czwartek, 30 lipca 2015

nie zgubić Jezusa w kuchni...


zdj:flickr/Petras Gagilas/Lic CC
(Łk 10,38-42)
W dalszej ich podróży przyszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu. Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła. A Pan jej odpowiedział: Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba  tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona.

Mili Moi...
No i przeforsowałem się chyba trochę... Już lata jednak nie te i nie da się zgrywać bohatera... Pięć ton śmieci w sobotę (tak, bo dziś już wiemy ile tego było) i wielkie sprzątanie zakrystii w poniedziałek zrobiły swoje. Wczorajszy dzień w fotelu... Ani ręką, ani nogą ruszyć... Ani spać, ani czytać... No generalnie boleść. Ale się zregenerowałem i dziś mógłbym już następne miejsca oczyszczać. Skądinąd zrobiłem małą robótkę - przedsionki kościelne, w których częstokroć lądują wszelkie świętości, z którymi lud nie wie co zrobić. A przy tym i naszych materiałów mocno już nieaktualnych nieco się nazbierało.

Wczoraj tez nie mogłem sobie zupełnie znaleźć miejsca z innej przyczyny. A mianowicie - wyruszyła z Elbląga nasza, franciszkańska piesza pielgrzymka na Jasną Górę... Tyle lat wspomnień stanęło mi przed oczami. I choć już w zeszłym roku nie szedłem, to w tym... zrobiło mi się strasznie smutno. Oni tam, w drodze, do Mamy... A ja tu... worki ze śmieciami przerzucam. I o ile rzadko miewam jakiekolwiek chwile tęsknoty za Polską, to wczoraj był właśnie ten dzień. Pielgrzymka (tamta pielgrzymka) to jest jedna z niewielu rzeczywistości, których mi naprawdę brakuje. Wczoraj przekonałem się jak bardzo.

A dzisiejsza patronka, święta Marta? Ona musiała być... Polką :) Czy jest gdzieś na świecie jakiś inny naród, w którym kobiety z taką pieczołowitością starają się ugościć przybysza, jak robią to w Polsce? A nie było to łatwe zadanie. Trzeba uświadomić sobie, że wraz z Jezusem przybyło Dwunastu Apostołów, a kto wie ilu jeszcze towarzyszących Mu... I co się dzieje?

No jak to w Polsce :) Gość siada, a pani domu znika w kuchni. Gość niezapowiedziany (telefonów komórkowych wówczas jeszcze nie było), więc wszystko trzeba zaczynać od zera i przygotować coś trzeba naprędce. No więc praca wre... A gość siedzi... Wjeżdża pierwsze danie... Gość siedzi, pani domu biega... Potem się zbiera talerze. Pani domu rzecz jasna w kuchni dogląda już drugiego dania. Wjeżdża drugie... Pani domu gdzieś znika... Aaaaa... jest... w kuchni... Szykuje deser... Gość siedzi... Wjeżdża deser... Pani domu zbiera dziarsko talerze... I kiedy już właśnie ocierając pot z czoła ma zamiar dołączyć do gościa, ten... właśnie wstaje, bo musi już iść...

Mogłoby tak się stać? Oczywiście... Czy się stało? Nie wiemy... Wiemy jedno. Marta miała wszelkie szanse, żeby zgubić istotny cel tej wizyty. Pośród garnków i kuchennych przypraw. A On jej uświadamia, że przyszedł z nimi pobyć, a nie się u nich najeść (o jak chciałbym, żeby to zrozumiały wszystkie panie domu). Pobyć ze sobą nie równa się zasiąść przy suto zastawionym stole, którym gospodarze się nie umieją często ucieszyć, bo siadają do niego zmęczeni, a goście z cała pewnością by się bez niego obeszli...

Ale jak to tak? O suchym pysku? Tak... Właśnie tak... Pobyć, posłuchać, porozmawiać, budować relację... Zwłaszcza, kiedy przychodzi Jezus. Przecież On ma tyle do powiedzenia. Co więcej, nie broni słuchać kobietom (jak inni ówcześni nauczyciele - mawiano wszak, że Tora wolałaby spłonąć, niż być powierzona kobiecie). Ten Jezus tak blisko, a pokusa "gościnności" jednak silniejsza... Wiele trosk, wiele zabiegów, wiele wysiłków i wszystko na nic?

No może nie tak całkiem na nic... Pewnie coś tam ostatecznie zjedzono. Ale Jezus chciał nauczyć Martę jednego... Rozeznawania. Nie ma w życiu nic ważniejszego, niż słuchanie Jego. Zwłaszcza, kiedy przychodzi w gości...

wtorek, 28 lipca 2015

bogowie...


zdj:flickr/JasonBechtel/Lic CC
(Mt 13,31-35)
Jezus opowiedział tłumom tę przypowieść: Królestwo niebieskie podobne jest do ziarnka gorczycy, które ktoś wziął i posiał na swej roli. Jest ono najmniejsze ze wszystkich nasion, lecz gdy wyrośnie, jest większe od innych jarzyn i staje się drzewem, tak że ptaki przylatują z powietrza i gnieżdżą się na jego gałęziach. Powiedział im inną przypowieść: Królestwo niebieskie podobne jest do zaczynu, który pewna kobieta wzięła i włożyła w trzy miary mąki, aż się wszystko zakwasiło. To wszystko mówił Jezus tłumom w przypowieściach, a bez przypowieści nic im nie mówił. Tak miało się spełnić słowo Proroka: Otworzę usta w przypowieściach, wypowiem rzeczy ukryte od założenia świata.

Mili Moi...
Dziś zrealizowałem jedno z marzeń sprzed niemal roku... Otóż posprzątałem zakrystię kościelną (jedną z dwóch). Dziesięć worków śmiecia wszelakiego wylądowało w kontenerze. Dotychczasowy chaos miał wielu ojców. Każdy coś dorzucał i z szuflad się wysypywało... Teraz jest tam tak czysto, że aż sam boje się wchodzić :) Kosztowało mnie to jednak ogromnie dużo wysiłku. A przede mną jeszcze jedna zakrystia, ministrancka, też w nienajlepszym stanie :)

Potem chwila przerwy, a pod wieczór wynoszenie gruzu z polskiej szkoły, gdzie wyburzane są niektóre ściany, żeby w połączonych klasach mogło się zmieścić więcej dzieci. Ja co prawda pełniłem tam tylko rolę pomocniczą. Dwaj zacni parafianie dokonali dzieła... Doby słuch i dobre serce mają... Wczoraj w kościele zapraszałem do pomocy wszystkich. A ci dwaj usłyszeli...  Podejrzewam, że dokładnie tak samo jest z moimi kazaniami :)

A dziś w pierwszym czytaniu mowa o Izraelitach czczących złotego cielca... Tak sobie pomyślałem, że otaczająca nas rzeczywistość pełna jest podobnych grzechów, a może i gorszych jeszcze. Bo Izraelici przynajmniej stworzyli sobie bożka, za którym chcieli podążać. Dziś człowiek o niczym takim nie myśli. Sam dla siebie jest bogiem... Ale żeby tylko dla siebie... Chce być bogiem dla innych. Ale trudno mu, bo inni też chcą być bogami. Nie ma więc za bardzo na kim objawiać swoje władzy i potęgi. Wybiera więc najsłabszych i bezbronnych - niszcząc życie i "tworząc" je według własnych reguł... W takim świecie żyjemy. I można nań narzekać...

Ale można też uwierzyć w moc Ewangelii, która nic nie straciła na swojej sile i nadal jest "pełna Boga" - jedynego i prawdziwego Boga. Z tym Bogiem warto iść do tego właśnie świata i zobaczyć cuda... W każdej amerykańskiej diecezji przed Wielkanocą zwykle kilkaset osób przygotowuje się do przyjęcia chrztu w Kościele Katolickim. Odkrywają oni, że zapowiedziane Królestwo powoli, ale konsekwentnie w Nim się realizuje... Bóg objawia potęgę drzemiącą w małym, ewangelicznym ziarnie... Trafia do serc na tak wielu różnych drogach... Jest twórczy i nigdy nie marnuje okazji...

To my je marnujemy, podczas gdy Boża historia, historia Jego Królestwa trwa...

poniedziałek, 27 lipca 2015

my, wierzący...


zdj:flickr/« R☼Wεnα »/Lic CC
(J 6,1-15)
Jezus udał się za Jezioro Galilejskie, czyli Tyberiadzkie. Szedł za Nim wielki tłum, bo widziano znaki, jakie czynił dla tych, którzy chorowali. Jezus wszedł na wzgórze i usiadł tam ze swoimi uczniami. A zbliżało się święto żydowskie, Pascha. Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą do Niego, rzekł do Filipa: Skąd kupimy chleba, aby oni się posilili? A mówił to wystawiając go na próbę. Wiedział bowiem, co miał czynić. Odpowiedział Mu Filip: Za dwieście denarów nie wystarczy chleba, aby każdy z nich mógł choć trochę otrzymać. Jeden z uczniów Jego, Andrzej, brat Szymona Piotra, rzekł do Niego: Jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu? Jezus zatem rzekł: Każcie ludziom usiąść! A w miejscu tym było wiele trawy. Usiedli więc mężczyźni, a liczba ich dochodziła do pięciu tysięcy. Jezus więc wziął chleby i odmówiwszy dziękczynienie, rozdał siedzącym; podobnie uczynił z rybami, rozdając tyle, ile kto chciał. A gdy się nasycili, rzekł do uczniów: Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło. Zebrali więc, i ułomkami z pięciu chlebów jęczmiennych, które zostały po spożywających, napełnili dwanaście koszów. A kiedy ci ludzie spostrzegli, jaki cud uczynił Jezus, mówili: Ten prawdziwie jest prorokiem, który miał przyjść na świat. Gdy więc Jezus poznał, że mieli przyjść i porwać Go, aby Go obwołać królem, sam usunął się znów na górę.

Mili Moi...
No niedziela samodzielnych działań parafialnych za mną... Mocno to napinające - żeby ze wszystkim zdążyć, żeby o niczym nie zapomnieć (a i tak windy przykościelnej nie uruchomiłem). Ale jakoś nam to wszystko się udało... Pogoda brzydka, to i ludzi więcej w kościele. Niezależnie od przyczyn, to cieszy...

Dziś goście... Jak to miło, kiedy ktoś człeka nawiedzi... Siostra Dorota z Newarku przybyła wraz ze swoją rodzoną siostrą. Przyjechała podziękować za całoroczne dni skupienia, bo niedługo rozpoczyna pracę w Chicago i pewnie długo się nie zobaczymy. Poszliśmy na sympatyczny obiadek, a w restauracji kolejna miła niespodzianka - podszedł do mnie człek, Polak, który powiedział, że przyjeżdża do naszego kościoła z żoną od jakiegoś czasu, mimo że inny kościół mają bliżej, ale bardzo im się podoba sposób prowadzenia przez nas parafii, a zwłaszcza to jak mówimy do ludzi... Ucieszyłem się, bo to znak, że nasza wizja (ojca proboszcza i moja) dociera do serc.

A dziś myślę sobie o poziomie wiary wśród tych tłumów otaczających Jezusa. Jak bardzo różny on tam pewnie jest. Ale wydaje się, że najbardziej wierzący (jeśli można taką kategorię stworzyć) są, czy też powinni być Apostołowie. Wszak to oni z Jezusem najczęściej przebywają, najczęściej Go słuchają. To ich formuje i uczy wszystkiego. Nic więc dziwnego, że to im właśnie przedstawia problem do rozwiązania. I tu niespodzianka...

Filip zaczyna kombinować po ludzku... Ile pieniędzy potrzeba do nakarmienia tego tłumu. Gdybyśmy je mieli, to może coś dałoby się zrobić. Innymi słowy - widzisz Panie Jezu, jesteśmy biedakami i nie mamy im co dać jeść... Na szczęście jest Andrzej, który zapala iskrę nadziei i mówi - jest tu chłopiec, który ma nieco jedzenia... Niestety iskra jak szybko zabłysła, tak szybko i zgasła. Pojawiło się bowiem najbardziej destrukcyjne dla wiary słówko. Krótkie i zdradliwe - słówko "ALE"... Bo to przecież niemożliwe, żebyśmy taką ilością nakarmili kogokolwiek...

Ręce opadają... Ile cierpliwości musi wykazać Jezus wobec tej "jedwabnej" wiary (szlachetnej, ale zimą się człek jedwabiem nie ogrzeje - mało więc funkcjonalny). Ale jest cierpliwy... I dokonuje kolejnego cudu. Również dla tych "wierzących" Apostołów, bo i oni jedli z tego chleba...

Może to obraz nas samych... Falujących... Przekonanych o swojej wierze... Rozgadanych o niej... I zawodzących wobec konkretnych problemów, które właśnie w świetle wiary rozwiązać trzeba... Zawstydzeni... Bo Pan powiedział... A myśmy znowu nie usłyszeli...

niedziela, 26 lipca 2015

gdzie usiąść?


zdj:flickr/svenwerk/Lic CC
(Mt 20,20-28)
Matka synów Zebedeusza podeszła do Jezusa ze swoimi synami i oddając Mu pokłon, o coś Go prosiła. On ją zapytał: Czego pragniesz? Rzekła Mu: Powiedz, żeby ci dwaj moi synowie zasiedli w Twoim królestwie jeden po prawej, a drugi po lewej Twej stronie. Odpowiadając Jezus rzekł: Nie wiecie, o co prosicie. Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić? Odpowiedzieli Mu: Możemy. On rzekł do nich: Kielich mój pić będziecie. Nie do Mnie jednak należy dać miejsce po mojej stronie prawej i lewej, ale [dostanie się ono] tym, dla których mój Ojciec je przygotował. Gdy dziesięciu [pozostałych] to usłyszało, oburzyli się na tych dwóch braci. A Jezus przywołał ich do siebie i rzekł: Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu.

Mili Moi...
Nie wiem jak się dziś nazywam, ale jestem ogromnie szczęśliwy, bo w trzy godziny udało się zrobić coś, co, sądziłem że zajmie wieczność całą. Otóż w środę na spotkaniu wspólnoty Odnowy poddałem pomysł wysprzątania piwnicy w budynku polskiej szkoły. Tony gratów zalegające w podziemiach. Wiele z nich pewnie pamiętających czasy Kennedy'ego. Ludzie we wspólnocie odpowiedzieli natychmiast i dziś spora grupa przybyła gotowa do pracy. Piękni ludzie... Dali swój czas i siły. A praca była naprawdę ciężka. Niemniej dokonaliśmy czegoś wielkiego w bardzo krótkim czasie. I wszystkim pracującym należą się wielkie podziękowania. W tym właśnie siła prawdziwej wspólnoty... Można na nią zawsze liczyć.

Po robocie chwila na przygotowanie do Mszy... A z radością stwierdziłem, że pod drzwiami oczekiwały na mnie dziś cztery paczki, które wysłałem sam do siebie z Polski. Wszystkie zawierały przedmioty przydatne w kościele, które zakupiłem podczas pobytu w Polsce. Przed Mszą więc zainstalowałem nowe świece, nowe lampki oliwne przy figurach świętych, nową "bieliznę kielichową". Takie małe rzeczy, a sprawiły mi ogromnie dużo radości. (Nie mówiąc już o imbryku na kawkę który przeprowadza się ze mną od lat, a który również znalazł się w jednej z paczek. Od jutra piję kawkę, z którą nic, co dotąd piłem w Ameryce równać się nie może).

Po Mszy natomiast wielkie święcenia aut. A że Amerykanie to naród zmotoryzowany, to cały kociołek wody święconej wychlapałem. Tym bardziej, że każdy chciał, żeby na jego samochód choć trochę kapnęło... Jutro kontynuacja po każdej Mszy... Choć tydzień temu podczas ogłoszeń zapowiedziałem święcenie pokarmów. Wprawdzie się poprawiłem, ale kto wie - może jutro i jakieś koszyczki z jajkiem i kiełbasą sie znajdą...

A po Mszy jeszcze niemal dwugodzinne spotkanie w gronie poszerzonej rady parafialnej w sprawie wrześniowego odpustu. Moc dyskusji i dzielenie obowiązków i posług. Wróciłem do domu... I jeszcze kazanie po polsku na jutro... No i właściwie dzień uznać należy za dopełniony...

No może warto wspomnieć jeszcze o jednej radosnej wiadomości. Na 99% we wrześniu będziemy w naszej parafii gościć o. Boshoborę. Tak, tego ze stadionu narodowego... Teraz będzie taki "stadion narodowy w kościele w Bridgeport". Nie jest to jego pierwsza wizyta w naszej parafii, ale tym nam milej, że sam chciał do nas przyjechać. Upomniał się o nasza parafię, bo stwierdził, że tam ludzie na niego czekają. Dostaliśmy więc wiadomość i tak to wszystko nabiera tempa. Ewangelizacja więc na potęgę...

Przyda się nam wszystkim, żeby nie przychodziły nam do głowy pomysły podobne do tego wyrażonego dziś wobec Jezusa przez matkę Jakuba i Jana... Służyć, a nie panować; dawać życie, a nie zyskiwać przewagę; poddać się całkowicie Bogu, a nie dążyć do swoich celów i ludzkiej niezależności... Oto logika chrześcijaństwa tak różna przecież od logiki tego świata.

Kiedy Jakub i Jan deklarują, że rozumieją, chyba jednak niewiele jeszcze pojmują. Ale przyjdzie dla nich czas... I wszystko stanie się jasne. A wówczas ich dzisiejsza decyzja się obroni. Tyle, że oni już nie będą skupieni na drobiazgach. A już na  pewno nie na tym kto i gdzie będzie siedział...

piątek, 24 lipca 2015

poza Nim susza...


zdj:flickr/Eric Montfort/Lic CC
(J 15,1-8)
Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was. Wytrwajcie we Mnie, a Ja /będę trwał/ w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie - o ile nie trwa w winnym krzewie - tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie. Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami.

Mili Moi...
Wczorajszy dzień bardzo udany... Jakiś przypływ energii niezwykły, który trwał do samego wieczora i pozwolił mi również jakoś głęboko duchowo przeżyć Eucharystię i spotkanie Odnowy. Piękny czas. Przychodzi do nas coraz więcej ludzi. Nasza modlitwa staje się coraz swobodniejsza, w znaczeniu - coraz więcej osób decyduje się na głośne wypowiedzenie swoich wezwań modlitewnych. Na wszystko trzeba czasu. Na rozwój wspólnoty zwłaszcza...

Po spotkaniu przyszło czterech wspaniałych moich wspólnotowych braci i zmontowali mi półki na książki, które wczoraj właśnie nadeszły. Niesamowite chłopaki. Nie dość, że zrobili wszystko szybko i perfekcyjnie, to jeszcze domagali się odkurzacza, żeby po sobie posprzątać. Ekipa godna polecenia :)

Mój dzień się jednak wydłużył do północy, a dziś jak co dzień, pobudka po czwartej, więc dziś musiałem się trochę wysilić, żeby zrobić coś pożytecznego, ale kazanie po angielsku na niedzielę stworzone, a to dość ważny punkt tego tygodnia :)

Fascynuje mnie do jak głębokiej bliskości Jezus chce zaprosić swoich uczniów. I to nie tylko wybranych, ale wszystkich przecież. Winna latorośl nie "bywa" w krzewie. Ona w nim nieustannie trwa, jest wszczepiona, płyną w niej te same soki... Żyje jego życiem. Jeśli tak jest, to mam takie wrażenie, że większość z nas, ze mną włącznie, jest gdzieś obok tego prawdziwego życia. Bo czyż nie bywamy z Jezusem? A "bywając" jednak coś tracimy, coś zasadniczego...

Żyję już nie ja, lecz żyje we mnie Chrystus - pisze nam dziś święty Paweł... Żyje we mnie Chrystus - czyli mam w sobie Jego pragnienia, Jego ocena rzeczywistości staje się moją, bije we mnie Jego serce... Nic więc dziwnego, że w takim wypadku wszystkie moje modlitwy mogą być wysłuchane. Bo wówczas On modli się we mnie. Innymi słowy wiem o co i jak się modlić. i może to jest również jakiś probierz mojego zjednoczenia z Nim - procent wysłuchanych modlitw... Jeśli widzę działanie Boga w kontekście mojej modlitwy, to może moje zjednoczenie z Jezusem jest znaczące...

Jeśli jednak tylko z Nim bywam, to wciąż nie rozumiem, wciąż się dziwię, wciąż wszystko jest dla mnie zbyt trudne, poprzeczki nie do przeskoczenia, wymagania nadmierne, a zysk niepewny... On nie jest mi szczególnie bliski,  przypominam sobie o Nim, kiedy mi Go bardzo potrzeba...

Życie jest w Nim... I nigdzie indziej...  Bywając... Żyjemy tylko czasami... Poza Nim susza i śmierć...

środa, 22 lipca 2015

rodzinnie...


zdj:flickr/Boston Public Library/Lic CC
(Mt 12,46-50)
Gdy Jezus przemawiał do tłumów, oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić. Ktoś rzekł do Niego: Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą. Lecz On odpowiedział temu, który Mu to oznajmił: Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi? I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką.

Mili Moi...
Dzień wyjątkowo ciężki... Nie wiem czy to wczorajsze kijaszki w upale, czy zmiana pogody, ale czułem się zupełnie bez sił. I do tego dostosowałem moje zajęcia, które dziś ograniczyły się głównie do czytania. Ale dobre i to... Wciąż czekam na właściwy dzień, żeby rozpocząć prace porządkowe. Może nadejdzie. Czekam również na wiele innych rzeczy - na półki na książki, które zamówiłem, na same książki, które idą z Polski. W oczekiwaniu jest jednak pewien urok. I choć sam te paczki z książkami wysyłałem, to będę miał duża frajdę z ich otwierania i odkrywania zawartości. Jeśli oczywiście nadejdą. Bo to tak zwana przesyłka nierejestrowana - czyli gdyby zginęły po drodze, to jak kamień w wodę... Nie mam żadnego dowodu, że je nadałem... Ach, te pocztowe niuanse...

A dziś mam dzień dziękczynienia za siostry zakonne, które Pan Bóg dał mi spotkać w moim życiu. Kiedy czytam dzisiejsze Słowo i słyszę Jezusa, który wprowadza niejako nowe zasady rządzące ludzkimi relacjami, zasady nabudowane na rzeczywistości duchowej, to zastanawiam się czy i gdzie ja ich w swoim życiu doświadczam. I widzę, że tak naprawdę najgłębszych, duchowych więzi braterstwa doświadczyłem i doświadczam w życiu właśnie w relacjach z siostrami zakonnymi.

Może to zaskakujące, że nie z innymi kapłanami, czy z braćmi we własnej rodzinie zakonnej. Ale bardzo rzadko spotykam wśród kapłanów tak wielką intensywność życia duchowego, jak pośród sióstr zakonnych. Bynajmniej nie jest to jakiekolwiek oskarżanie. Pewnie wynika to z zupełnie innego modelu życia, które prowadzimy. Niemniej, niejednokrotnie powtarzałem to sobie i niektórym braciom - żebyśmy choć w jakiejś mierze żyli tak, jak siostry zakonne, to świat byłby lepszy.

Całe dobro, którego doświadczyłem, wielka ilość darów duchowych, bliskość w Jezusie, mimo odległości fizycznej, potęga modlitwy, współczucia, zaangażowania w ważne dla mnie sprawy, życzliwość, poświęcenie i wiele innych błogosławieństw, które spłynęły na mnie dzięki relacjom z siostrami, dziś stanęły mi przed oczami. Bez idealizacji rzecz jasna - wiele dla sióstr głoszę, znam sporo problemów obecnych i w tym świecie. Niemniej wśród nich naprawdę doświadczam tego, co znaczy być rodziną... Boża rodziną... Bratem, siostrą, matką...

Wszystkim więc siostrom, które są dla mnie żywą Ewangelią, dziś dziękuję... I mam nadzieję, że wielu innych również was kiedyś "przeczyta". Rozbrzmiewajcie głośno w tym świecie...

wtorek, 21 lipca 2015

przypominaj sobie...


zdj:flickr/Pink Sherbet Photography/Lic CC
(Mt 12,38-42)
Niektórzy z uczonych w Piśmie i faryzeuszów rzekli do Jezusa: Nauczycielu, chcielibyśmy jakiś znak widzieć od Ciebie. Lecz On im odpowiedział: Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku proroka Jonasza. Albowiem jak Jonasz był trzy dni i trzy noce we wnętrznościach wielkiej ryby, tak Syn Człowieczy będzie trzy dni i trzy noce w łonie ziemi. Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni wskutek nawoływania Jonasza się nawrócili, a oto tu jest coś więcej niż Jonasz. Królowa z Południa powstanie na sądzie przeciw temu plemieniu i potępi je; ponieważ ona z krańców ziemi przybyła słuchać mądrości Salomona, a oto tu jest coś więcej niż Salomon.

Mili Moi...
No jakoś przeżyliśmy niedzielę, choć chyba wcale nie było łatwiej. A spodziewałem sie, że obecność misjonarza nieco pomoże. Tymczasem do coniedzielnych obowiązków doszły jeszcze święte prawa gościnności. Ale na szczęście o. Leon dusza człowiek. Bardzo się starał mówić po polsku. Niestety wychodziło mu mniej więcej tak, jak mnie po angielsku. Ale i on i słuchacze dali radę...

Dziś natomiast postanowiłem przebrać pościel w kilku naszych pokojach gościnnych. A to związane z dużym praniem. Niemałe to osiągnięcie, bo za oknem 33 stopnie i wilgotność okrutna. Ale jedno dzieło odhaczone. Poza tym kijaszki... Poszedłem po południu, co było wyzwaniem, bo ani stopnia mniej... Spotkałem skądinąd kilku biegaczy, ale, co nie dziwi, wszyscy czarnoskórzy... Czują się jak ryba w wodzie, choć to może nie najlepsze porównanie... A poza tym... Trochę lektury. Wszedłem w obszar teologii maryjnej św. Maksymiliana... Niektóre stronice czytam więc po trzy razy i zastanawiam się czy ja śnię, czy piszę z tego doktorat :)

A wieczorem znów ucieszyłem się moim kapłaństwem... Telefonicznie umówiła się ze mną Boża dusza na spowiedź. Wiedziałem od razu, że nie z naszej parafii i miałem pokusę odesłać ją na niedzielę, ale Duch tchnął intensywnie... I przyszła dziś... I bardzo dobrze... Bardzo, bardzo dobrze... Ona będzie dziś spać spokojnie, a ja znów mam za co Panu Bogu dziękować...

Bo to chyba szara codzienność jest najbardziej niebezpieczna. Grozi rozluźnieniem relacji z Jezusem. Bo tak się nic nie dzieje... Jak jest źle, to częstokroć w myśl przysłowia - jak trwoga, to do Boga, znajdujemy się jakoś bliżej Niego. Jak jest bardzo dobrze, to jako ludzie wierzący też częstokroć upatrujemy w tym wyraz Jego błogosławieństwa. Najgorzej jak jest tak nijak... Wtedy może się pojawić tęsknota za jakimkolwiek znakiem... Tak trochę z nudów... Wtedy może się też pojawić takie myślenie, że ludzie niewierzący mają się lepiej... Więc może ten Pan Bóg mógłby jakoś dowieść, że jednak ma nas w swojej opiece... I zaczyna się wystawianie Go na próbę...

Tymczasem ten nijaki czas jest zwykle pełen Jego działania... Takiego, do którego już przywykliśmy, choć w niczym nie ujmuje to jego cudowności... Izraelici idą po pustyni, widzą słup ognia i obłok, który ich prowadzi, odzyskują utraconą dawno wolność... A nie potrafią się tym cieszyć... Bo dookoła tyle zagrożeń i niepewności... A czy ten Pan Bóg to tak naprawdę się o nas troszczy... Popatrz w codzienność i dostrzeż miliony Jego interwencji... Bo On jest...

niedziela, 19 lipca 2015

misjonarze...


zdj:flickr/Anthony Citrano/Lic CC
(Mt 12,14-21)
Faryzeusze wyszli i odbyli naradę przeciw Niemu, w jaki sposób Go zgładzić. Gdy się Jezus dowiedział o tym, oddalił się stamtąd. A wielu poszło za Nim i uzdrowił ich wszystkich. Lecz im surowo zabronił, żeby Go nie ujawniali. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza: Oto mój Sługa, którego wybrałem; Umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą.

Mili Moi...
Dostałem dziś przepiękny prezent od Pana... Około 14.30 zadzwonił ktoś do drzwi. Zszedłem i widzę dwóch młodych mężczyzn. Od razu pomyślałem - Świadkowie Jehowy. Tym bardziej, że jeden z nich trzymał w ręku Pismo Święte. Otwieram, a oni mówią - pokój Tobie, jesteśmy katolikami, przyszliśmy ci głosić Dobrą Nowinę. Słyszałem o takich historiach, ale nigdy nic podobnego nie przeżyłem. Zapytałem więc - jesteście z Neokatechumenatu? Potwierdzili. Ale się ucieszyłem... Zaprosiłem ich do środka. I słuchałem. Julio był Włochem, Louise był z Dominikany. Wylosowali siebie nawzajem i wylosowali region, w którym mieli głosić Ewangelię księżom. A to jest chyba najtrudniejszy odbiorca z możliwych. Ja słuchałem ich jak urzeczony. Mówili mi o tym jak bardzo Bóg mnie kocha, opowiedzieli mi jak ich Pan Bóg wyrwał z bagna grzechu. Mieli w sobie coś nadzwyczajnego... Ja już bardzo dawno nie spotkałem ludzi tak pełnych pokoju i radości, tak przenikniętych Duchem Bożym. Oni po prostu chodzili w Jego chwale. Bez pieniędzy, bez żadnych zabezpieczeń, bez bagażu... Szli od parafii do parafii... Opowiadali mi, że największa przeszkodą są dla nich... sekretarki parafialne, które zwykle podejrzewają, że przyszli zamordować proboszcza. Jak już uda się pokonać ich opór, to potem bywa łatwiej. Oczywiście po ich opowieści poprosiłem, żeby się nade mną pomodlili, co uczynili z wielką ochotą. Potem oni poprosili o błogosławieństwo, co z kolei ja uczyniłem z radością. Dałem im po butelce wody (bo oczywiście nie przyjmują żadnych pieniędzy, a obiad dał im juz kto inny) i pożegnaliśmy się w takim wielkim doświadczeniu braterstwa. A mnie od tego czasu towarzyszy wielki pokój i radość. Bo ja też potrzebuję, żeby mi ktoś głosił Ewangelię...

Ale, żeby nie było tak różowo, to przydarzyła mi się dziś przygoda, którą przeżyłem już w Polsce jakiś czas temu, a która tam nazywa się - wirus 500 złotych. Mój komputer kiedyś został nim zainfekowany. A polegało to na tym, że nastąpiła całkowita blokada, a komunikat na ekranie głosił, że pewnie robiłem jakieś straszne rzeczy i Komenda Główna Policji już o tym wie, ale jeśli wyślę na podane konto 500 złotych, to są gotowi o wszystkim zapomnieć. Oczywiście natychmiast wiedziałem, że to ściema z prostej przyczyny - niczego strasznego nie robiłem :) Ale naprawa kosztowała mnie wówczas 200 złotych. Dziś mój telefon został zainfekowany bliźniaczym wirusem. Wirus 250 dolarów zablokował moją wyszukiwarkę. Schemat dokładnie taki sam. Na szczęście mam Daniela, komputerowego eksperta, który znalazł rozwiązanie. Ale bałem się, i właściwie nadal się boję, że będą potrzebne jakieś dodatkowe działania.

A w domu gość, o. Leon, oblat świętego Franciszka Salezego, który ponad dwadzieścia lat pracował w Brazylii. Uroczy człowiek, który jeździ po całej Ameryce i głosi... W ten sposób pomaga misjom. A ma już 78 lat.

A w Słowie urzeka mnie dziś cierpliwość Boga, cierpliwość, której mnie ciągle brakuje. Cierpliwość, która pozwala dojrzewać człowiekowi w jego własnym tempie. Widać to w pierwszej lekcji, która mówi o wędrówce Izraelitów przez pustynię. 430 lat niewoli, w której Izraelici odwykli od korzystania z wolności, domagały się 40 lat wędrówki, która ich tej wolności na nowo nauczyła. Musiały przeminąć dwa pokolenia, aż nadeszło trzecie, gotowe do wejścia do Ziemi Obiecanej. Potrzebny był czas... I Boże wychowanie...

A ja sobie często myślę, że coś powinno wydarzyć się w czasie zaplanowanym przez mnie. Patrzę na ludzi, mówię do nich, zdaje się, że rozumieją, a ich życie tego nie potwierdza. Ba, patrzę na siebie i ze mną jest dokładnie tak samo... Niby rozumiem, niby wiem, niby się nawet zgadzam, a w życie wprowadzić jakoś ciężko. Kiedy więc słyszę, że Jezus trzciny nadłamanej nie zniszczy, ani ledwo tlejącego konta nie dogasi, to myślę o sobie, ale i o tych, wobec których Pan uczynił mnie pasterzem... Czas... Wszystko, co dobre, dojrzewa w czasie i nie da się przyspieszyć niektórych procesów, nawet jeśli się tego bardzo chce, nawet przy najlepszych intencjach, nawet przy najbardziej logicznych uzasadnieniach. Muszę się zgodzić na to, że skoro Bóg czeka, to i ja nie mam innego wyjścia... Kapłaństwo to naprawdę wielka szkoła cierpliwości... Jeden jest Nauczyciel i Pan...

sobota, 18 lipca 2015

nie zgubić człowieka...


zdj:flickr/gato-gato-gato/Lic CC
(Mt 12,1-8)
Pewnego razu Jezus przechodził w szabat wśród zbóż. Uczniowie Jego, będąc głodni, zaczęli zrywać kłosy i jeść. Gdy to ujrzeli faryzeusze, rzekli Mu: Oto Twoi uczniowie czynią to, czego nie wolno czynić w szabat. A On im odpowiedział: Nie czytaliście, co uczynił Dawid, gdy był głodny, on i jego towarzysze? Jak wszedł do domu Bożego i jadł chleby pokładne, których nie było wolno jeść jemu ani jego towarzyszom, tylko samym kapłanom? Albo nie czytaliście w Prawie, że w dzień szabatu kapłani naruszają w świątyni spoczynek szabatu, a są bez winy? Oto powiadam wam: Tu jest coś większego niż świątynia. Gdybyście zrozumieli, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary, nie potępialibyście niewinnych. Albowiem Syn Człowieczy jest Panem szabatu.

Mili Moi...
Dziś obiecywałem sobie, że zrobię coś pożytecznego... Przesuwałem początek co godzinę. Aż w końcu nie dało się dłużej zwlekać. Zasiadłem do poprawiania artykułu, który ma trafić do publikacji w Polsce. I choć poprawki były zupełnie kosmetyczne i dotyczyły właściwie bardziej warstwy redakcyjnej, niż treściowej, to po dwóch godzinach pracy poczułem się jakbym dokonał jakiegoś nadzwyczajnego dzieła... Jak to jednak łatwo wypaść z rytmu i przywyknąć do wakacji. Ale koniec...

Weekend mam nieco łatwiejszy, ponieważ w najbliższą niedzielę dzień misyjny w całej naszej diecezji. Przybywa więc jakiś sędziwy misjonarz, który kawał życia spędził w Brazylii i będzie głosił Słowo Boże na wszystkich mszach. Poznałem go na razie telefonicznie i było to bardzo długie powitanie. Ojciec ów z rozbrajającą szczerością stwierdził, że bardzo lubi mówić... Przeuroczy człowiek...

A dziś pomyślałem sobie, że żyjemy w czasach, w których bardzo brakuje nam jasnych i klarownych granic. Łatwiej się żyje, kiedy wiadomo co wolno, a czego nie należy. I wielu chrześcijan za takimi właśnie rozwiązaniami tęskni. Nie bardzo zatem pasuje im Pan Jezus, który tworzy wyjątki. Bo wydaje się, że wyjątków już nam więcej nie potrzeba, mamy ich w nadmiarze. A to rodzi pokusę swoistej wybiórczości. Bo skoro należy robić tak, ale mimo wszystko można inaczej, to dlaczego nie skorzystać z tego "inaczej". I nagle okazuje się, że zamiast porządku zasad mamy chaos precedensów...

A może rzecz w nieco innym uzasadnianiu tych różnorodnych przepisów prawa, którym podlegamy. Niewielu bowiem dziś przekonuje argument - musisz tak żyć, bo Bóg tak chce. To częstokroć okazuje się za słabe (jakkolwiek smutno to brzmi). Może więc warto gruntownie przemyśleć argumentację. Może warto uwzględnić, że zanim dojdziemy do Pana Boga, to trzeba uwzględnić człowieka i jego wewnętrzne możliwości.

Choćby w odniesieniu do dnia świętego, naszego chrześcijańskiego "szabatu niedzieli". Zanim zaczniemy straszyć karą Bożą, być może warto uzmysłowić człowiekowi wszczepioną weń potrzebę odpoczynku. Może warto przywołać różnorodne potrzeby duchowe, które domagają się zaspokojenia. Może "opłaca się" zwrócić uwagę na wartość równowagi między pracą, a resztą życia. I na tej drodze podprowadzić człowieka do Boga, traktując Go jako punkt dojścia, a nie punkt wyjścia...

Jezus dziś przypomina, że pomiędzy Bogiem, a Prawem jest jeszcze człowiek i jego możliwości, których On ewidentnie nie lekceważy... To ważne... Żeby nie zgubić w tym wszystkim człowieka...

piątek, 17 lipca 2015

ciężko???


zdj:flickr/Martin Fisch/Lic CC
(Mt 11,28-30)
Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie.

Mili Moi...
Dziś od rana zakupy. Ale specyficzne. Meblowe. Internetowe. Wszystko przez to, że wysłałem z Polski pięć worków książek i gdzieś je będę musiał umieścić, kiedy już dojdą. A że moje warunki mieszkaniowe nie są szczególnie ekstrawaganckie, a dotychczasowa zbieranina półek zdążyła się zapełnić, postanowiłem zakupić jakieś elementy meblowe. Naszukałem się, ale coś tam w końcu udało się wypatrzeć. Mam nadzieję, że zdążą przed książkami.

Potem uroczy lunch w towarzystwie naszych parafialnych seniorów. Dużo doświadczeń - dobrych i tych mniej dobrych. Pięćdziesiąt lat na emigracji. Chętni do opowieści. Prawdziwe kopalnie wiedzy, takiej prostej, z doświadczenia życiowego płynącej. Wystarczy się wsłuchać, milczeć i chłonąć. Dobry czas, dobre rozmowy, dobra... cukinia nadziewana mięsem :)

A pod wieczór kijaszki. Wracam powoli do mojego rytmu. A nad morzem sporo ludzi, bo dziś ciepło, ale nie wilgotno, więc całkiem przyjemnie. Zauważyłem, że było mnóstwo dzieci - pełnych radości, bawiących się... Ale tylko kilkoro z nich było białych. Tutaj na każdym kroku widać nadchodzący schyłek cywilizacji zachodniej. Czy ta, która ją zastąpi, będzie lepsza? Codzienne obserwacje nie pozwalają żywić takich nadziei...

A wczoraj przechadzałem się w tym samym miejscu, nad morzem, tylko nie w obuwiu sportowym, ale w habicie. Podchodzili ludzie, jak zwykle pytając kim jestem. Kiedy dowiadywali się, że katolickim księdzem, z dumą podkreślali, że oni też są katolikami (!). Jedno młode dziewczę dowiedziawszy się juz kim jestem, zakrzyknęło, że chodzi do szkoły katolickiej... Zapytałem więc, czy słyszała o świętym Franciszku. Zdumienie malujące się na jej obliczu wystarczyło za całą odpowiedź... Ewidentnie chodzi do szkoły... Może na naukę nie ma już czasu... Tyle do zrobienia... A takie małe środki... Jeśli Jezus nie pomoże, to wszystko nas przerasta...

A On obiecuje dziś. I ja Mu wierzę. Prosta instrukcja. Zamień się ze mną. Ponieś to, czego nie znasz, co jest moje. A ja zajmę się Twoimi ciężarami. Ale to trochę ryzykowne Panie Jezu. Czy nie lepiej trwać przy swoich znanych ciężarach? I niezmiennie upadając, czołgać się jakoś do przodu... Uwierzyć obietnicy... To jest możliwe tylko przy odrobinie nadziei. Dlatego pewnie tak trudna była misja Mojżesza, o której dziś też słyszymy. Miał iść do Izraelitów i przekonać ich, że Bóg ma plan... A nadzieja, zdaje się, nie była wówczas ich mocną stroną... Bez nadziei trudno uwierzyć obietnicy...

Znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Ale jak to opowiedzieć tym dumnym z własnego katolicyzmu, a tkwiącym w beznadziei?

Uczcie się ode mnie... I niech tak będzie Panie...

środa, 15 lipca 2015

dać się porwać...


zdj:flickr/Jmos®/Lic CC
(Mt 11,20-24)
Jezus począł czynić wyrzuty miastom, w których najwięcej Jego cudów się dokonało, że się nie nawróciły. Biada tobie, Korozain! Biada tobie, Betsaido! Bo gdyby w Tyrze i Sydonie działy się cuda, które u was się dokonały, już dawno w worze i w popiele by się nawróciły. Toteż powiadam wam: Tyrowi i Sydonowi lżej będzie w dzień sądu niż wam. A ty, Kafarnaum, czy aż do nieba masz być wyniesione? Aż do Otchłani zejdziesz. Bo gdyby w Sodomie działy się cuda, które się w tobie dokonały, zostałaby aż do dnia dzisiejszego. Toteż powiadam wam: Ziemi sodomskiej lżej będzie w dzień sądu niż tobie.

Mili Moi...
No i kolejny dzień, w którym nie mam się czym pochwalić jeśli chodzi o jakieś szlachetne zajęcia. Ciągle zbieram siły, bo każda praca, którą mam na myśli, zajmie mi z pewnością wiele czasu i jej rozpoczęcie musi taką perspektywę przewidywać... Bo choćby takie sprzątanie klasztoru... Tak, tak... W zeszłym roku to już było... Ale zapewniałem wówczas, że pracy mi nie zabraknie na lata całe i podtrzymuję tę opinię. Jest jeszcze kilka miejsc, do których muszę wkroczyć... Czy kontynuacja pisania pracy... Aż strach pomyśleć...

 Ale żeby już nie było tak całkiem bezproduktywnie, to pojechałem dziś do sklepu po okienne klimatyzatory. Oczywiście nie znalazłem tych, których szukałem, ale zaintrygowany faktem, że jeden z poszukiwanych stał rozpakowany gdzieś na półce, zapytałem miła panią, czy nie ma ich gdzieś więcej... I zaczęło się... Stała się rzecz najpiękniejsza i najgorsza zarazem... Bo pani postanowiła mi pomóc. Wyjaśniła mi najpierw, że to nie jej dział, ale ona zaraz poszuka kogoś z tego działu... Odnalazła i wraz z miłym panem udali się na poszukiwania po sklepie, po którym możnaby z pewnością ciężarówką pojeździć... Pani wróciła, ale poszukiwania wciąż trwały. Żeby mnie jakoś usatysfakcjonować, pani zaproponowała mi inny klimatyzator, dużo droższy od wybranego przeze mnie, ale jak dla mnie, pani była w stanie obniżyć cenę do takiej samej, jak za wybrany przeze mnie... Po drodze zaproponowała mi kawkę... Czekaliśmy nadal, a pani prowadziła ze mną ożywioną rozmowę... To znaczy ona głównie mówiła, a ja słuchałem, ponieważ jej dość niekonwencjonalny układ uzębienia uniemożliwiał mi zrozumienie większości informacji. W żadnym wypadku nam to jednak nie przeszkadzało. A pani miała naprawdę ogromnie dużo determinacji, żebym wyszedł ze sklepu zadowolony... Po 45 minutach okazało się jednak, że towaru nie ma... Po licznych westchnięciach niedowierzania pani postanowiła sprawdzić w innych sklepach tej sieci. Ale tu znów okazało się, że potrzebna pomoc. Pojawiła się przy nas ciemnolica Wenus, która arcyderdecznie przejęła moją sprawę i zadzwoniła... Tam zaczęli szukać kogoś, kto odpowiada za ten asortyment... Potem było szukanie asortymentu... Ale kiedy już znaleźli, nowozaangażowana piękność zażądała, żeby towar czekał na mnie przygotowany, bo ona nie chce, żebym musiał w drugim sklepie spędzić tyle samo czasu, ile u nich... I tak w istocie się stało... Po 90 minutach stałem się szczęśliwym posiadaczem dwóch nowiuśkich okiennych klimatyzatorów... Można? Można... :)

A Słowo uzmysłowiło mi, że ten wyrzut Jezusa brzmi jeszcze bardziej dotkliwie wobec nas, współczesnych, niż wobec ówczesnych adresatów Jego słów. Oni znali Jezusa dwa - trzy lata. My znamy Go dwadzieścia wieków. Ileż przez ten czas doświadczeń, ile znaków, ilu świadków. A nam wciąż to nie wystarcza. Poszukujemy potwierdzenia i nie wahamy się żądać, aby Pan objawiał się nam na naszych zasadach.

Ileż to razy słyszałem - uwierzyłbym, gdyby tylko Bóg... I tu wielka różnorodność oczekiwań... Począwszy od wyeliminowania ze świata cierpienia dzieci, poprzez globalny pokój, aż po bardziej osobiste i spersonalizowane żądania. Wśród już wierzących wcale nie jest inaczej... Oczywiście granica jest gdzie indziej, ale najczęściej jest... A oczekiwania zwykle wyrażane są zdaniem - uwierzyłbym głębiej, gdyby tylko Bóg... Zawsze jakieś "ale", które ma się stać jakąś formą samousprawiedliwienia... Bo gdyby tylko Bóg... Nie... To wcale by nie pomogło...

Myślicie, że wśród księży jest inaczej? Sam siebie dziś pytam - dlaczego po tym wszystkim, co widziałem i co z Tobą przeżyłem, wciąż nie jesteś dla mnie całym światem? Dlaczego ciągle tyle innych spraw zajmuj moje serce? Dlaczego wciąż mi się wydaje, że coś, co zmieni moją wiarę na lepsze, umocni ją, czeka na mnie gdzieś za rogiem?

Jeśli jednak nie daję się porwać Jezusowi tym wszystkim, co dostępne jest już dziś, to nowe cuda, choćby ich była cała masa, z pewnością tego faktu nie zmienią... Dać się porwać... Oto misja ważniejsza, niż nabycie klimatyzatora... Oby nie trwało to równie długo...



wtorek, 14 lipca 2015

droga...


zdj:flickr/David Rodriguez Martin/Lic CC
(Mt 10,34-11,1)
Jezus powiedział do swoich apostołów: Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Kto przyjmuje proroka, jako proroka, nagrodę proroka otrzyma. Kto przyjmuje sprawiedliwego, jako sprawiedliwego, nagrodę sprawiedliwego otrzyma. Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę powiadam wam, nie utraci swojej nagrody. Gdy Jezus skończył dawać te wskazania dwunastu swoim uczniom, odszedł stamtąd, aby nauczać i głosić [Ewangelię] w ich miastach.

Mili Moi...
No to kolejny dzień mojego radosnego wchodzenia w codzienność mam za sobą. Jest to również pierwszy dzień mojego "proboszczowania", ponieważ o. Stefan, proboszcz, wczoraj wyruszył do Polski, gdzie dziś szczęśliwie wylądował i rozpoczyna swoje wakacje. Jestem więc sam w sensie duszpasterskim, bo w domu jest niezastąpiony o. George, który wytrwale pilnuje obejścia. Mam nadzieję, że ten czas samodzielności minie mi bez większych niespodzianek.

Powoli też dochodzę do siebie jeśli chodzi o zmianę strefy czasowej. Wczoraj już wytrwałem do 21.00, a obudziłem się planowo, przed 5.00. Więc jest nieźle... Ale muszę przyznać, że drzemka przedpołudniowa pomogła mi nieco w tej regulacji czasu :) Niewiele więc udało mi się dziś zrobić, ale to było w planie. Dać sobie jeden dzień na dojście do siebie...

Ale po południu... Planowałem przyszłoroczne wakacje :) Za szybko? A gdzie tam za szybko... Wszak to już za rok... Przyznam szczerze, że rodzi się w mojej głowie pomysł, na razie dość mglisty i szalony, ale... Podczas tegorocznych wakacji przeczytałem sobie znakomita książkę z dziedziny podróżniczej, zatytułowaną - "Piknik z niedźwiedziami". Jest ona zapisem wędrówki autora przez amerykański Apallachian Trail, czyli bardzo długi, górski szlak, który skądinąd przebiega w pobliżu naszych terenów. Po tej lekturze zrodził mi się pomysł na przyszłoroczną wędrówkę. Żeby nadać mu trochę więcej sensu, związałem go ze świętym miejscem. I tak wyszło mi... Santiago de Compostella. Nie wiem co z tego wyjdzie i czy coś w ogóle. Na razie się oczytuję i rozmyślam. Ale sam fakt, że to miejsce pojawiło się w moich myślach jest dla mnie zaskakujący. Przyznam szczerze, że pielgrzymuję od lat i trudno było mi wyobrazić sobie rok bez wędrowania na Jasną Górę. Ale to był jedyny cel. Nigdy nie przychodziła mi ochota na zmianę kierunku. Ani na Wilno, ani choćby wspomniane Santiago. Może każdy ma swój czas i może ja właśnie dojrzewam do godziny mojego nawiedzenia. Nie wiem. Ale będę informował, jeśli coś w tej dziedzinie nastąpi.

A w Ewangelii dzisiejszej słyszę wielkie pytanie o cenę jaką jesteśmy w stanie zapłacić za naszą przynależność do Jezusa. Ona bowiem może być całkiem wysoka. Choćby cena konfliktu. I to nie byle jakiego. Ale konfliktu z najbliższymi, tymi, których naprawdę kochamy i na których nam naprawdę zależy. Cudownie jest bowiem tylko w jednym przypadku - kiedy wszyscy nasi bliscy idą równym tempem i chcą iść. Podzielają nasze ideały i rozumieją cele. Wierzą. I to na poważnie. Odwrotnością tego stanu rzeczy jest "pozorna cudowność" - kiedy wszyscy, jak i ja, mają Jezusa "w nosie" - wówczas nie ma między nami żadnych konfliktów, a na pewno nie na tle wiary. Gorzej jest jednak, kiedy idziemy bardzo nierówno, gorzej, jeśli niektórzy nie chcą iść wcale, gorzej, jeśli świadomie próbują zatrzymać mnie w tej drodze. Wówczas konflikt musi się pojawić. I wówczas jest miejsce na wybór. i wówczas przychodzi pytanie o cenę.

Co ja decyduję się poświęcić? Jak ja rozumiem pojęcie "krzyża", który mam brać na swoje barki? Czy Bóg jest w istocie największym skarbem mojego życia, którego nie wyrzeknę się za nic? Paradoksalnie te pytania nie są czysto teoretyczne i nie dotyczą sytuacji hipotetycznych. Każdy dzień jest areną moich wyborów. Jeśli nie wobec najbliższych, to wobec innych. A jeśli nie wobec innych, to wobec siebie i Boga samego, który wciąż zaprasza mnie do decyzji.

Bądź zimny, albo gorący... Chciej... I pozwól mi zrobić resztę...

Wybierz... I bądź konsekwentny...

poniedziałek, 13 lipca 2015

znów ona...


zdj:flickr/Fred Miller/Lic CC
(Mk 6,7-13)
Jezus przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch. Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. Ale idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien. I mówił do nich: Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich. Oni więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali.

Mili Moi...
No i wróciłem do domu. Hmmm... Mówi sie u nas w Zakonie, że tam dom, gdzie mieszkasz. I tak to już jakoś jest. Ale są różne domy. Są takie, w których świadomie jest się tylko na chwile i właściwie tylko czeka się na moment ich opuszczenia, żeby poszukać czegoś nowego, innego. A są i takie, w których człowiek być lubi i zatrzymałby się chwilę dłużej. Ja chyba trafiłem do tego drugiego... Mam w sobie mnóstwo szczerej radości z tego powrotu, a kiedy dziś kilka osób tę moją radość ze mną podzieliło, tym lepiej poczułem się... w domu.

Lot nie miał nadmiernych komplikacji poza półgodzinnym opóźnieniem w Krakowie. Obawiałem się, czy zdążę na przesiadkę w Oslo. A jeśli ja zdążę, to czy zdąży również mój bagaż. Ale jakoś się to wszystko udało. Oczywiście dużo życzliwości. Pan M z obsługi w Krakowie przymknął oko na nadbagaż (nie wiedziałem, że lecę tanimi liniami, gdzie normy bagażowe są niższe), a poza tym wyszukał mi najlepsze z możliwych miejsc. Samoloty wygodne, obsługa urocza (choć każdy kubek wody musiał być oddzielnie opłacony). Stąd też Norwegian chyba nie stanie sie moją ulubioną linią lotniczą. Ale najgorzej było u samego wejścia do "raju". Stałem dwie godziny w kolejce tylko po to, żeby pewien ciemnolicy, sympatyczny skądinąd człek sprawdził moje odciski palców i zadał mi jedno zasadnicze pytanie - jaki jest twój zawód Michael? Już miałem odpowiedzieć, że fryzjer (wyciągając spod habitu nożyczki i obcinając mu krawat), ale się w porę powstrzymałem i udzieliłem mu wyczerpującej odpowiedzi - ksiądz katolicki. O nic więcej nie pytał...

Na lotnisku czekał już mój przedobry parafianin R, który nie tylko zawiózł mnie do domu, ale w samochodzie miał lodóweczkę zaopatrzoną we wszelkie możliwe napoje, żeby strudzonego pielgrzyma nasączyć. Ile dobroci... A potem już trzy godziny snu i nieodmiennie pobudka o 3 nad ranem (wszak w Polsce była już 9). Ale kiedy tak siedziałem w fotelu popijając nocno-poranną kawkę, miałem ochotę zaśpiewać z radości. Bo cieszył mnie widok wszystkiego co wokół...

