piątek, 29 sierpnia 2014

Tańcząca przed Zalęknionym...

 
zdj:flickr/Krisztina Konczos/Lic CC
Mili Moi...
Wczoraj zakończyłem rekolekcje dla wspólnoty Emmanuel w Straszynie. Znów nadziwić się nie mogę... Oczywiście mocy Słowa. Gdyby płacili za wylane łzy (choć w Lublinie szykowano jakąś wystawę ludzkich łez i rzeczywiście za wypłakane płacono). Ale oczywiście nie rzecz w samych łzach. One są tylko pewnym znakiem tego, co dzieje się w sercu. Znakiem tyleż czytelnym, co wcale niekoniecznym. Jednakowoż łez w te dni nie brakowało. Dzieje się tak wówczas, kiedy człowiek przestaje być zwykłym czytelnikiem Ewangelii, a staje się jej uczestnikiem, kiedy uświadamia sobie, że Ewangelia jest o nim, o jego życiu... Wówczas wszystko nagle zaczyna wyglądać inaczej. Nawet ja, który właściwie tylko prowadziłem ich w tych rekolekcjach, czułem wyraźnie jak skoczyło mi ciśnienie, kiedy mówiliśmy o Judaszu. Czułem fizycznie, że Słowo działa. Moje ciało przypomniało mi o Jego mocy. Wiele dobrych rozmów, spowiedzi... Piękni ludzie... Może się powtarzam, ale muszę to napisać, bo to najszczersza prawda. Oni są piękni... Dla mnie tym piękniejsi, że są "moimi dziećmi". W jakiejś mierze zrodziłem ich w wierze i czuję się za nich odpowiedzialny. A z ogromną radością przyglądam się ich wzrostowi, duchowemu dojrzewaniu, przemianom, które w nich zachodzą. Jak bardzo są inni w porównaniu do chwil, kiedy się poznawaliśmy przed trzema laty... Dziś to prawdziwi chrześcijanie - "christianoi", należący do Chrystusa... Dużo dobrych wspomnień z nimi...

Wczorajszy wieczór spędziłem w braterskim gronie. Mój współbrat Krzysztof przypomniał mi swoją obecnością i towarzystwem, że jestem zakonnikiem i należę do zakonu, w którym bardzo ceni się wspólnotę. Codzienność czasem tak z tego wyjaławia. Gonitwa, ciągłe dążenie do czegoś... A na braterstwo czasu brak... Wczoraj się w nim zanurzyłem... I poczułem.. jak bardzo jestem zmęczony po tych dwóch tygodniach rekolekcji... Naprawdę emocjonalnie czuję się wypluty. Dziś spałem prawie pół dnia nie mogąc dojść do siebie. Całe napięcie powoli ze mnie schodzi...

Najpiękniejszym wydarzeniem dzisiejszego dnia był drugi email z... Bridgeport. Kolejni parafianie z parafii, w której będę pracował (o Panie, to już za tydzień...) napisali do mnie, że cieszą się moim przyjazdem, modlą się za mnie i obiecują wszelką pomoc. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło - żeby ktoś wyprzedzając fakty odzywał się do mnie zanim jeszcze moja noga stanęła w nowym miejscu. Ale ile mam z tego radości... Ktoś czeka, ktoś się modli, ktoś wierzy, że będzie dobrze (nie jestem w tym sam). Po prostu i szczerze się dziś ucieszyłem...

A Słowo jakoś szczególnie mi dziś objawiło, że nic dobrego nie może zostać zbudowane na lęku. Król Herod lękał się Jana. Owszem, chętnie go słuchał. Owszem, brał go w obronę. Ale kiedy stanął wobec naprawdę ważnej decyzji, to inny lęk okazał się ważniejszy. Nie był w stanie opowiedzieć się za prawdą, ponieważ był niewolnikiem lęku. Zarówno wobec Jana, jak i wobec swoich gości. Żył w lęku. Bał się też pewnie Herodiady, a może bał się, że ją straci, że odejdzie, że zostanie sam. Któż jest w stanie nazwać wszystkie lęki króla? Niemniej musiało być ich sporo, jeśli z taką łatwością pozbawił życia Prawdomównego. Może gdyby Jan miał odrobinę więcej czasu, może gdyby nie zginął tego wieczoru, może jutro, pojutrze, za tydzień, prawda dotarłaby do serca królewskiego. Ale jego czas się skończył... Lęk zwyciężył. Lęk skrócił go o głowę... Lęk nie jest dobrym fundamentem. Nic na nim nie da się oprzeć. Lęk staje się najczęściej narzędziem śmierci... Odbiera życie, odbiera rozum, odbiera pokój, odbiera radość...

Może dlatego tak wiele razy w Piśmie Świętym znajdziemy wezwanie - nie bójcie się!!! Bo "nie bójcie się" oznacza życie...

wtorek, 26 sierpnia 2014

nosiciel wody...


zdj:flickr/Mimolalen/Lic CC
Mili Moi...
No i od wczoraj siedzę sobie w urokliwym niezwykle miejscu, w domu rekolekcyjnym w Straszynie. Choć przyznać muszę, że dziesięć lat temu wyglądało tu znacznie ładniej. Trochę szkoda. Ale mimo wszystko jest pięknie i ludzie, z którymi uczymy sie tu Jezusa, są naprawdę niezwykle zdeterminowani, żeby się rzeczywiście Go uczyć. To niesłychana frajda głosić dla takich słuchaczy. Wiedzą czego chcą i są konsekwentni w dążeniu do tego. A Jezus ich zaskakuje. I to właściwie od pierwszego dnia...

A ja trochę odpoczywam. Serce się uspokoiło i prawie sie nie odzywa :) Dziesięć dni pozostało mi w Polsce. Może i to nie było bez znaczenia dla "sercowego przyspieszenia". Może ono już wie, że musi zdążyć z "miłością bieżącą", bo czasu coraz mniej. A kilka spraw do nadrobienia :) W każdym razie czuję się dobrze i ufam, że tak będzie. A w najbliższe dni rzeczywiście zamierzam nieco wypocząć. Chociaż... Jeszcze trzy spowiedzi furtek są zaplanowane na te dni... Ale to radość. Posługa jest zawsze dla mnie źródłem radości...

Ona czasem jest taka prosta, jak posługa sług noszących wodę do kamiennych stągwi, w których już po chwili pojawiło się wino. Oni nie wiedzą po co to robią, nikt im niczego nie tłumaczy... Ich cicha posługa, taka wytężona praca staje się... źródłem radości dla wielu. Przecież weselni goście nie wiedzą nic o cudzie, nie zdają sobie sprawy z tego, że wino, które piją powstało w sposób niezwykły. A wody nanosili nic nie znaczący słudzy... Jacy oni musieli być zszokowani, kiedy zdali sobie sprawę z efektu swojego wysiłku. A przecież zrobili coś bardzo zwykłego...

Ja czasem staje wobec podobnych doznań... Choć moje kapłaństwo chyba nigdy nie stanie się dla mnie czymś zwykłym. Zbyt nadzwyczajny to dar. Taki wielki, że nie jestem w stanie się z nim uporać w mojej własnej świadomości, a co dopiero przywyknąć... Ale do niektórych posług, bardziej lub mniej, przywykam... Tyle rozmów, tyle spowiedzi. Czasem to wydaje się takie zwyczajne, czasem takie banalne. I nagle przychodzi olśnienie. Nagle jestem świadkiem cudu. Takiej przemiany, której po ludzku nie da się nijak wytłumaczyć. Takiej przemiany, która wyrasta ponad zwyczajność. I znów zachwyt. Bo On potrafi z codziennego, zwyczajnego, banalnego czasami wysiłku, uczynić źródło radości dla wielu. Nade wszystko dla mnie samego... Nic nie jest bowiem dla mnie większym źródłem radości w moim życiu, niż moje kapłaństwo... Niewielu rzeczy jestem tak pewien.

Ale to dzisiejsze Słowo zrodziło we mnie jeszcze jedno pragnienie. Mianowicie - nie mam pojęcia jak Maryja w słowach Jezusa usłyszała akceptację Jej prośby. Nie ma w nich bowiem ani zaprzeczenia, ani zgody. Można pewnie powiedzieć - no tak, matka, ona zawsze potrafi usłyszeć więcej w słowach syna... Ale może to po prostu nieustanne wsłuchiwanie się w Jezusa z uwagą, codzienne obcowanie z Nim, ustawiczna uwaga na Nim skupiona daje Jej tę umiejętność. On słyszy to, co dla mnie jeszcze jest niesłyszalne. I to rodzi we mnie tęsknotę - żeby słuchać więcej, bardziej, głębiej, dokładniej. Jak Maryja, stać się pełnym Słowa. Tak wrażliwym na nie, żeby nawet skróty myślowe Pana Jezusa, Jego "półsłówka" stawały się dla mnie czytelne, żebym nie miał wątpliwości, co On do mnie mówi...

niedziela, 24 sierpnia 2014

komu okulary?


zdj:flickr/a.grimz/Lic CC
Mili Moi...
No i wieczorową porą zakończyliśmy rekolekcje dla sióstr. Do ostatniej chwili pod drzwiami kolejka. To najpiękniejszy obraz dla rekolekcjonisty, a słowa znacznie starszych ode mnie sióstr - ojcze, Duch Święty tańczy we mnie, jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam - po prostu zwalają z nóg...

Ale wszystko trzeba odcierpieć :) Wczoraj zakołatało się serce w piersi mej... Tak znacząco, że postanowiliśmy pod wieczór udać się do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Pierwsze EKG, sporo dodatkowych skurczów, krew, prześwietlenie i na sześć godzin pod monitor, żeby sprawdzić, czy to już czas, czy może jeszcze nie... Leżąc tak sobie na łóżku i wsłuchując się we wcale niemiarowe bicie mojego serca, pomyślałem sobie - Panie, przecież rano byłem u spowiedzi, w południe u fryzjera, czy nie jest to dobry dzień na umieranie? Ale za chwilę, niestety, pojawiło sie myślenie ludzkie - tyle kłopotu dla sióstr, a w poniedziałek następne rekolekcje, na które przecież ktoś czeka i tak dalej i tak dalej... Niemniej jednak, kiedy dziś rano powtórne badania wykazały, że wszystko jest w porządku i nasączony elektrolitami wracałem do klasztoru sióstr, myślałem sobie, że przecież przyjdzie taki dzień, w którym Pan mnie zatrzyma, wyrwie z działania... Ale widocznie nie był to dzień wczorajszy... Może nie dojrzałem jeszcze wystarczająco...

Jutro rzeczywiście o 5 rano ruszam do Straszyna. Tam kilka dni ze wspólnotą Emmanuel. Dla mnie to z pewnością będzie czas odpoczynku. Nawet gdyby uparli sie mnie zmęczyć, to w porównaniu z siostrami nie mają szans :) Święte i dobre zmęczenie. Zmęczenie służby...

Cel i zadanie, imię i tożsamość. To są dary, które Jezu dziś dał Piotrowi. On znalazł się przez chwilę w centrum świata. Pan się nad nim pochylił i uczynił go na nowo, nadał mu kształt i kierunek. I, co najważniejsze - Pan sie nie pomylił. Tak bardzo mocno stanęło mi to dziś przed oczami, kiedy pomyślałem o swoim powołaniu. Choć nigdy nie przeszło mi przez myśl, że On pomylił sie w moim przypadku, to spotkałem już tak wielu ludzi, którzy właśnie o to Go podejrzewali. On musiał sie pomylić... Ale Jego decyzje są stanowcze i konsekwentne. On sie nie waha. A dlaczego? Ponieważ nasze powołanie wyprzedza nasze pojawienie sie na tym świecie. Bóg najpierw mnie obmyślił, zaplanował, tkał, a dopiero potem posłał na świat. On nie miał wątpliwości kim chce, abym był... Wątpliwości to tylko moja domena. Choć jestem wielkim szczęściarzem, bo i tych mi Pan Bóg oszczędził...

Imię i tożsamość. Wiem kim jestem i chcę nim być. A jednocześnie nie chcę być nikim innym. Może właśnie dlatego Pan mnie używa. Bo sie nie bronię? Co więcej - kocham te robotę... A zatem cel i kierunek przez Niego wytyczone również akceptuję... A resztę robi On sam... Jak choćby wczoraj. Wspominałem, że byłem u fryzjera. W jakimś wypaśnym salonie, bo tylko taki był w pobliżu. Strzygł mnie młody człek. Słowo do słowa i... ojcze, a ja jestem na drodze neokatechumenalnej... Jak pięknie nam się rozmawiało. Opowiedział mi o swoim nawróceniu. Powiedział mi cudowną rzecz - ojcze, chodzę codziennie do pracy pieszo i... ja widzę Boga. Łzy mi stanęły w oczach i powiedziałem mu - niech Pan sobie wyobrazi, że ja też... Ja też Go widzę... Naprawdę...

piątek, 22 sierpnia 2014

Tata obiecał....


zdj:flickr/Sanctuary photography → back ! maybe :p/Lic CC
Mili Moi...
Od czterech dni nie wyściubiłem nosa za próg. Nawet na jeden moment. Posługa pełną gębą. Jak nie rozmowy indywidualne, to spowiedź, czy modlitwa wstawiennicza. Ale są i chwile nagrody. Dziś jedna z sióstr przyszła i stwierdziła - pierwszy raz w życiu DOŚWIADCZYŁAM miłości Bożej. Nie ma większej radości dla mnie. Żadne pieniądze nie są warte tyle, ile takie wyznanie... Siostry rzeczywiście głęboko wchodzą w treści rekolekcyjne, a ja mam sporo jakichś duchowych inspiracji...

Do najważniejszego pytania rekolekcji urosło - co dobrego dziś Pan Jezus powiedział o siostrze? Zdałem sobie sprawę, że my jesteśmy tak skoncentrowani na tym, co w nas złe, że odwykamy z czasem od patrzenia na dobro. Szalenie trudno wówczas zobaczyć swoje talenty, dary, swoje piękno i wewnętrzny urok. A przecież to wszystko patrząc na nas widzi Bóg. Musimy się nauczyć patrzeć na siebie Jego oczami. A opór przed tym jest wielki - no bo jak to tak dobrze mówić o sobie? Przecież to pycha... Ale przełamujemy te opory i jest coraz lepiej.

Dziś na przykład poczułem wielkie przynaglenie, żeby zachować sie jak Ezechiel, któremu Pan rozkazuje prorokować nad wyschłymi kośćmi, przywracając je do życia. Ośmielony tym pierwszym czytaniem, wyciągnąłem po komunii nad siostrami ręce i prorokowałem do Ducha. Wzywałem Go nad wszystkim, co w nich umarłe, prosiłem o ożywienie. Powiedziałem Jezusowi - Panie, nie ma tu Ezechiela, proroka mocnego słowa. Masz tylko mnie, kapłana. Ale skoro na moje wołanie zstępujesz na ołtarz, to ośmielę się wołać również o Ducha. Niech On wskrzesza to, co umarłe...

Sporo inspiracji kaznodziejskich również. Pan przychodzi w obrazach. Dziś Ewangelia o przykazaniu miłości, które jest najważniejsze z ważnych. A ja mam obraz Jezusa, u którego na kolanach siedzi dziecko, a On snuje wielką opowieść o miłości. Nawiązując do początków świata mówi do malucha - wiesz, mój Tata tak to wszystko zaplanował i tak obmyślił, że będziesz miłował Pana Boga swego, z całego serca, z całego umysłu, ze wszystkich sił; i powiem ci jeszcze coś - Tata zaplanował, że będziesz miłował swego bliźniego, jak siebie samego... Ale to jeszcze nie koniec. Bo On miał jeszcze taki pomysł, żebyś nie miał bogów cudzych przed Nim. A do tego jeszcze Jego genialną intuicją jest, żebyś nie wzywał Jego imienia do czczych rzeczy. A w ogóle, to postanowił, że użyje twoich rodziców jako współpracowników miłości i urodzisz się dzięki nim. I dlatego Tata mówi - będziesz czcił swojego ojca i matkę. No i jeszcze w Jego planie jest, żebyś nie zabijał, nie kradł, nie cudzołożył...

Tata uczynił cie do tego wszystkiego zdolnym. On włożył to wszystko w Twoje serce. On ci to obiecuje. Możesz być pewien, że będziesz umiał. Jeśli tylko zechcesz, to z cała pewnością się uda. Nie musisz sie martwić. Podzieliłem się tym obrazem. Oddźwięk - ojcze, jak długo żyje nie słyszałam czegoś równie krzepiącego... Łaska nam towarzyszy. Mam co do tego głębokie przekonanie. Im bliżej końca, tym siostry również odważniejsze. Przychodzą i proszą o modlitwę, w której pochylamy się nad poważnymi ranami. Dlatego proszę was o modlitwę, żebyśmy byli tu szczególnie chronieni, bo spodziewam się, że demon będzie się wściekał wobec tego, co tu się dzieje. Niejedne jego sidła zostają tu bowiem skruszone - sidła lęku, niewiary w siebie, braku przekonania o swojej wartości. Kobiecość rozkwita na naszych oczach. Człowieczeństwu przywracana jest wartość. A wszystko to dar Jezusa, wobec którego jestem tylko posłańcem. Ale jakim szczęściem jest dla mnie patrzeć na uśmiechnięte buzie adresatów :)

wtorek, 19 sierpnia 2014

hola bogaczu!!!


zdj:flickr/doctorwonder/Lic CC
Mili Moi...
No to ruszyliśmy z kopyta... Dziś o Ewie i o tajemnicy kobiecości. O tym drugim powołaniu. Pierwsze jest do życia, a drugie do płciowości. Oba niezależne od nas, ale ich podjęcie i zrealizowanie ma już wiele wspólnego z naszym wysiłkiem. Dziś mówiliśmy o wielu cechach kobiecości, które nie są przekleństwem, ale wyrazem błogosławieństwa Boga, zarówno dla samych kobiet, jak i dla nas, mężczyzn...

Wczoraj zaoferowałem cały pakiet posługi kapłańskiej, obejmujący również rozmowy indywidualne, czy modlitwę wstawienniczą. Zainteresowanie przeszło najśmielsze prognozy. Na rozmowy zapisało się... 12 sióstr. Każda ma do dyspozycji 20 minut. Łatwo więc obliczyć... Zaczynając o 16.00, z małą przerwą na Nieszpory, kończę niemal o 21.00. Szał... Nie bardzo wiem, jak się nazywam. Ale radości mam w sercu nieprawdopodobnie dużo. Że mogę służyć... Dziś mówiłem Jezusowi - zrobię wszystko, co zechcesz, tylko dodaj sił, żebym fizycznie dał radę... Na modlitwę wstawienniczą też zapisują sie powoli kolejki. Wygląda więc na to, że jutro nie będzie czasu podrapać się za uchem (ani na nic innego) :)

A Słowo? Dziś zaskakuję mnie reakcja uczniów... Jezus mówi o bogatych, którym trudno wejść do Królestwa, a uczniowie sie przerazili... Dlaczego? Przecież nie należą do tej kategorii. Są biedakami utrzymującymi się z pracy własnych rąk. Żaden z nich, zwłaszcza kiedy poszli za Jezusem, nie należał już do zamożnych. Mało tego - pytają z trwogą - któż więc może się zbawić. To sugerowałoby, że bogactwo jest tak powszechną przypadłością, że właściwie wszyscy mają z tym problem... Gdy tymczasem codzienność zdaje sie nam tego nie potwierdzać. Musi więc w tym być jakieś "podwójne dno" i zdaje się, że jest nim znacznie szersze rozumienie bogactwa, niż tylko materialne. Bogatym można być na wiele sposobów. Dopiszcie sobie sami ich nazwy...

Jedno co warto zauważyć, to rodzaj niebezpieczeństwa, które się z tymi wszelakimi bogactwami wiąże. Wydaje się, że najgroźniejsza jest niezależność, samowystarczalność, a co za tym idzie - wyniosłość serca. Bogate serce bardzo często nie ma już miejsca ani dla człowieka, ani dla Boga. Ma tylko miejsce dla swoich bogactw, które stają się więzieniem i niewolą dla człowieka. A Pan, w swoim miłosierdziu, czasami decyduje się nas nieco "przewietrzyć" i uwolnić nas od tych wszędobylskich, pochowanych w różnych zakamarkach, naszych skarbów. Wydaje nam się często, że bez nich nie damy rady żyć, aż do czasu, kiedy je tracimy. Odzyskiwanie wolności boli, ale zawsze jest zmianą na lepsze, bo Bóg nigdy nie zabiera tylko po to, żeby zabrać. Zawsze gdy zabiera, chce dać coś innego, większego, lepszego, piękniejszego... Jego skarby są zawsze cenniejsze, niż nasze własne... Ile jednak kosztuje, żeby to zrozumieć...

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

o czym nie chcesz gadać?


zdj:flickr/Lawrence OP/Lic CC
Mili Moi...
Spędziłem dziś cudowny dzień z książką w ręku. Nikt mi nie przeszkadzał, nikt mi sie nie narzucał. Słonko świeciło w okno, a ja zwiedzałem Stany Zjednoczone z Johnem Steinbeckiem i jego "Podróżami z Charleyem". Takie błogie nieróbstwo, które było miłym przerywnikiem pomiędzy pracowitymi duchowo dniami. Ale dziś też posiedziałem sobie dłużej nad Słowem, posiedziałem nieco w kaplicy. Czyli generalnie dzień udany pod każdym względem.

A wieczorem rozpoczęliśmy nasze rekolekcje. Sióstr jest ponad trzydzieści. W różnym wieku, choć chyba dominują młode. To nieco inaczej, niż rok temu, kiedy proporcje były raczej odwrotne. A Pan, jak zawsze, zadbał o odpowiednie Słowo na rozpoczęcie tego czasu. Ja nie mogę sie nad tym przestać zachwycać. Słowo jest punktualne. Zawsze na czas. Pan przygotowuje wszystko sam, a nas tylko zaprasza do skorzystania. Jak nazwać tych, którzy w takich okolicznościach tego nie robią, nie korzystają? Przychodzi mi do głowy kilka określeń, ale przez grzeczność ich nie zacytuję :)

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że młodzieniec, który dziś przychodzi do Jezusa ma znakomite mniemanie o sobie. On naprawdę wierzy, że wszystko w jego życiu jest jak najbardziej w porządku. Taki mistrz świata. Czuje się całkowicie bezpieczny, bo przecież ów nauczyciel nie może mu postawić w ramach wymagań niczego, czego on by juz nie robił. Ma przewagę, bo realizuje wszystko, co konieczne do otrzymania życia wiecznego. On to wie. I to jeszcze bardziej go pokrzepia.

Po co pyta? Może tylko tak, prowokacyjnie, żeby nauczyciel go pochwalił, a może nawet uczynił wzorem dla innych. Mam wrażenie, że jedyna rzecz, której się spodziewa to poklepanie po ramieniu i stwierdzenie - tak trzymaj chłopie, jest właściwie nawet lepiej, niż dobrze. Na zadane pytanie Jezus wskazuje mu pewną ogólną drogę, bazę, fundament. I znów widzę jak ten człowiek rozkwita z każdym wymienionym przez Jezusa przykazaniem. Każde bowiem z nich budzi w nim radość - mam to... Trochę tak, jak gracz w totka, który sprawdzając kupon po losowaniu, odnajduje na nim wylosowane liczby. Wygrana wisi na włosku...

Wystarczyłoby, żeby zabrał to dobre samopoczucie i odwróciwszy się, odszedł w swoją stronę. Może ocaliłby to błogie, znakomite przekonanie o sobie samym i swojej relacji z Bogiem. Ale to hazardzista, ryzykant (a może tylko ktoś, kto naprawdę potrzebował pochwały, a wciąż jej nie dostał). Pyta więc - co jeszcze??? I Jezus odpowiada, uderzając w tę sferę życia, której z cała pewnością ten młodzian nie chciał z Nim omawiać. Zresztą pewnie i tu czuł się znakomicie. Wszak bogactwo było rozumiane jako znak szczególnego wybrania i błogosławieństwa Boga. Nie spodziewał się, że to mogłaby być jakakolwiek przeszkoda. Tymczasem Jezus rozwala w pył jego dobre samopoczucie. Ów człowiek odchodzi smutny. Tu jest jakiś znak nadziei, bo ma jeszcze w sobie jakąś zdolność odczuwania, a to pozwala sądzić, że jest również zdolny do refleksji, która może przyszła z czasem... Ale nie dziś...

Jak się to ma do rekolekcji? Ano warto sobie na początku uświadomić, czy ja chcę naprawdę usłyszeć to, co Jezus ma mi do powiedzenia. Bo być może chcę tylko, żeby poklepał mnie po ramieniu i powiedział - jesteś świetnym kandydatem na świętego, tak trzymaj... Może oczekuję, żeby rekolekcje były czasem zupełnie nieinwazyjnym, żeby nie dotykały niczego ważnego, żeby je po prostu przeżyć... Jest na to znakomita metoda. Trzeba spełnić trzy warunki - dużo spać, dużo jeść i dużo gadać z innymi. Wówczas człek na pewno nie usłyszy nic... Ale jeśli naprawdę chcę spotkać Jezusa mówiącego do mojego serca, to musze mieć motywację wczorajszej Kananejki - muszę wiedzieć, że walka toczy się o moje życie, a ja nie jestem jej obserwatorem... Jak będzie w Krakowie? Najbliższe dni nam objawią...

Jak będzie w moich i twoich rekolekcjach życia??? Zostaniesz z Nim, czy odejdziesz smutny? To zależy od tego, jak słuchasz... I co chcesz usłyszeć :)

niedziela, 17 sierpnia 2014

rekolekcyjny ogień...


zdj:flickr/Nomadic Lass/Lic CC
Mili Moi...
Rekolekcjonista lotny ze mnie... Przeleciałem delikatnie nad ziemią znad morza na drugi kraniec Polski. Jestem już w Krakowie. A drogi wiodły przez Częstochowę. Wczoraj zakończyłem rekolekcje dla wspólnoty Źródło Wody Żywej, a w nocy pojechałem do Mamy, żeby sie trochę poskupiać przy Niej. Niestety, całe moje skupienie wyraziło się w słowach - niech Cię nawet sen nasz chwali. Poza tym na Jasnej Górze niedzielny tłok, a niedziela ma to do siebie, że więcej tam turystów, niż pielgrzymów. Dziś też spora Ogólnopolska Pielgrzymka Elektryków i Energetyków. Generalnie dużo ludzi, jak to w sierpniu.

W Krakowie rzecz jasna nie jest inaczej. Zabrała mnie siostra Kanizja na spacer, więc połaziliśmy nieco. Ma to miasto coś w sobie. Dziś jednak jestem tak zmęczony, że nawet nie umiałem sie tym głęboko ucieszyć. Ale warto było wyjść, bo jak znam życie, to podczas tych tygodniowych rekolekcji nie będę miał czasu wyjść nawet na spacer do ogrodu, a co dopiero pojechać do miasta. Tak zresztą być powinno. Rekolekcje to nie sielanka, nie wypoczynek, nie dodatkowy tydzień urlopu. Zawsze się buntowałem przeciwko takiemu ich rozumieniu - zarówno jako uczestnik, jak i jako prowadzący. Prawdziwe rekolekcje to ciężka praca, to walka, to trud, zmaganie się ze sobą. Ci, którzy uczestniczą w rekolekcjach przeze mnie prowadzonych, wiedzą, że nie przesadzam. To jest też czas walki Boga o moją duszę. Po dobrze odprawionych rekolekcjach, uczestnik powinien być zmęczony, nie wypoczęty. Praca duchowa naprawdę kosztuje. Niestety wciąż spotykam się z próbami przedstawiania tego czasu, jako jak najmniej inwazyjnego. A na to we mnie nie ma wewnętrznej zgody.

Żeby dobrze odprawić rekolekcje potrzeba dużej dozy wytrwałości. Może takiej, jaką dziś pokazuje kobieta kananejska, która się nie zniechęca milczeniem Jezusa. Mogłaby. A jednak nalega z wiarą. Prosi. Krzyczy. Wydaje jej się, że może ostatnia szansa właśnie ją mija. Być może zdaje sobie sprawę, że poza Jezusem nie ma juz żadnego ratunku. Ona walczy o życie swojego dziecka - kogoś, kogo kocha najbardziej. To daje jej taką motywację, której nic nie jest w stanie skruszyć - ani milczenie Jezusa, ani Jego szorstka skądinąd odmowa. Kobieta nie rezygnuje łatwo, nie poddaje się, nie kapituluje. Choć wydaje się, że sprawa jest przesądzona. Sugeruje to postawa uczniów - odpraw ją, bo krzyczy za nami. Oni są przekonani, że nic z tego nie będzie. Im wydaje się, że Jezus juz podjął decyzję. Tymczasem On budzi w niej jeszcze większą tęsknotę.

Nie zdarzało Mu się to zbyt często. Być może wiedział, że wobec tej matczynej miłości może zachować się w ten sposób, być może chciał, żeby Kananejka jeszcze bardziej doceniła dar, który miał stać sie jej udziałem. Łaska ostatniej godziny - to dość częste zjawisko podczas rekolekcji. Wierność do końca, która okazuje się źródłem cennych darów, które, bywa że przychodzą wówczas, kiedy już wszyscy inni rekolekcje zamknęli. Czasem Jezus, który milczy przez kilka dni, zaczyna mówić wobec wiernego ucznia, wytrwałego słuchacza, dopiero na kilka chwil przed wyjazdem. Zwykle to, co wówczas mówi wstrząsa posadami duchowymi. Niech ci sie stanie, jak chcesz - mówi do Kananejki. Co i kiedy dokładnie powie do sióstr nazaretanek w Krakowie? Tego nie wiem... I one nie wiedzą... Ale mamy kilka dni, żeby się w Niego wsłuchać...

piątek, 15 sierpnia 2014

od czego zacząć???


zdj:flickr/Viewminder/Lic CC
Mili Moi...
Od wczoraj jestem w Dębkach. Prowadzę tu rekolekcje dla charyzmatyczno - ewangelizacyjnej wspólnoty Źródło Wody Żywej z Gdańska. Przybyło około czterdziestu osób i uczymy się wspólnie Jezusa z Ewangelii św. Marka. Całe rekolekcje są bardzo krótkie, a przez to bardzo intensywne. Tylko dziś wygłosiłem cztery godzinne wprowadzenia do medytacji, co sprawiło, że wieczorem nie do końca wiem jak się nazywam. Za bardzo mnie to angażuje emocjonalnie. Po prostu dużo z siebie daję. Ale ludzie piękni. Mocno wchodzą w Słowo. Ono ich kruszy, łamie, odziera z iluzji, z dobrego myślenia o samych sobie. Dziś poszli spać z Judaszem i moimi najlepszymi życzeniami - żeby przeżyli noc Judasza, żeby nie spali, żeby im było źle i żeby rano przyszli zmęczeni... Muszą umrzeć dziś, żeby jutro mogli zmartwychwstać. Rekolekcje ze wszech miar nietypowe. Jest na przykład z nami Ewelina, bardzo młoda dziewczyna z zaawansowanym nowotworem trzustki. Bywa, że mdleje z bólu. Ale jestem zbudowany opieką jaką zapewnia jej wspólnota. Mamy tu też lekarza więc bez strachu. Ale gorąco polecam waszym modlitwom to dziecko... Modlimy się za nią już długo przez przyczynę służebnicy Bożej Antonietty Meo. Proszę, dołączcie do naszego wołania o jej uzdrowienie. Prośmy o wiele, aby Pan mógł nam dać wiele...

Dziś natomiast święto człowieczeństwa. Tak sobie pomyślałem, bo przecież wyniesienie Maryi jest zapowiedzią tego wszystkiego, czego i my, każdy z nas ma doświadczyć u kresu czasów. Czytając dziś Słowo o spotkaniu człowieka - Maryi z człowiekiem - Elżbietą i z człowiekiem - Janem Chrzcicielem myślę sobie, że tam naprawdę wiele prawd o nas sie objawia. Ile tam jest uczucia, ile prostej radości, ile życzliwości, ile namysłu nad Bożym działaniem. Człowieczeństwo jest naszym pierwszym powołaniem i zadaniem. Mamy je realizować na drodze cielesności, płciowości, psychiki, ducha. Wiele tych płaszczyzn, ale dziś pomyślałem o rzeczach najprostszych, przez które objawiamy siebie innym. I z pewnością nie są to kwestie duchowe. Bo pierwsze, co widza ludzie w kontakcie z nami, to wcale nie piękno naszego ducha, ale... No właśnie - nasze ciało. A z nim nasz zapach, nasze spojrzenie, nasze gesty, nasze maniery, naszą mimikę twarzy. Tyle prostych spraw, przez które przeziera nasze człowieczeństwo. To poziom tych spraw daje nam pierwszy obraz. Może więc warto o te najprostsze wymiary człowieczeństwa zadbać?

Bóg nam nigdy człowieczeństwa nie odbiera. Stworzył nas ludźmi i jako ludzie umrzemy. Chyba, że sami zdecydujemy inaczej. Czasem mówi się o kimś, że zatracił swoje człowieczeństwo. Ale ono jest tak naprawdę niezbędne, żebyśmy mogli zostać zbawieni, bo jest elementem naszej natury. Wszelka łaska zaś tę naszą naturę uwzględnia. Obyśmy jeszcze pozwalali owej łasce naszą naturę doskonalić. Mam czasem taką obawę, że jesteśmy tak bardzo skupieni na duchowości, że zapominamy o cielesności, o tych wymiarach człowieczeństwa, które są naprawdę również ważne. Kolejność jest ważna. Pewnie dlatego Jan Paweł II zalecał w Pastores dabo vobis trójstopniową formację kleryków - ludzką, duchową, kapłańską. Bez tej ludzkiej próżno się spodziewać sukcesów na pozostałych płaszczyznach.

Wniebowzięta... Matka Niepokalana... Człowiek w pełni zrealizowany. W Niej podobieństwo i obraz Boży osiągnęły szczyt. Współpracowała z łaską. I ceniła małe rzeczy - szczery uśmiech wobec Elżbiety, życzliwą troskę wobec małego Janka (zwanego później Chrzcicielem), prawdziwą radość ze spotkania. CZŁOWIECZEŃSTWO - od czegoś trzeba zacząć...

środa, 13 sierpnia 2014

szkodliwe wakacje...

zdj:flickr/purpleslog/Lic CC
 
Mili Moi...
Bardzo dużo wydarzyło się w te dni kilka. W  niedzielę wyruszyłem na pielgrzymi szlak i cały poniedziałek maszerowałem dziarsko z naszą, franciszkańską grupą. Pięknie było, choć nie tak łatwo. Oczywiście nie padało dwa tygodnie, ale ostatniego dnia musiało. Ojciec Majk rzecz jasna nie wziął żadnego płaszcza przeciwdeszczowego, więc zmókł jak kura i było mu dość nieprzyjemnie w ociekającym wodą habicie. Ale kiedy chlapać zaczęło, powiedziałem - jeśli Ty chcesz, żebym zmókł, to i ja tego chcę. Wszak byłem na pielgrzymce tylko jeden dzień, musiałem więc doświadczyć jakiegoś trudu i wysiłku. Deszcz zawsze skutecznie dewastuje moje stópki, więc i tym razem nie było inaczej. Od dwóch dni więc poruszam się raczej powoli. Ale ogromnie ucieszyłem się, że mogłem być choćby przez chwilę. Pomodlić się, zaczerpnąć z tego ducha...

Wróciłem, odpocząłem i jestem już dziś u Leszka, mojego przyjaciela, który lideruje wspólnocie, dla której jutro zaczynam głosić rekolekcje. Pod drodze do niego nawiedziłem dziś przedobre siostry klaryski w Elblągu, za które odprawiłem Eucharystię w ich wspólnocie. Trochę "interesownie", bo poprosiłem je o modlitwę za mnie, zwłaszcza w najbliższym czasie, kiedy będę rozpoczynał pracę w nowym miejscu. Tym bardziej, że zamiast trzech, będzie nas tam na razie dwóch. Więc pracy pewnie będzie więcej. A tu, gdzie jestem teraz, doświadczam takiej prostej rodzinności. Tego nam, kapłanom, bardzo potrzeba, i błogosławię Pana, że są takie domy jak u Leszka i Moniki, domy, w których można pogadać o wszystkim, a jednocześnie wszyscy klękamy i odmawiamy Koronkę do Miłosierdzia, jak dziś to już uczyniliśmy... Dużo dobra czerpię i odpoczywam...

A dziś znów Pan  przypomina zasady upominania braterskiego. pomyślałem sobie najpierw o pewnej wrażliwości na Jego napominanie. Trzy ostatnie dni to podróże i brak medytacji. Poczułem się wprost okradziony (oczywiście przez samego siebie, tudzież przez okoliczności, którym pozwoliłem zaistnieć). Tak łatwo zrezygnowałem z czegoś, co przecież dla mnie tak ważne, co jest swoistym zawiasem dla mojego życia. Przecież codzienna porcja Słowa jest dla mnie głównym źródłem napomnień Bożych. Jak mógłbym wiedzieć czego On ode mnie oczekuje, ku czemu mnie prowadzi, jaki ma dla mnie plan na każdy dzień, gdybym, nie słuchał tego, co On do mnie mówi. Codzienna medytacja jest absolutną podstawą i dziś zasiadłem do niej z głodem spotęgowanym kilkudniowym postem.

Po wtóre zdolność usłyszenia Boga w słowach drugiego człowieka. I to nie człowieka, którego słucham chętnie, który jest dla mnie jakimś autorytetem, który ma dla mnie znaczenie, tudzież ma jakąś władzę i muszę go słuchać. Chodzi o takiego człowieka, którego On sobie sam może wybrać, a mnie się to wcale nie musi podobać. Chodzi o takiego człowieka, wobec którego cisną mi się na usta słowa - a co ty mi tu będziesz opowiadał, zrób najpierw porządek w swoim życiu... Czy przez takiego człowieka, którego ja wcale nie chcę słuchać nie może do mnie przemówić Bóg? Biorąc pod uwagę Jego zwyczaje, myślę że może. A moim zadaniem jest usłyszeć, co, przyznacie sami, prostym nie jest...

I wreszcie napominanie z mojej strony. O, z tym to pewnie nie ma problemu, prawda? Ano właśnie... Kiedy mam upomnieć kogoś w jakiś sposób ode mnie zależnego, albo dla kogo jestem autorytetem, albo kogoś,  o kim wiem, że nie wypada mu mojego napomnienia odrzucić... tak, wówczas jest łatwo. Dużo trudniej się robi, kiedy mam poczucie, że napomnienie ma dotyczyć kogoś, kto na przykład jest moim przełożonym, albo jest dużo starszy ode mnie, albo mnie na przykład nie lubi (co  więcej, ja go też nie lubię). Wtedy już napomnienie nie wypływa tak naturalnie. Tym bardziej, że i motywacja ma być ściśle określona - aby pozyskać brata. Czyli ni mniej, ni więcej - napominać można i należy z miłości...

I ja i  wy z pewnością czujecie jakie to trudne. Ale wierzę głęboko, że skoro Jezus tego oczekuje, to można się tego nauczyć. Od  Ewangelii nie ma wakacji... Ani od czytania, ani od wcielania w życie. Po prostu nie ma - bo takie wakacje są szkodliwe :)

niedziela, 10 sierpnia 2014

3000...


zdj:flickr/amanda tipton/Lic CC
Mili Moi...
Dokładnie dziś mija 3000 dni mojego kapłaństwa. Kolejna okazja do wyrażenia wdzięczności Panu Bogu, ale i ludziom, dla których i dzięki którym to moje kapłaństwo nadal się rozwija i jest przeze mnie przeżywane jako najcenniejszy mój skarb. Dlatego dziś sprawowałem Eucharystię za wszystkich modlących się za mnie, a nade wszystko za moje Margaretki, czyli tych wszystkich ludzi, którzy każdego dnia polecają moje kapłaństwo Bogu. Wielka moja wdzięczność dla Was.

W piątek pożegnałem Lublin. Ostatecznie moje rzeczy zostały przetransportowane do Elbląga, gdzie będą oczekiwać aż ktoś wpadnie na pomysł co z nimi zrobić. Tym kimś pewnie będę musiał być ja sam, ale tymczasowo będę pewnie zajęty innymi sprawami, a większość tych rzeczy nie będzie mi z pewnością potrzebna.

Wczoraj połączyliśmy w Elblągu Olę i Mariusza. Pobłogosławiłem ich związek z radością. Piękni ludzie. A Ola wiele lat pełniła posługę pielęgniarki na naszej pieszej pielgrzymce. Wytańczyłem się na weselisku tak, że dziś nie mogę ruszyć ręką, ani nogą, a poruszanie tymi kończynami jest dość istotne, ponieważ dziś w nocy przemieszczam się do Częstochowy, żeby dołączyć do naszej franciszkańskiej grupy, popielgrzymować choćby przez jeden dzień, no i wejść z nimi na Jasną Górę. Potem szybki powrót i zaczynamy serię rekolekcji...

Pomyślałem dziś o pięknie Bożego powiewu, powiewu Jego obecności. Zwłaszcza ostatnie dni, kiedy żar leje się z nieba, pozwalają sobie uświadomić jak ważny jest ożywczy powiew i jak wiele przyjemności może sprawić. Bóg, którego obecność sprawia przyjemność, niesie ulgę, łagodzi żar trudności, staje się czymś orzeźwiającym. Z jakim wielkim smutkiem słuchałem dziś ogłoszeń duszpasterskich, w których, jak co roku, była mowa o tym, że wkrótce uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej i mamy OBOWIĄZEK uczestniczyć we Mszy Świętej. Ja wiem, że to terminologia, pewien zwrot. Ale wiem również, że wielu chrześcijan właśnie to przekonuje - kategoryzowanie wiary za pomocą obowiązków. To chyba jakaś największa pomyłka, jaka może się nam przydarzyć...

Kiedy czytam o świętym Maksymilianie, który sugerował święte zawody w kochaniu Boga, dążeniu do Niego, gorliwości w wierze, polegające na tym, że każdy z nas będzie się starał bardziej, a pozostali zmotywowani jego przykładem, będą się starali być jeszcze lepsi... I tak dalej, w nieskończoność... Myślę sobie, że tymczasem wielu chrześcijan nie wychodzi poza to, co konieczne. Może właśnie dlatego, że Bóg kojarzy im się z wichrem, ogniem, czy burzą rozwalającą skały, gdy tymczasem On jest delikatnym powiewem. Doświadczenie tego powiewu wydaje się być rzeczą kluczową.

I pod tym kątem próbuję dziś zobaczyć moje kapłaństwo, jego 3000 dni... Ilu ludzi dzięki tej mojej kapłańskiej posłudze doświadczyło tego tchnienia, Bożego tchnienia? I niezależnie od tego, czy wyliczenia byłyby zadowalające, z całą pewnością jest jeszcze znacznie więcej osób, które nigdy tego ożywczego powiewu nie doświadczyło. Z tą myślą otwieram dziś kolejne 3000 dni... Z tą właśnie myślą...

środa, 6 sierpnia 2014

wybierz drzwi...


zdj:flickr/FrededericLepied/Lic CC
Mili Moi...
No właściwie mogę powiedzieć, że zakleiłem dziś ostatni karton. Czyli jestem spakowany. Jutro przybywa Pan Grzegorz, żeby ocenić jakich sił roboczych potrzeba do udźwignięcia tego mojego ubóstwa. To jest takie dziwne. Niby nie jestem zbieraczem, bo rzeczywiście bardzo skutecznie pozbywam się wszystkich bibelotów i moje półki są raczej ogołocone z wszelakiego rodzaju pamiątek i pamiąteczek. Ale... Mimo wszystko za każdym razem jestem zszokowany ile tego całego dobytku jest. Zawstydzające to...

A z radości? Wrócił Maciej, mój najlepsiejszy kolega ze studiów. Zastępował duszpastersko współbrata w Szkocji, a wczoraj dotarł do Lublina. Baaaardzo radosne spotkanie... Naopowiadał mi sporo - wielu rzeczy sam doświadczyłem podobnie, pracując w Irlandii. Jedna wspólna obserwacja po powrocie ze "zgniłego Zachodu". Maciej powiada - chodziłem przez miesiąc z "bananem na twarzy", bo ludzie się do mnie uśmiechali tylko i wyłącznie z tego powodu, że jestem. Wystarczyło wrócić do Polski i banan natychmiast zmienia się w podkowę, w reakcji na wszędobylskie ponuractwo i nieuprzejmość. Oj znam to doświadczenie, znam...

Tymczasem Pan dziś pokazuje, gdzie tkwi źródło prawdziwej pociechy. Spotykam się ostatnimi dniami ze Słowem, z którym przez wiele lat w te dni się nie spotykałem. Po prostu zwykle byłem w tym czasie na pieszej pielgrzymce, a tam, siłą rzeczy, nie medytowałem nad Słowem. Dziś za to widzę smutnych uczniów, którzy kilka dni wcześniej słyszą zatrważającą zapowiedź męki swojego Mistrza. To z pewnością nimi wstrząsa i rodzi mnóstwo bolesnych pytań. Jezus zabiera trzech na górę, po to, aby wprowadzić ich w ten świat, w którym tak naprawdę mogą doznać pociechy. On chce, żeby tego świata dotknęli, zobaczyli, usłyszeli. To ma być dodatkowe źródło siły na trudne dni...

Ale zamiast ich to pocieszyć, chyba jeszcze bardziej ich to przeraża. Ze strachu zaczynają wypowiadać słowa bez ładu i składu... Ale On nie dopuszcza, aby to doświadczenie ich oddzieliło od Niego. Podchodzi do nich, dotyka ich, przemawia serdecznie. Wycisza w nich to wszystko, co było porywem niepokoju. Ich ludzkie serca, całkowicie zanurzone w ludzkim sposobie myślenia i wartościowania nie są w stanie jakby otworzyć się na pociechę z nieba. Wydaje im się, że jeśli pocieszenie przyjdzie, to na pewno nie z nadprzyrodzonych wizji. Tymczasem...

No właśnie. Pan wie najlepiej kiedy, z czym i do kogo przyjść. Jedno jest pewne.. Jego żywym zainteresowaniem jest nas pocieszać i On zna "metodę" na każdego z nas. Warto Jego zapytać, a właściwie nawet poprosić o pociechę, zwłaszcza wówczas, kiedy jej po ludzku potrzebujemy. Częstokroć bowiem okazuje się, że ludzkie sposoby pocieszania są zawodne, a życzliwi ludzie wokół nas, choćby i chcieli, nie potrafią nas pocieszyć. On zawsze wie jak... Czule, delikatnie, łagodnie, serdecznie... Ze spotkania z Nim nie wychodzi się takim samym, jakim się na nie weszło... Jezus zaprasza do nieba. Już tu na ziemi...

Ale tuż obok drzwi z napisem "Niebo" są inne drzwi, które mogą nas wprowadzić w zupełnie inną rzeczywistość. Nie twierdzę, że koniecznie i natychmiast niebu przeciwną, ale z pewnością bardzo niebezpieczną, a z pociechą nie mającą nic wspólnego. Myślę o tym dziś i wspominam, bo wczoraj otrzymałem wiadomość o odejściu ze zgromadzenia pewnej znajomej siostry zakonnej. Nie była mi jakoś szczególnie bliska, ale znałem ją i zawsze w takich chwilach przeżywam jakieś wielkie poczucie straty. Ona wybrała nie te drzwi... I obawiam się, że pocieszenia tam nie znajdzie... Z pewnością jednak potrzebuje naszej modlitwy, bo taki gest jest zawsze oznaką dużego zagubienia. I zamiast ocen, lepiej posłać jej nieco modlitwy... Niech Pan ją pocieszy... Gdziekolwiek ona obecnie jest...

wtorek, 5 sierpnia 2014

no comments...


zdj:flickr/CarbonNYC/Lic CC
Mili Moi...
To pakowanie trwa stanowczo za długo. Ale tylko dlatego, że sam je tak zaplanowałem. Najlepiej takie akcje robić w dwa dni, a nie rozciągać na cały tydzień. W czym problem? Ano choćby w tym, że dziś przypomniałem sobie, że nie wyjąłem z jednej teczki pewnych niezbędnych kwitów. Ale w którym kartonie jest teczka? Otworzyłem pięć, zanim znalazłem właściwy. Rzecz jasna właśnie w takich kontekstach nagle, nieoczekiwanie potrzebuję spinacza, kartki samoprzylepnej, albo czegoś podobnego, a to wszystko Bóg wie gdzie pochowane. Najlepiej jest spakować się i wyruszyć z bagażami w nieznane... To już w piątek...

A dziś skończyło się jedno "życiowe Eldorado" :) Otóż mój telefon nie działa już na opcji "bez limitów". Właśnie dziś przeszedłem na wariant "na kartę" i oswajam się z faktem, że każda minuta kosztuje, a internetu jednak lepiej w telefonie nie używać. I tak będzie przynajmniej przez najbliższy miesiąc, zanim nie stanę na ziemi amerykańskiej.

Dzisiejsze Słowo mi przypomniało dlaczego na moim blogu nie znajdziecie właściwie żadnych komentarzy dotyczących sytuacji bieżącej - politycznej, społecznej, kościelnej... Niejeden raz usłyszałem to jako prośbę, a czasem wręcz jako zarzut - dlaczego ojciec nie komentuje? Dobrze byłoby znać ojca zdanie na temat taki, czy inny...

Świat nieustannie nas uczy komentować. Komentuje się dziś wszystko i wszystkich, a najwięcej mają zwykle do powiedzenia ci, którzy nie maja pojęcia o czym mówią. Wczoraj włączyłem telewizor i musiałem chwile poszukać kanału, na którym nie komentowano by choćby sytuacji pewnego znanego księdza z diecezji warszawsko - praskiej... A każdy następny komentarz swoją absurdalnością stanowczo przekraczał absurdalność wypowiedzi wspomnianego prezbitera.

Kiedy zaczynałem pisać, postanowiłem, że ja komentować nie będę. Trochę w związku z tym, że tych komentarzy mamy dziś aż za wiele, ale również dlatego, że zajmując sie innymi, człek zwykle zapomina o sobie. Wczoraj, czytając wspominany "irlandzki dziennik" natknąłem się na słowa św. Piotra z Alkantary, które sobie wówczas zapisałem - wszyscy mówią o tym, jak zreformować zakon, a nikt nie mówi o tym, jak zreformować siebie... Zajmując się innymi, nie ma czasu na korektę samego siebie...

Dziś więc, kiedy Jezus powiada - zostawcie ich, to przewodnicy ślepi, przypominam sobie moje założenie. Nigdy nie miało ono charakteru pogardliwego. Nie komentuję cudzych słów, decyzji, wyborów, dlatego, że uważam, że nie są tego warte, ile raczej chodzi mi o to, o co chyba również Jezusowi w tej Jego wypowiedzi. Nie warto tracić czasu na "bicie piany", czy "dolewanie oliwy do ognia". Zauważcie, że w tych różnorodnych komentarzach wcale nie chodzi o prawdę, o rację, o rzeczywistość. Chodzi o to... żeby gadać. Miętosić temat dwa, trzy dni... I przejść do następnego. I w takim sensie nie warto. Bo to nic trwałego. Tymczasem Słowo Boga jest trwałe - wypowiedziane na wieki. I o nim warto rozmawiać, bo jutro jest tak samo prawdziwe, autentyczne, wiarygodne, jak dziś. I komentowania Słowa nigdy dość. Tym bardziej, jeśli siebie samego czyni się pierwszym Jego słuchaczem. Wówczas człek ma tak wiele podstaw do krytykowania i komentowania... samego siebie, że bliskie mu są dzisiejsze słowa Jezusa - zostawcie ich... Zostawcie. I zajmijcie się sobą...

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

idź... nie bój się...


zdj:flickr/kenmattison/Lic CC
Mili Moi...
Przeżyłem wczoraj cudowną niedzielę - spacerów po Warszawie, słuchania powstańczych piosenek na każdym kroku, a nade wszystko przemiłego towarzystwa Beaty, mojej maltańskiej szkolnej koleżanki. Te spotkania niezwykle inspirujące dla mnie. Szczera i przejrzysta kobieta. Inteligentna realistka. Świetny kompan do rozmów.

Dziś zaś z nowymi siłami wszedłem w nowy tydzień. Rozpocząłem od porannej wizyty na poczcie. Byłem absolutnie mokrusieńki, kiedy udało mi sie dotaszczyć wszystkie pakunki z naszego ostatniego piętra do samochodu i z samochodu na pocztę. Ale okazało sie, że wszystko dobrze wypełnione, zaadresowane, a pani w okienku arcymiła. Przeurocza i sympatyczna. Pożartowaliśmy. Podpytała gdzie i kiedy lecę. Życzyła powodzenia. Uśmiechnięta i zadowolona z życia. Po wyjściu z takiego urzędu aż chce sie żyć...

No więc zabrałem się za to życie dalej... Postanowiłem naprawić auto - jakiś czujnik w kole do wymiany, kontrolki sie świecą. Podróż na koniec miasta, samochód w warsztacie, powrót po franciszkańsku, autobusem... No i wielkie pakowanie czas zacząć. Tak się w nim zapamiętałem, że prawie skończyłem. Doświadczenie wielu przeprowadzek sprawia, że to chyba za każdym razem coraz łatwiejsze. Po południu odbiór wozu i wizyta w myjni. No i z grubsza dzień minął. Ale mięsień czuję każdy.

Jak to przy przeprowadzkach bywa, znajduj się różne starocie. I ja znalazłem. Mój "irlandzki dziennik". Pisałem go dla siebie niemal przez rok mojego pobytu na Zielonej Wyspie. Zasiadłem i czytam... I śmieję się ("zamówiłem dziś obiad w restauracji... w Mc Donaldzie - bo tylko tam umiem"; albo - "wizyta u naszych ulubionych babć -  zakonnic, ale chyba marni z nas goście - gwardian niemowa, Donald zmęczony i ja nie znający języka, popatrzyliśmy na siebie, a potem zaprosiły nas na serial - wtedy się zerwałem, bo TV to ja sobie mogę w domu pooglądać") i wzruszam ("Ania z Maćkiem mnie odwiedzili i przynieśli mi kartkę, w której napisali mi, że cieszą się, że tu jestem, i że jestem błogosławieństwem dla tego miasta"). Czytając, stwierdzam z niedowierzaniem, że Pan Bóg dał mi tam niezwykłych ludzi. Takich dobrych, czułych, serdecznych. Co parę chwil jest notka o zaproszeniu na obiad, na kolację, na spacer. Dlaczego pamiętam ten czas, jako wielkie osamotnienie? Nie wiem :) Ale dziś wspominam z rozrzewnieniem...

Może i ja wówczas zachowałem sie jak Piotr z dzisiejszej Ewangelii. Odważnie rzuciłem się ku falom, bo Jezus wzywał - do innego kraju, w nowe środowisko, w dużą odpowiedzialność... A kiedy fale stały się wysokie i kiedy to do mnie dotarło... zachłysnąłem się wodą... Może trzeba było poczekać. Może rok to za krótko, żeby "było dobrze". Próżno się nad tym zastanawiać. Choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że doświadczam "drugiej próby". Po latach podobne zaproszenie. Zobaczymy, czy tym razem odwagi będzie we mnie więcej.

Co wydaje mi się najważniejsze? Patrzenie Jezusowi w oczy. W chwili, kiedy człek skupia sie na sobie, na swojej kondycji, na falach wzbierających wokół, na tym, że to wszystko "jest niemożliwe" - w tej właśnie chwili zostaje "zdmuchnięty" i ostatecznie nie może złapać równowagi... Patrz w oczy Jezusa - cokolwiek robisz, zwłaszcza, jeśli robisz coś trudnego. Nie myśl o tym wszystkim, czego nie możesz, ale myśl o wszystkim, co możliwe jest dla Niego. Wszak On cię z tej łodzi wywołał i On doskonale zna niebezpieczeństwo tych fal. A Jego miłość nie przewiduje bezmyślnego wystawiania cię na niebezpieczeństwo. Jeśli więc z Nim jesteś bezpieczny, to ani przez chwilę nie bądź bez Niego. Oko w oko. Tylko Jego spojrzenie sie liczy. Nie fale. Nie burza. Nie wiatr. One nic nie mogą... A On może wszystko... Idź więc odważnie... Idź...

sobota, 2 sierpnia 2014

śmiej się... bo możesz...


zdj:flickr/Arnett Gill/Lic CC
Mili Moi...
Nie wiem co dzieje się za oknem, ale jakiś absolutny Armagedon. Wyszedłem dziś tylko na chwilę na obiad, ale natychmiast miałem ochotę wrócić do domu. Nie powiem, że tu wiele lepiej, ale przynajmniej jakiś wiatraczek. Nie ma co narzekać jednak, bo domyślam się, że wszyscy dziś przeżywamy to samo. No może za wyjątkiem plażowiczów - staramy się ciszyć pogodą wraz z nimi - a niech tam wypoczną sobie...

Niezwykle pracowity dzień. Ostatnia konferencja dla nazaretanek powstała - o obojętności, bylejakości i dwulicowości :) Przyznam szczerze, że jeszcze nigdy w takim tempie nie stworzyłem dwunastu konferencji, więc jestem Panu Bogu bardzo za to wdzięczny, mając jednocześnie nadzieję, że da się tego słuchać. A swoją drogą to właściwie dopiero teraz mogę powiedzieć, że mam wakacje. Bo już żadne intelektualne zadania nade mną nie wiszą.

Ale za to pojawiła się praca fizyczna. Dziś spakowałem 60 kilogramów książek. Tyle mniej więcej ich wysyłam. Robota to żmudna. Bo najpierw trzeba owinąć w papier (rzecz jasna po kilka sztuk), potem każdą paczuszkę zaadresować, włożyć do worka, oplątać sznurkiem i przyczepić jeszcze na zewnątrz kartkę z adresem. Zajęło mi to dużą część dnia, ale szczęśliwie mogę powiedzieć, że i to dzieło zostało zakończone. Jutro więc w nagrodę wycieczka do Warszawy. A w poniedziałek zabieramy się za poważne pakowanie :)

Dziś słucham słów - nie lękaj się, raduj się, znalazłaś łaskę u Pana... Przeżywamy dziś wielkie zakonne święto maryjne - Matki Bożej Anielskiej. To taka chyba najbardziej franciszkańska Matka Boża jaką mamy :) Ale w związku z tym, czytamy Ewangelię o Zwiastowaniu. I te trzy wezwania anioła wybrzmiewają dziś we mnie głośno.

No bo kiedy stoi się u progu nieznanego, to mam ochotę powiedzieć aniołowi Gabrielowi - łatwo ci powiedzieć. Nie bój się... Jak tu się nie bać, kiedy zmiana, która przede mną, jest całkowicie zakryta całunem niewiedzy. Nie jestem w stanie nic przewidzieć, zaplanować, przygotować. Muszę pójść w ciemność, nie myśląc o konsekwencjach. A jak się w takiej sytuacji radować? Może za rok. Może wówczas będę się śmiał z tych wszystkich niepokojów. Może będę mówił - ależ byłem głupi... Po co było się obawiać? Ale dziś? A jeszcze do tego, powiadasz Gabrielu, żeby nie zapomnieć, że zostałem wybrany, że przede mną zadanie, że to właściwie tak naprawdę wszystko się zaczyna... No, spore te oczekiwania...

Ale tak naprawdę to nie są oczekiwania. To jest Boży dar, który Bóg kieruje do Maryi u progu tej niezwykłej przygody. To jest dar, który Bóg chce ofiarować każdemu, kto stoi wobec ważnych wyborów, decyzji, jakichś zmian w swoim życiu, które wiążą się z czymś nowym. Ten dar jest dla mnie i dla ciebie...

Nie bój się - bo nie musisz. On jest. A jeśli On jest, to cóż może ci grozić. W jaki sposób mógłbyś stracić, jeśli On jest z tobą, a ty jesteś z Nim. Nic ci nie grozi. Tylko trzymaj się Go i wiedz, że od tego zależy powodzenie całego dzieła. Raduj się - bo to, co przed tobą, jest wielkim powodem do radości. Niezależnie od emocji i uczuć, które będą ci towarzyszyły. Bo może wcale nie będzie "tak różowo". Ale sam fakt, że On to zaplanował i On to wraz z tobą, z twoim ważnym udziałem przeprowadza, jest powodem do radości. Bo nawet jeśli tej emocjonalnej ci zabraknie, On przymnoży ci tej duchowej. A ponadto jest jeszcze wieczność. Bóg jest gwarantem, że radości ci nie zabraknie. No i w związku z tym, warto, żebyś miał świadomość wybrania. Znalazłeś łaskę u Niego. Posyła właśnie ciebie do zadania, do którego nie posłał nikogo innego. Zaufał ci i ma plan.

Nie musisz już obgryzać paznokci. Usiądź i uspokój się. Wszystko, co przed tobą jest w ręku Boga. W silnym ręku Boga. Uspokój się. Oddychaj. Uwierz, że nie zostaniesz z tym sam. Jeśli On planuje, jeśli On wybiera, jeśli On zaufał, to dzieło, w które wchodzisz musi się udać. Jesteś skazany na sukces... Usiądź... Odetchnij pełną piersią... I podziękuj. Masz za co :)

piątek, 1 sierpnia 2014

do siedmiu razy sztuka...


zdj:flickr/VISION Vocation Guide/Lic CC
Mili Moi...
Stworzyłem dziś jedenastą konferencję, a jutro, choćby się waliło i paliło, muszę uczynić dwunastą. I będzie finał zjawiska, które kosztowało mnie bardzo, ale to bardzo dużo. Mam tylko nadzieje, że efekt będzie do zaakceptowania. Dziś pisałem o Samarytance - kobiecie, której Jezus pomógł wsłuchać się w... pragnienia. Taki ciekawy moment jej życia - szósta przygoda miłosna. Tej właściwie nie można już nawet nazwać małżeństwem. Wielkie poszukiwanie czegoś, czego na tej drodze znaleźć nie można. Cyfra sześć, to cyfra człowieka - w tym przypadku mówi o bezsilności, biedzie, nieumiejętności, głodzie miłości. Ale przed Samarytanką jeszcze jedna szansa. Wszak do siedmiu razy sztuka. Ten siódmy też chce być jej "mężem", chce ją zaprosić do wyjątkowej relacji, do więzi i bliskości, która zaspokoi wszystkie jej wewnętrzne potrzeby. I Samarytanka usłyszała... I pozwoliła się pokochać temu dziwnemu Żydowi, który nie pozwolił jej w tej rozmowie uciec w banał...

Ale nie zawsze łatwo usłyszeć. Czasem to nie wychodzi. Z różnych przyczyn. Niejednokrotnie wyjątkowo absurdalnych. Czyż absurdem nie jest to, co dziś przydarzyło się mieszkańcom Nazaretu? Ich działanie opiera się na decyzji - nie będziemy cię słuchać, bo... cię znamy. Jak się okazuje, nawet znajomość z Jezusem może stać się motywem zakwestionowania Jego Słowa. No bo przecież co On nam tu będzie opowiadał? I ojca znamy, i matkę znamy, i dalszą rodzinę... I przecież taki mały z pieluchą w zębach tu biegał. I kamyki liczył przy drodze. I z tymi deskami za ojcem biegał... No nie... To nikt szczególny. To ten nasz Jezus... Jak On jest kimś wyjątkowym, to kaktus mi na dłoni wyrośnie... Rośnie? Nie... No widzisz sam... On jest jednym z nas, on musi tańczyć jak my mu zagramy, on nie powinien wychodzić przed szereg...

Wspólnota, która dba o odarcie człeka z indywidualizmu - żeby mu się nie wydawało. A przy okazji bardzo często odziera go z indywidualności - z tej jego wyjątkowości, która czyni go innym. Nie. On ma się wtopić w nijaką papkę społeczności. Jeśli on nie będzie odstawał, to nikt nie będzie odstawał. Wówczas będziemy prawdziwie wspólnotą - bezkształtną masą bylejakości, w której każdy będzie się czuł równie byle jak... Przejaskrawiam? Może nieco... Ale obawiam się, że jest to bolączka wielu wspólnot. Sukcesy jednych są skwapliwie przemilczane przez innych. Pochwały wypowiadane o kimś ze wspólnoty przez ludzi spoza wspólnoty, są często kwitowane przez innych jej członków słowami - tak, ale... Każda inicjatywa jednostek wychodzących poza ramy bywa interpretowana jako zamach na świętą tradycję, zwyczaj, charyzmat wspólnoty. A jeśli nawet to nie pomaga, to pozostają jeszcze argumenty ad personam - kimże ty jesteś, żebyś miał nam radzić, nas pouczać... Nie zamierzamy cię słuchać...

I nie słuchają... I trwają te wspólnoty, żyją, działają nawet - niczym mieszkańcy Nazaretu po tym spotkaniu z Jezusem. Ale szansa, czasem wielka szansa przeszła obok. A takie szanse zwykle nie wracają. Podobnie jak Jezus do Nazaretu... Kara? Tak... Najbardziej naturalna z kar, a właściwie konsekwencja. Taka wspólnota nie rodzi życia. Taka wspólnota umiera w długim częstokroć konaniu... I jeszcze jedno -  cudów w takiej wspólnocie próżno się spodziewać.