklepie kasjerka pomyli się na swoją niekorzyść, to niekoniecznie walczę o prawdę. Wierzę, ale kiedy moi znajomi się rozwodzą to wyrozumiale kiwam głową i głoszę z najgłębszym przekonaniem, że to najlepsze rozwiązanie, bo przecież jeśliby się mieli ze sobą męczyć…

To wszystko jest dowodem, że nie jestem w drodze. Może kiedyś wyruszyłem. Może szedłem z grupą moich przodków, rodziców, dziadków, karmiąc się ich wiarą – prostą, ale rzeczywistą. Ale potem oni odeszli, a ja zostałem i się osiedliłem – stwierdziłem, że tyle, ile mam musi wystarczyć. Są inne sprawy w życiu, którymi czas się zająć, a wiara? No jestem wierzący… Ale bez żadnego ryzyka, bez zmieniania czegokolwiek, bez większego zaangażowania… A co za tym idzie – bez życia, bez treści, bez sensu...

Wystarczy, że przyjdzie jakiś dramat i natychmiast okaże się, że moja wiara nie jest dla mnie oparciem, a to może mnie jeszcze bardziej zamknąć w „pałacu Heroda” – tam będę się próbował bronić przed wszelkimi Bożymi wysiłkami, które On podejmuje, żeby ruszyć mnie  z miejsca. I największym dramatem jest fakt, że jeśli się zaprę, to nikt mnie nie zmusi…

Nie dalej jak wczoraj dzwonił do mnie mój przyjaciel Leszek i opowiadał o ich spotkaniu z przyjaciółmi – zastanawiali się, co Pan Bóg musiałby zrobić, żeby wszyscy musieli w  Niego uwierzyć. I w takiej mikroskali parafii doszli do wniosku, że może gdyby ktoś nie miał nogi, a na oczach wszystkich w kościele ta noga by mu odrosła, to już nikt nie mógłby zaprzeczyć, że Bóg jest…

Mówię mu – Leszek, nie bądź taki pewien – połowa kościoła powiedziałaby, że w organizmie człowieka tkwią tak nieprawdopodobne siły samoleczenia, z których nie zdawaliśmy sobie sprawy. Bo ocena to wynik naszej decyzji. Nawet ocena faktów. A tych Jezus zostawił całkiem sporo – ale przecież to było tak dawno…

Bóg nie zmusza nikogo do wiary i dopóki istnieje ten świat, ona ciągle jest przedmiotem naszego wyboru. Przyjdzie taki dzień, na końcu czasów, że już nikt nie będzie mógł zaprzeczać, ale póki co… „Prawda” może być tylko słowem, które niewiele znaczy, bo nie dokonało się spotkanie ze źródłem.

Właśnie dlatego je aranżujemy w naszej parafii – właśnie dlatego comiesięczne dni skupienia, co jakiś czas rekolekcje takie czy inne, grupy, które zakładamy, żebyście ruszyli z miejsca, żeby wam się nie wydawało, że już doszliście, że to wszystko, co w świecie wiary można było osiągnąć już macie, i że to, co dziś macie, to wystarczy…

Nie wystarczy – my wszyscy jesteśmy w drodze, bo odkrywanie Boga jest nieprawdopodobną przygodą, ale na nią trzeba się zdecydować. Nie da się zamieszkać na drodze, po drodze się idzie, dlatego proszę was dziś – wyruszcie na nowo… Niech każdy dzień będzie rzeczywistym podążaniem za gwiazdą, bo objawienie trwa i każdy z nas jest zaproszony…