Chcę przeprosić wszystkich, którzy czują się zawiedzeni faktem, że ich nie odwiedziłem, ale proszę, żebyście zauważyli pewien drobny fakt. W minionych latach dysponowałem trzema solidnymi miesiącami studenckich wakacji, co pozwalało mi wręcz szastać czasem. Tym razem byłem w Polsce 26 dni (nie licząc rekolekcji) z czego niemal tydzień w okolicznościach uczelnianych. Dlatego bardzo trudno było mi sprostać wszystkim zaproszeniom i sam odczuwam niedosyt. Ale trudność niepokonalna...

A dziś? Obowiązki... Na każdej Mszy czułem się ja na spotkaniu z dawno nie widzianymi przyjaciółmi. Dużo radości... A po południu? A jakże... Wycieczka do Nowego Jorku, żeby zaczerpnąć z atmosfery tego miasta, a przy okazji spełnić kilka kaprysów. Nic wielkiego - meksykańskie jedzenie i soki warzywne z ulicznej budki (których teraz tam tysiące). Takie to małe przyjemności niedzielne...

Faktem jest, że ani tych, ani innych przyjemności dzisiejsza Ewangelia nie przewiduje. Ale do swoich uczniów, którzy wrócili z misji Pan Jezus powiedział - odpocznijcie nieco. Więc może i ja po niedzielnym misjonarzowaniu mogłem sobie na tę chwilę odpoczynku pozwolić... Niemniej, kiedy myślę o tym całkowity zaufaniu Opatrzności, do którego wzywa Pan, nie mogę się oprzeć urokowi Matki Teresy z Kalkuty i jej radykalizmowi, który jako żywo przypomina mi świętego Franciszka. Ta kobieta, która kawałek swojego życia spędziła w zacisznych murach klasztoru loretanek w Indiach, oddając się jakże ważnej i potrzebnej pracy wychowania młodych dziewcząt, nagle doznaje tak silnego, ewangelicznego natchnienia, że nie jest w stanie już trwać w tym miejscu. Zaczyna się jej wędrowanie. Bez niczego. Tylko z wiarą i bezgranicznym zaufaniem. Żeby odpowiedzieć na nieustannie rozbrzmiewające w ubogich tego świata wołanie Chrystusa z krzyża - Pragnę... On przez nią te najbardziej podstawowe pragnienia ludzi począł zaspokajać... Wcześniej uczyła życia, później stała się towarzyszką umierania. Ale zawsze trwała przy człowieku, który dla wielu innych był już nie ważny. Dla niej pozostawał ważny do końca...

Apostołom Jezus też dziś poleca - każdy człowiek musi być ważny do końca. Nawet gdyby tym końcem było strząśnięcie prochu z ich nóg, mają to czynić w trosce o zbawienie. Zbawienie dusz. Wszak na tym Bogu najbardziej zależy. Tak wówczas, jak i obecnie...

piątek, 10 lipca 2015

idźcie...


zdj:flickr/calafellvalo/Lic CC
Kilka słów z wczoraj :)

(Mt 10,7-15)
Jezus powiedział do swoich apostołów: Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy! Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie! Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski! Wart jest bowiem robotnik swej strawy. A gdy przyjdziecie do jakiegoś miasta albo wsi, wywiedzcie się, kto tam jest godny, i u niego zatrzymajcie się, dopóki nie wyjdziecie. Wchodząc do domu, przywitajcie go pozdrowieniem. Jeśli dom na to zasługuje, niech zstąpi na niego pokój wasz; jeśli zaś nie zasługuje, niech pokój wasz powróci do was! Gdyby was gdzie nie chciano przyjąć i nie chciano słuchać słów waszych, wychodząc z takiego domu albo miasta, strząśnijcie proch z nóg waszych! Zaprawdę, powiadam wam: Ziemi sodomskiej i gomorejskiej lżej będzie w dzień sądu niż temu miastu.

Mili Moi...
Po dziewięciu dniach milczenia, właściwie nie wiadomo jak zacząć, co pisać, żeby nie zabrzmiało to banalnie... Jestem w Krakowie, w gościnnych progach sióstr nazaretanek i stąd zamierzam jutro powrócić na naszą, amerykańską ziemię. A zdradzę Czytelnikom tak po cichu, że nie wiele było w ostatnim czasie rzeczy, na które czekałbym z taką niecierpliwością. Dziś zakończyłem ośmiodniowe rekolekcje z Ewangelią świętego Jana. Niezwykły czas, choć dla mnie bardzo trudny. Głównie ze względu na treści. To były moje rekolekcje, które już czwarty raz przeżywałem w tym domu. Pierwsze, z Ewangelistą Markiem były piękne, bo mówiły o takim "moim" Jezusie - chodził, działał, cały czas była wartka akcja. Drugi tydzień, z Mateuszem, był znacznie trudniejszy, bo Pan Jezus siedział i nauczał. Trzeci, z Łukaszem, znów Pan Jezus aktywny - formator ewangelizatorów. A tym razem święty Jan... Mistyk... Najczęstsze "słowa klucze" z tego czasu, to "Chrystus uwielbiony" i "objawienie chwały Ojca". Ale chociaż było trudno, to było również niebywale pięknie. Sporo nowych odkryć, którymi pewnie jeszcze nie jeden raz będę się dzielił...

A poza wewnętrznymi przeżyciami, pojawił się pomysł... żeby podobne rekolekcje zorganizować w USA. Pomysł dojrzewa, a ja dziś zostałem zaproszony do współpracy przy jego realizacji, więc kto wie, co wydarzy się za rok... Niewykluczone, że pojedziemy ze świętym Markiem do Detroit.

Dużo mam w sobie radości... I z powodu powrotu do domu. I z powodu wspominanych rekolekcji. Ale najwięcej z powodu przypomnienia, które Pan Jezus włożył w moje serce... Bardzo mocno mi przypomniał w tym czasie, co według Niego decyduje o mojej wyjątkowości w Kościele. Innymi słowy co takiego jest moim szczególnym darem, który mogę we wspólnotę Kościoła wnieść. I okazało się, że wcale nie przede wszystkim moje głoszenie Słowa, które dla mnie było czymś najistotniejszym... Jezus mi wskazał na dwa aspekty mojego zakonnego życia, które zdają się być czymś wyjątkowym i szczególnym. Pierwszy to MINORITAS - mniejszość. Jesteśmy Zakonem Braci Mniejszych Konwentualnych. Co to takiego ta mniejszość? Żeby to zrozumieć, trzeba się długo wpatrywać w Chrystusa Ukrzyżowanego, bo tylko w Nim można znaleźć wyczerpującą odpowiedź. A po wtóre - wspólnota. Przydomek "konwentualni" tyle właśnie oznacza - żyjący we wspólnocie i ze wspólnoty czyniący fundament. To jest i ma być mój dar dla Kościoła, zanim jeszcze cokolwiek innego przyjdzie mi do głowy...

Bardzo mocno wskazuje na to również dzisiejsza Ewangelia... Apostołowie posłani po to, aby byli wyraziści, zdecydowani, ale pokorni, biedni, bezbronni. Ani mamona (która otwiera niejedne drzwi i rozwiązuje wiele problemów), ani laska (która pozwala bronić się przed wrogami) ani druga suknia (czyli cały szereg ludzkich zabezpieczeń i wygód), ani ludzka zaradność... Tylko Opatrzność... I wędrowanie z Ewangelią... Franciszkanizm w najczystszej postaci... Źródło radości... Nawet, kiedy się o tym czyta. A co dopiero, kiedy zaczyna się tym żyć...

A już za trzy godziny startuję... Do domuuuuuuu.... :)