(Łk 20,27-40)
Podeszło do Jezusa kilku saduceuszów, którzy twierdzą, że nie ma
zmartwychwstania, i zagadnęli Go w ten sposób: Nauczycielu, Mojżesz tak nam
przepisał: Jeśli umrze czyjś brat, który miał żonę, a był bezdzietny, niech
jego brat weźmie wdowę i niech wzbudzi potomstwo swemu bratu. Otóż było siedmiu
braci. Pierwszy wziął żonę i umarł bezdzietnie. Wziął ją drugi, a potem trzeci,
i tak wszyscy pomarli, nie zostawiwszy dzieci. W końcu umarła ta kobieta. Przy
zmartwychwstaniu więc którego z nich będzie żoną? Wszyscy siedmiu bowiem mieli
ją za żonę. Jezus im odpowiedział: Dzieci tego świata żenią się i za mąż
wychodzą. Lecz ci, którzy uznani zostaną za godnych udziału w świecie przyszłym
i w powstaniu z martwych, ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić. Już
bowiem umrzeć nie mogą, gdyż są równi aniołom i są dziećmi Bożymi, będąc
uczestnikami zmartwychwstania. A że umarli zmartwychwstają, to i Mojżesz
zaznaczył tam, gdzie jest mowa "O krzaku", gdy Pana nazywa Bogiem
Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba. Bóg nie jest [Bogiem] umarłych, lecz
żywych; wszyscy bowiem dla niego żyją. Na to rzekli niektórzy z uczonych w
Piśmie: Nauczycielu, dobrześ powiedział, bo o nic nie śmieli Go już pytać.
Mili Moi…
Dziś dzień rozpoczął się o czwartej rano. Musiałem przygotować przedpołudniowe
słowo dla dzieciaków do polskiej szkoły i popołudniowe słowo na spotkanie
porekolekcyjne dla małżonków. Potem jak zawsze Eucharystia, polska szkoła, a po
niej spotkanie z animatorami młodzieży w naszej parafii i niemal dwie godziny
dobrych rozmów. Potem wycieczka do spowiedzi i pożegnalne spotkanie naszej
sekretarki. Następnie przygotowania do jutrzejszego „święta ministrantów” i wspomniane
spotkanie małżonków. Jest godzina dwudziesta, a ja właśnie pierwszy raz od rana
usiadłem w swoim pokoju. Nie wiem jak się nazywam i po kliknięciu przycisku „opublikuj”
zamierzam dać susa pod kołdrę, żeby jutro znów wstać o czwartej, bo przecież
nie zdążyłem dziś nawet homilii na jutro przygotować… Takie to kapłańskie życie.
Nie ma nudy, a wręcz przeciwnie…
Słowo zaś po raz kolejny mi przypomina, żebym nie myślał o wieczności tylko i wyłącznie na bazie
moich ludzkich wyobrażeń. To znaczy… Trudno, żebym o niej myślał inaczej. Wszak
moje wyobrażenia są jedynym budulcem w tym myśleniu. Ani bowiem oko nie
widziało, ani ucho nie słyszało, co tam Pan dla nas zaplanował. Chodzi pewnie
raczej o to, żebym zdawał sobie sprawę, że cokolwiek bym sobie nie pomyślał i
nie wyobraził, Bóg czeka na mnie zawsze z czymś więcej. A więcej oznacza
również inaczej. Inaczej, niż bym chciał. Inaczej, niż jest tu, na ziemi.
Wszelkie moje ludzkie sądy dotyczące szczęścia zostaną przez Pana w wieczności
przekroczone.
Czy warto więc myśleć, przewidywać, wyobrażać sobie? Pewnie, że warto, bo to
motywuje do żywszego zainteresowania i prawdziwszego oczekiwania na spotkanie z
Nim twarzą w twarz. Myślę sobie jednak, że do tych moich, ludzkich przecież
wyobrażeń, musi dołączyć ogromne zaufanie wobec Niego. On nie chce mnie
skrzywdzić. On chce mnie zbawić. I naprawdę uszczęśliwić. Nawet jeśli zrobi to
w zupełnie inny sposób, niż ja bym to sobie zaplanował… On wie lepiej czym jest
szczęście. A już na pewno zna się lepiej na wieczności, której ja sobie żadną
miarą wyobrazić nie mogę…. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz