zdj:flickr/Manuel Paul/Lic CC
(Mk 3,20-21)
Jezus przyszedł do domu, a tłum znów się zbierał, tak, że nawet posilić się nie
mogli. Gdy to posłyszeli Jego bliscy, wybrali się, żeby Go powstrzymać. Mówiono
bowiem: Odszedł od zmysłów.
Mili Moi…
Za oknem szaleje
zamieć… Podobno zasypie nas całkowicie i nikt nas nie znajdzie do wiosny…
Internet od dwóch dni działa jak chce. Być może to efekt trwającego remontu i
różnych modyfikacji kablowych. W efekcie problemem jest nawet wydrukowanie kazania,
bo wszystkie drukarki połączone przez wi-fi. To mi znów stawia przed oczy ogrom
naszej, ludzkiej zależności od techniki i nowych technologii. Z naszego własnego
wyboru stajemy się mocno bezradni. Bo dopóki wszystko działa, to i my działamy,
ale kiedy jeden element w tym skomplikowanym mechanizmie zawodzi, wówczas
pojawia się niepokój, bo nasza kreatywność została skutecznie stępiona…
Czasem pojawia się
we mnie takie marzenie, żeby skryć się gdzieś w głębokim lesie wobec tych
wszystkich kabli, sygnałów, klawiatur. Odetchnąć pełną piersią i zacząć żyć
naprawdę. W realnym, pięknym świecie, a nie w wirtualnej przestrzeni, która
nigdy nie śpi. Żeby to jeszcze służyło naprawdę ważnym celom… Takim, na
przykład, jak misja Jezusa… Kiedy czytam Słowo, to wydaje mi się, że to
Jezusowe szaleństwo jest jedynym, które warto podjąć. Ten pośpiech i aktywność
ma sens, bo chodzi przecież o rzeczy najważniejsze – o ludzkie zbawienie. Ale
nawet w tej najważniejszej kwestii Jezus potrafił zachować umiar, a właściwie
uszanować ludzkie możliwości. Bo przecież swoim uczniom na jakimś etapie mówi –
odpocznijcie nieco… Chciałbym odpocząć… Ale na razie bez szans…
W tym szaleństwie
jednak jest sporo poważnych radości. Kilka dni temu na przykład wskrzesiłem
człowieka. A właściwie, żeby nie powodować nieporozumień skrótami myślowymi,
Jezus wskrzesił przeze mnie. Nie pierwszy już zresztą raz, ale tym razem
zwycięstwo łaski znaczące. Spowiedź po czterdziestu latach. To chyba swoisty
rekord. Jakie musiało być święto w niebie tego dnia? Nawet nie próbuję sobie
wyobrazić. Ale jakie święto było w moim sercu, kiedy uświadomiłem sobie, że
miałem swoją rolę w tym wskrzeszeniu – to wiem dokładnie. Cały czas się z tego
cieszę. Bo Pan pozwolił mi wprowadzić człowieka w życie.
Bywa tak i podczas
kolędy… Czasem wydaje mi się, że wiem, co czuł św. Jan Maria Vianney, kiedy mówił
o swojej odpowiedzialności przed Bogiem za swoich parafian. Drżał przed nią,
obawiał się, że jej nie udźwignie. Doświadczam tego samego. Czasem zastanawiam
się jak pozyskać ludzi dla Boga. I mówię dziś o tych, którzy naprawdę oddalili
się od Niego. U takich też bywam „po kolędzie”. Modlę się… Rozmawiam… Czasem
słyszę – gdyby ktoś z nami tak kiedyś porozmawiał, jak ojciec dziś, to może
bylibyśmy w innym miejscu życia, niż obecnie… Może tak, a może nie… Żadna moja
zasługa… Lubię ludzi, a Bóg uczy mnie ich kochać. Pokazując stanowczo i
radykalnie Jego wymagania, jednocześnie staram się dowodzić, że są one możliwe
do realizacji, są „dla ludzi” i mają głęboki sens… Wychodząc proszę Ducha Świętego,
żeby tam został i pracował nad sercami… Może kiedyś… Coś…
Może wspólnie
odpoczniemy w rajskich lasach… Bez internetu, bez klawiatury, bez sygnału… Za
to w prawdziwej radości…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz