wtorek, 10 lutego 2015

dotyk...


zdj:flickr/Wendy Longo photography/Lic CC
(Mk 6,53-56)
Gdy Jezus i uczniowie Jego się przeprawili, przypłynęli do ziemi Genezaret i przybili do brzegu. Skoro wysiedli z łodzi, zaraz Go poznano. Ludzie biegali po całej owej okolicy i zaczęli znosić na noszach chorych, tam gdzie, jak słyszeli, przebywa. I gdziekolwiek wchodził do wsi, do miast czy osad, kładli chorych na otwartych miejscach i prosili Go, żeby choć frędzli u Jego płaszcza mogli się dotknąć. A wszyscy, którzy się Go dotknęli, odzyskiwali zdrowie.

Mili Moi...
Jak ja kocham poniedziałki. A zwłaszcza, jeśli są to poniedziałki podczas amerykańskiej zimy. Każdy dzień z odrobiną śniegu i mrozu jest okazją, żeby coś zamknąć, odwołać, przełożyć. Taki naród. Dziś śniegu napadało, co kot napłakał, ale rano było ślizgawo, bo padał marznący deszcz, więc... zamykamy, odwołujemy, przekładamy... Dzięki temu wszędzie cicho i spokojnie. Ja co prawda na 7 rano kilku odważnych (dokładnie 4) wiernych miałem, ale proboszcz o 8 odprawiał zupełnie sam. Ale potem było już tylko lepiej...

Bo w taki dzień, to można się kocykiem nakryć, zdrzemnąć się nieco, książkę lekką i naukową (na zmianę) poczytać, a nawet list napisać (co mi się dziś zupełnie niespodziewanie zdarzyło). Dobry dzień i dobry początek tygodnia. I choć dziś miała być wizyta w IKEI, którą rzecz jasna przełożyłem (wszak nie mogę odbiegać od standardów), to mam nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze...

Kiedyś czytałem taką opowiastkę, zdaje się, że autorstwa Bruno Ferrero, która opisywała ślub odbywający się w pewnym kościele. Proboszcz zezwolił młodej parze na zorganizowanie przyjęcia weselnego na pięknym, malowniczym placyku przed kościołem. Mszę sprawował wikariusz, a kiedy ją skończył rozpętała się szalona burza. Cóż było robić? Wszak świętowanie na zewnątrz nie było możliwe. Wikariusz zarządził więc wniesienie stołów do świątyni i to właśnie tam rozpoczęła się radosna uczta. Po jakimś czasie do świątyni wpadł proboszcz, który nie mógł uwierzyć własnym oczom i oczywiście począł czynić wikariuszowi wymówki.... Biedak bronił się dowodząc, że i Pan Jezus bawił się na weselu w Kanie Galilejskiej. Na co proboszcz odpowiedział - owszem, ale tam nie mieli Najświętszego Sakramentu...

Najgorzej jest wówczas, kiedy nam się Pan Jezus "pomyli" z Najświętszym Sakramentem, a inaczej mówiąc - kiedy tak trudno sobie uświadomić, że oba te terminy opisują jedną, Bożą rzeczywistość. Ale jaka to rzeczywistość? Tak sobie ostatnio myślałem, że gdyby z Panem Jezusem chadzali współcześni liturgiści, to kobieta cierpiąca na krwotok nigdy nie zostałaby uzdrowiona. Podobnie tłumy z dzisiejszej Ewangelii - BO NIE WOLNO GO DOTYKAĆ!!! Tylko święte, namaszczone ręce mają do tego prawo. Nikt inny!

Może to właśnie ta święta i nabożna tradycja skutecznego izolowania Jezusa od ludzi owocuje tym, że tych uzdrowień jak na lekarstwo. A w Ewangelii każdy, kto się Go dotknął, odzyskiwał zdrowie. Ale to przecież był Pan Jezus, a nie Najświętszy Sakrament... Tylko święte ręce... Nie wolno...

I choć podlegam temu liturgicznemu prawu, i choć staram się je jakoś wypełnić, to jednak nadziwić się nie mogę... I ośmielę się zaryzykować przypuszczenie, że i Pan Jezus (w Najświętszym Sakramencie) się dziwi... Całe szczęście, że On nie musi się liczyć z ziemskimi zarządzeniami i sam dotyka tych, którzy Go dotknąć nie mogą...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz