poniedziałek, 10 sierpnia 2015

patrząc na Niego...



(J 6,41-51)
Żydzi szemrali przeciwko Niemu, dlatego że powiedział: Jam jest chleb, który z nieba zstąpił. I mówili: Czyż to nie jest Jezus, syn Józefa, którego ojca i matkę my znamy? Jakżeż może On teraz mówić: Z nieba zstąpiłem. Jezus rzekł im w odpowiedzi: Nie szemrajcie między sobą! Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli go nie pociągnie Ojciec, który Mnie posłał; Ja zaś wskrzeszę go w dniu ostatecznym. Napisane jest u Proroków: Oni wszyscy będą uczniami Boga. Każdy, kto od Ojca usłyszał i nauczył się, przyjdzie do Mnie. Nie znaczy to, aby ktokolwiek widział Ojca; jedynie Ten, który jest od Boga, widział Ojca. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto /we Mnie/ wierzy, ma życie wieczne. Jam jest chleb życia. Ojcowie wasi jedli mannę na pustyni i pomarli. To jest chleb, który z nieba zstępuje: kto go spożywa, nie umrze. Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata.

Mili Moi...
No naprawdę dobry dzień za mną... Choć bardzo pracowity. Niedziela to ciągła gonitwa. Jedna Msza się kończy i już właściwie można zacząć przygotowania do kolejnej. A przygotowawszy wszystko do Mszy już właściwie trzeba siadać do konfesjonału. Wychodząc z niego już biegiem do zakrystii, gdzie trzeba posprawdzać czy aby wszystko rzeczywiście gotowe. I można wychodzić do ołtarza. Dziś jeszcze, żeby było weselej, nie było komu śpiewać na sumie, więc i to musiałem wziąć na siebie, do tego chrzest... Ktoś powie - no, ale w czym problem, co w tym takiego trudnego? Czuwanie nad wszystkim i panowanie nad sytuacją :) Zwłaszcza przy takim stężeniu perfekcjonizmu we krwi, które notuję u siebie. A to sprawia, że po takiej połowie dnia jestem zupełnie wyczerpany...

Ale nabrałem sił, wypocząłem, nawet na kijaszkach byłem, co sprawiło mi sporo radości, bo i pogoda się znacznie poprawiła. Nie jest już tak duszno i dziś było nieco chłodniej. A potem spędziłem cudowną godzinę z Jezusem. Przysłałem z Polski maleńką monstrancję, która pozwala mi adorować Jezusa w naszej domowej kaplicy (na zdjęciu). A że bardzo lubię modlitwę adoracji, to mam nadzieję na niej bywać często. Dziś przypomniały mi się czasy nowicjackie, z samego początku życia zakonnego, kiedy tych obowiązków niedzielnych było bardzo mało i można było całe popołudnia spędzać na modlitwie... Ach, czasy, które minęły bezpowrotnie...

A wieczorem jeszcze pobyłem księdzem. P umówił się ze mną na spowiedź, co bardzo mnie cieszy, bo to znakomite zakończenie dnia - móc kogoś pojednać z Bogiem.

A zastanawiam się dziś nad moimi tłumaczeniami wobec boskich roszczeń Jezusa. Dziś Jego słuchacze mówią, że przecież znają Jego ojca i matkę, że w związku z tym, nie może On być nikim szczególnym. Ja rzecz jasna nie kwestionuję Jego boskości. Chyba raczej próbuję przed Nim wytłumaczyć moją własną małość. Bo jeśli On jest Bogiem, to co innego może liczyć się w moim życiu bardziej? Jeśli On jest Bogiem, to czy rzeczywiście moje życie o tym świadczy? Wszystko, co mierne staje mi przed oczami, wszystko, co jeszcze przez Niego nie przemienione, co Jemu nie poddane. Wciąż tyle tego... I można by się załamać, gdyby nie...

No właśnie... Gdyby nie chleb z nieba, który przywraca nadzieję, który sprawia, że wciąż ufam, że zdążę coś jeszcze zmienić w swoim życiu. Kiedy tak siedziałem dziś przed Nim i myślałem o zmarnowanym czasie, o tym, że tak wiele można jeszcze zrobić, że wciąż tak wielu ludzi nie zna Jezusa... On mówił to, co zawsze do mnie w takich chwilach mówi - cierpliwości. Wszystko w swoim czasie... Ja jestem Panem. Czasu też :)

Nakarmiony dziś trzykrotnie Jego Ciałem, nasycony wpatrywaniem się w Niego, zasnę spokojniejszy, żeby jutro w mojej małości obudzić się do kolejnego dnia walki o świętość, o życie wieczne z Nim... Obudzę się, jeśli On pozwoli...

A na koniec załączam kilka słów z dzisiejszej Eucharystii...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz