czwartek, 31 lipca 2014

rozumiesz? - wybieraj!


zdj:flickr/Lori Greig/Lic CC
Mili Moi...
Burza za oknem... Spadło 16 kropli na metr kwadratowy, ale jakby nieco chłodniej. Wszystkie okna w chałupie otwarte, co daje wrażenie przewiewu... Jakoś trzeba przetrwać na tym ostatnim piętrze kamienicy... A dziś był dzień czytania. Zbieram materiał do ostatnich dwóch konferencji. Chyba będzie to jednak Samarytanka i jej próby ucieczki od tego, co ważne, do tego, co ważne mniej...

Dziś, jako wytrawny bywalec różnych restauracji (przypomnę, że taki jest nasz lubelski styl spożywania posiłków gorących) nawiedziłem restaurację S (nie będę tu reklamy robił). Znana sieciówka, więc o jedzeniu pisał nie będę, bo nie ma o czym, ale chcę napisać o zjawisku, które mnie zaskoczyło. Mianowicie podczas mojego oczekiwania, do stolika obok przysiadło się dwóch młodzieńców. Pooglądali kartę i uczynili zamówienie. Nie słyszałem co, bo jednak w pewnym oddaleniu zasiadali, ale... W pewnym momencie kelner, który był pewnie niewiele starszy od nich poprosił ich o okazanie dokumentów tożsamości, co owi panowie skwapliwie uczynili. Po chwili na ich stołach zagościło zimne piwko. Już miałem wstać i bić brawo, a pana kelnera zgłosić do "nagrody faraona" czy jakiejś innej zaproponowanej przez ów zakład gastronomiczny. A poważnie mówiąc, myślałem, że to się już nie zdarza i wszyscy mają to głęboko w nosie. Ale są jeszcze sprawiedliwi na tym świecie. Niezależnie od motywacji, które nim kierowały - piątka dla pana kelnera za postawę. Żywię nadzieję, że jednak płynącą ze zrozumienia...

Bo to zrozumienie powinno motywować do konkretnego działania. Słowo mi o tym dziś przypomniało. Jezus po wygłoszeniu swoich przypowieści pyta uczniów - zrozumieliście to wszystko? A oni na to - tak jest... I aż chciałoby się ten dialog pociągnąć dalej, posłuchać... No bo czyż Jezus nie mógłby ich zapytać - i co z tym zrozumieniem zrobicie, jak będziecie w związku z tym żyli? A oni na to - no... teraz będzie wszystko inaczej, teraz to już na pewno będziemy lepsi, no i z pewnością będziemy unikać błędów, no i będziemy sobie często przypominać, co nam powiedziałeś...

To oczywiście tylko hipoteza, moja wyobraźnia. Jezus nie uważał za słuszne kontynuować tego dialogu. Być może właśnie dlatego, żeby uniknąć "gładkich słówek". Bo te odnajdujemy doskonale i mamy ich tysiące na każdą okazję. Słowa, z których nic nie wynika i które w żaden sposób nie prowadzą do konkretnych zmian. Pogadali, pogadali i każdy poszedł do swojego dawnego życia. A jeśli rozumiem, to przecież powinno za tym iść coś więcej, niż słowa potwierdzenia. Może właśnie taka kelnerska postawa, która kosztuje trochę odwagi, trochę zachodu, trochę czasu, która bywa różnie odbierana...

Moja decyzja na nadprzyrodzoność. Albo - albo. Konkret. Wchodzę w to, czy nie? Bo za chwilę pojawią się trudne sytuacje w życiu (na nie nigdy nie trzeba czekać zbyt długo) i będzie trzeba zadziałać. Jak? Zgodnie z tym, co rozumiem? Zgodnie z tym, co On mi powiedział? Czy może zgodnie z gładkimi słówkami, które sprawdzają się w chwilach euforii, tudzież podczas słonecznych życiowych dni, ale nijak się mają do sytuacji kryzysowych. Jeśli zrozumienie jest tylko teoretyczne, natychmiast włączają się stare schematy działania. Jeśli zrozumienie jest dogłębne, konsekwentne i związane z decyzją - tak, wchodzę w to, wówczas łatwiej trudnościom spojrzeć w twarz, podjąć walkę, nie uciekać...

Czytasz? Słuchasz? A rozumiesz? Na pewno...? Naprawdę...?

środa, 30 lipca 2014

logika Bożej wartości...


zdj:flickr/Niels Linneberg/Lic CC
Mili Moi...
Przyznam szczerze, że dzisiejsze "łowy kartonowe" poszły mi już dużo lepiej. Wybrałem się autem w inną część Lublina i choć musiałem się mocno nachodzić, to jednak coś tam do chałupy przywiozłem. Jeszcze jutro sie wybiorę i myślę, że będzie można powoli obmyślać co najpierw w te kartony powkładać, co później, a co w ogóle wrzucić do worka z napisem "śmieci". Każda przeprowadzka jest okazją do odchudzenia zasobów wszelakich, więc pewnie i tym razem...

Muszę przyznać, że dziś pękła również pewna "granica psychologiczna" :) Mianowicie zrodziła się dziesiąta konferencja. To już naprawdę pachnie bliskim finiszem, ale jak to na finiszu - najbardziej się nie chce. Dziś pisałem o ewangelizacji - i co siostra zakonna może. A może naprawdę całkiem sporo. A wszystko zaczyna się od słuchania... One są znakomitymi słuchaczkami, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział.

Nadciągają codzienne wieści z pielgrzymki na Jasną Górę, bo przecież w poniedziałek wyruszyła. Również nasza, franciszkańska grupa z Elbląga. Słonko ich grzeje niemiłosiernie. Ale idą. Niewielka, odważna grupka. Z tej "miłości" też mnie Pan wyprowadził jakoś łagodnie. To było jedno z najbardziej "moich" dzieci wśród wszystkich innych "moich" dzieci :) Włożyłem w tę grupę kawał serca i wiele wysiłku. A teraz? Dojrzeli do zmiany ojca :) A ja czasami łapię sie na myśli - gdzie teraz są, co robią, co śpiewają, czego słuchają - niczym ojciec, którego dzieci niedawno wyfrunęły z domu...

A dziś też przejrzałem moje półki z książkami... Czuje się jakbym stał wobec teoretycznego zgoła pytania - jaką książkę zabrałbyś ze sobą na bezludną wyspę? Zwykle można wybrać tylko jedną. Ja co prawda mogę ich wziąć więcej, ale z pewnością nie dużo, ponieważ koszta wysyłki są ogromne, a i tak materiałów do doktoratu zabieram bardzo dużo. Przejrzałem więc półki. Jest na nich całkiem sporo pozycji, które czekają na przeczytanie. Co wybrać? Ograniczyłem się do ośmiu pozycji. To tak na początek, na pierwsze dni, bo potem znajdę sobie coś do czytania na miejscu. Ucieszyłem się, bo spośród tych ośmiu trzy są poświęcone życiu zakonnemu, dwie modlitwie o uwolnienie, a trzy pozostałe to klasyka - "Wyznania" św. Augustyna, których nigdy dotąd nie przeczytałem, choć obiecywałem to sobie zawsze. "Dzienniczek" św. Faustyny, do którego wracam bardziej, niż chętnie, oraz "Idź, bądź moim światłem" bł. Matki Teresy z Kalkuty - to taka lektura na trudne dni. Osiem lektur na nowy początek...

A Słowo pokazało mi dziś, że chyba moje serce jeszcze ciągle rozdwojone... Bo niby znam wartość skarbu, znam wartość Królestwa, znam wartość obecności Jezusa w moim życiu. Ale czy rzeczywiście te wartości są dla mnie najcenniejsze? Badam... Co jest dla mnie cenniejsze - obecność komputera w domu, czy obecność kaplicy z Najświętszym Sakramentem? No rzecz jasna, że kaplica... A gdzie spędzam więcej czasu??? ... ... ... To idźmy dalej - co jest dla mnie cenniejsze - Pismo Święte, czy "Ulica Nadbrzeżna" Steinbecka? Oczywiście, że Pismo Święte... A nad którą lekturą spędziłem dziś więcej czasu??? ... ... ...

Teoretycznie więc wszystko mam rozpracowane. Znam odpowiedź na każde pytanie. Ale czy żyję według logiki Bożej wartości? Bo być może uwikłany w sprawy tego świata traktuję sprawy Boże jako znakomitą odskocznię, w której odpoczywam, gromadzę siły - na kolejną pizzę przed telewizorem, na następną powieść przed snem, na (tu należy wymyślać...) Co powinienem dzisiaj sprzedać? A co gotów jestem sprzedać? Żeby nabyć choć odrobinę prawdziwego szczęścia w Nim... Jeśli On jest prawdziwym skarbem - trzeba być gotowym na wszystko. Jeśli On jest prawdziwym skarbem... Decyzja należy do mnie i do ciebie...

wtorek, 29 lipca 2014

nie chciej więcej...


zdj:flickr/Julie70/Lic CC
Mili Moi...
Dziś przypomniałem sobie, że mieszkam w Lublinie - mieście intelektualistów. Nie, wcale nie chodzi o rozmowy prowadzone na ulicy, choć i one o tym świadczą... Każdego dnia na ulicach Lublina możecie się dowiedzieć, że "nauka jeszcze nie określiła źródła tych dysfunkcji", tudzież, że "w naszym instytucie pracujemy właśnie nad teorią parytetów"... Ale moje spostrzeżenie dotyczy rzeczy prostej, banalnej, a jednocześnie związanej z nauką :) Otóż wybrałem się wieczorową porą poszwendać się po okolicy celem poszukania kartonów przydatnych dla niedalekiej przeprowadzki. Zaliczyłem więc kilka sklepów z klasycznym zapytaniem - jakieś zbędne kartony? Odpowiedź najczęstsza - były, ale przyszły studentki i wzięły :) Jedna pani stwierdziła nawet, że to teraz produkt wielce chodliwy i zaprosiła mnie na pojutrze - cos mi tam odłoży :) No miasto studenckie Lublin :) Skończyło się na dwóch kartonach wygrzebanych ze śmietnika... Szału nie ma :)

Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz - napisał święty Jakub w swoim liście. Tak pomyślałem dziś, że jeśli uznać słowa Marty za modlitwę, to jest to właśnie przykład takiej kiepskiej modlitwy. Panie, czy Ci to obojętne... powiedz jej, żeby mi pomogła. Wydawanie poleceń Bogu na modlitwie to rzecz arcyciekawa, ale chyba dość popularna. Rzecz jasna, nie dokonuje się to najczęściej w tak obcesowej formie, jak czyni to Marta, ale w postaci zawoalowanej... My przecież dobrze wiemy co i jak. Wiemy jak powinni żyć i zachowywać się inni - i przecież nic w tym dziwnego, że powinni... naśladować nas. My jesteśmy najlepszym punktem doniesienia :) Gdyby wszyscy robili tak, jak my, to... No właśnie. Aż strach pomyśleć co... W takich okolicznościach i wobec takich przekonań modlitwa jest częstokroć wielką próbą manipulacji wobec Jezusa, który na szczęście nigdy sobą manipulować nie pozwala. Bóg nie jest magikiem, który ma za zadanie spełniać nasze, nawet najszczerzej motywowane, zachcianki. Wręcz przeciwnie. Niejednokrotnie, jeśli nasza modlitwa jest szczera, a my jesteśmy gotowi na niej usłyszeć kogokolwiek poza sobą, Pan ukazuje nam nowe spojrzenie na stare sprawy. I czasem potrząsa nieco naszymi przekonaniami - jak to dziś uczynił wobec Marty. Delikatnie, ale stanowczo.

Swoją drogą, pomyślałem sobie, że postawa Marty jest właściwa przede wszystkim (choć nie tylko) dla ludzi, którzy przestali czerpać radość z tego, co czynią. Innymi słowy - stracili smak swojego powołania. Czuja się trochę niewolnikami. Tyrają niczym woły, a wielu wokół nich zdaje się nie dostrzegać tego, jak bardzo są zapracowani i ile jeszcze jest do zrobienia. Co więcej - nie ma w tych obserwatorach takiego naturalnego poczucia - widzę, że masz tyle roboty, to ci pomogę. Nie, oni wolą siedzieć i spędzać czas bezproduktywnie. To irytuje. Pracoholicy - niewolnicy nie znoszą ludzi, którzy nie dotrzymują im tempa. Czasem ta irytacja sie przelewa w awanturze, w wyrzutach, w wyniosłym obrażeniu... Do  takich "Mart" Pan Jezus się dziś uśmiecha z wielką sympatią i zrozumieniem, ale nie siada z tym uśmiechem do obierania ziemniaków, o nie... Bo ty Marto nie potrzebujesz, żeby ci ktoś ziemniaki obrał... Ty potrzebujesz wolności i radości w tym, co robisz. A one są niezależne i muszą być niezależne od tego, czy ludzie wokół robią to samo, czy coś zupełnie innego. Ciesz się tym, co możesz uczynić. I nie chciej więcej... Nie musisz... Nic nie musisz...

poniedziałek, 28 lipca 2014

obyś miał czas...


zdj:flickr/scottmccracken/Lic CC
Mili Moi...
Muszę przyznać, że dzień dzisiejszy należał do tych tak zwanych "cudownych". Nadrobiłem sporo zaległości. A to w rachunkach domowych, a to w układaniu planów rekolekcyjnych, a nade wszystko - powstała dziewiąta konferencja - o Marii Magdalenie, która wierzyła, bo kochała, a nie odwrotnie... Cieszę sie, bo kilka ostatnich dni to okres bezpłodności intelektualnej. Być może więc minęła... Ale tak to jest, jak coś trzeba zrobić "na czas"...  Nie ma wówczas ważnego etapu - dojrzewania...

O tym dziś myślałem w spotkaniu ze Słowem. Ziarno gorczycy, które musi mieć czas. Musi rosnąć i dojrzewać, żeby osiągnąć swoją pełnię. Podobnie i drożdże - nie działają natychmiast. Zakwas potrzebuje czasu. Wszystko, co cenne rozwija się w czasie i tego czasu wymaga. Z Królestwem jest podobnie. Ale zarówno ziarno gorczycy jak i zakwas potrzebują współpracy, potrzebują człowieka, potrzebują kogoś, kto je "uruchomi" i będzie nad nimi czuwał.

Rzeczy pozostawione same sobie niszczeją... Czyż nie to stało się z lnianym pasem, o którym dziś czytamy u Jeremiasza. Pan nakazał mu ukryć go w rozpadlinie skalnej, aby ukazać dzięki temu dzieło zniszczenia, które się dokonuje, gdy rzeczy pozostawione są same sobie, gdy sie o nie nie dba. Pan mówi - podobnie z moim narodem. Podobnie, bo ja o niego dbam, ale on nie chce pozwolić o siebie zadbać. Odwrócił się ode mnie, więc skończy tak, jak ten zbutwiały pas. Zniknie. Nic z niego nie zostanie. Nie dlatego, że ja się na nim zemszczę. Zemści się czas... Zemści się niefrasobliwość... Zemści się niewiara i pycha... One nie znają litości.

Patrzę dziś na moje życie. Jestem w wieku dojrzałym. Młodość, według większości znanych mi ocen, kończy się w wieku trzydziestu lat. Ten moment już dawno za mną. A zatem wiek dojrzały. I długa historia z moim Bogiem. On zadbał o to, żeby mnie "uruchomić". Nie szczędził wysiłków. Sam i poprzez ludzi, których mi podesłał, kształtował mnie, doglądał, dbał o mnie, jak nikt inny. We mnie, poprzez moje życie dowiódł po raz kolejny, że można z niczego zrobić coś, że On potrafi. Czy dziś jestem kimś? Tak - w Nim, z Nim i dla Niego. Tak. Jestem kimś... I niczym król Dawid siadam przed Nim każdego dnia i pytam - Panie, kimże ja jestem, że doprowadziłeś mnie aż dotąd? Dlaczego tak? I ku czemu mnie prowadzisz? Tyle darów, tyle zadań, taki dynamizm... A przede wszystkim - zasypywanie rozpadlin skalnych... Słowem...

W nich można się ukryć. One są śmiercionośne. Bo ten, który chowa się przed Bogiem - umiera. Musi umrzeć. Bo niewiara, pycha, grzech są bezlitosne. Są śmiercionośne. Zasypywanie szczelin, kruszenie skał, niszczenie dla ocalenia. To też domaga się czasu. I wielu pracowników. To nie zawsze ciekawa robota. Czasem niebezpieczna. Ale kiedy wiesz, kiedy widzisz, że kolejna szczelina, w której ktoś, niczym lniany pas Jeremiasza, mógłby zbutwieć, zginąć, stracić wszystko, zostaje zasypana - cieszysz się... Mała rzecz, a cieszy! Mała - od takich się zaczyna...

Od maleńkiego ziarenka gorczycy, od niewielkiego zakwasu, od zwykłego kruszenia skał, od Słowa... Banał u początku, a co na końcu? Michał Nowak - banał u początku, a co na końcu? Nie wiem... On wie... My róbmy swoje krusząc skały. Robiąc to (dosłownie) można zostać nawet papieżem (patrz św. Jan Paweł II) :) Ale spokojnie :) Takich marzeń we mnie nie ma. Są znacznie prostsze i mniejsze... Ale nie wykraczają poza "róbmy swoje"... To pewna droga do Królestwa...Obyś i ty miał czas na nią wejść...

niedziela, 27 lipca 2014

mój skarb...


zdj:flickr/Simon Ska/Lic CC
Mili Moi...
No i nadszedł ten dzień :) dzień powrotu do Lublina. Bardzo się z tego cieszę, bo jednak najlepiej odpoczywam w domu. I choć głoszę często, że w życiu zakonnym - tam dom, gdzie mieszkasz, to jednak wiadomo, że w otoczeniu swoich własnych spraw, rzeczy, zajęć, człek czuje się najlepiej.

Zawsze tak miałem, że starałem się polubić miejsce, w którym Pan postawił mnie dla posługi. Prawie zawsze się udawało. Z jednym wyjątkiem. Jednego miasta nigdy nie polubiłem, choć pokochałem ludzi, którzy tam mieszkają. O Elblągu mówię :) Ale Lublin... Polubiłem jakoś szczególnie i bez nadmiernego wysiłku. Może dlatego wracam tu z wielką radością i trochę mi smutno, że za kilka dni mam go ostatecznie opuścić. Co ciekawe - nie ma tu ludzi, którzy by na mnie czekali, czy byli dla mnie źródłem radości. O posłudze myślę, bo rzecz jasna kilka cennych osób tu pozostawiam. Ale nie spełniałem się tu duszpastersko. Mimo to widzę ten czas dany mi przez Pana w Lublinie jako niezwykle cenny i dobry. Uczyłem się siebie w nowej - starej roli, studenta.

W każdym razie wróciłem dziś i doznałem wstrząsu. Ludzi rzesze nieprzeliczone. A w wakacje zwykle tu pusto. No ale Festiwal Sztukmistrzów ściągnął tłumy. Miłej zabawy... Ja cieszę się domkiem i powoli obmyślam od czego zacząć... Pakowanie... Nie lubię :(

W kontekście tych miast, z których wciąż musimy się wyprowadzać, aby poznawać nowe - wszak taki jest los naśladowców Jezusa, pomyślałem sobie dziś o Słowie... Królestwo Boże - "rzecz" najcenniejsza z cennych - przemieszcza się wraz ze mną...

Zwykłem żartować, zwłaszcza w kontekście wszelkich mistrzostw sportowych, że tam, gdzie ja, tam strefa bez kibica. I ta strefa przemieszcza się wraz ze mną. Nie kibicuję, nie oglądam, nie zajmuje mnie to. Ale podobnie jest ze "strefą Królestwa Bożego" - ona również przemieszcza się wraz ze mną, tyle że nią jestem zgoła zdecydowanie bardziej zainteresowany, niż sportem. Oczywiście nie jesteśmy w stanie zdefiniować ostatecznie czym jest Królestwo Niebieskie. Widzimy je wciąż jako rzeczywistość, która się staje. Dostrzegamy je w licznych jego przejawach.

Dla mnie takim wyrazistym przejawem Królestwa jest moje kapłaństwo, które "przemieszcza się wraz ze mną" i jest taką więzią z Panem, której nikt nie może mnie pozbawić. To jedna z rzeczy, która wyryła się we mnie podczas nowicjatu, już u samego początku życia zakonnego. Jeden z naszych wychowawców często powtarzał - moi wrogowie wewnętrzni i zewnętrzni mogą mnie pozbawić wszystkiego, ale jednego mi nigdy nie zabiorą - mojego kapłaństwa. To przekonanie jest i we mnie dziś. Zwiedzam miasta. Kraje nawet. Wciąż posyłany do nowych ludzi. Różnych. Pełnych miłości i pełnych nienawiści. Idę w mocy kapłaństwa szerząc "strefę Królestwa" i mając nadzieję, że ona tak dla mnie, jak i dla wszystkich, których spotykam, stanie się czymś najcenniejszym. Niczym skarb, niczym perła, niczym znakomity połów...

Zapraszam Was do "strefy Królestwa". Tam, gdzie jesteście. Ja dziś myślą wracam do Sztumu - Gniezna - Łodzi - Gdyni - Wexford - Elbląga - Lublina... i wybiegam ku Bridgeport. Wszędzie tam, gdzie byłem i będę, Królestwo Niebieskie się staje.

środa, 23 lipca 2014

prosty Bóg...

zdj:flickr/rob patrick/Lic CC

Mili Moi...
Krążą po internecie różnorakie tak zwane "łańcuszki". Polegają na podejmowaniu pewnych wyzwań i nominowaniu do ich podjęcia kolejnych osób. Zwykle są to zadania arcygłupie i nie zasługują na uwagę, ani na podziw. Ale jeden ostatnio mi się spodobał - zauważ i opisz trzy dobre rzeczy, które ci się przydarzyły. Nie zamierzam rzecz jasna nikogo nominować, ale jako że trzy takie rzeczy mam, to się nimi podzielę. A co mi tam :)

Po pierwsze spędziłem uroczy wieczór u mojego przyjaciela Dawida i jego żony Ewy. To, co cieszy najbardziej, to szczęście małżeńskie. A zaraz po tym - mądre wychowywanie dzieci. To dom, w którym najcenniejszym prezentem na I Komunię było Pismo Święte. Piękna rodzina. Oby więcej takich. Po drugie, dziś miły dzień wyjazdowy - Kąty Rybackie, Mikoszewo. Spacery. Dobra rybka. Znakomite towarzystwo. A po trzecie... i to chyba rozczuliło mnie najbardziej - sygnał z Bridgeport. Tajemniczy parafianie z parafii św. Michała Archanioła, w której mam zacząć pracę 5 września piszą, że się modlą, czekają i chcą mi po prostu dodać otuchy. Jak to dobrze dowiedzieć się, że ktoś na mnie czeka, że nie jadę w pustkę, że tam są ludzie, którzy jeszcze mnie nie znają, ale już się za mnie modlą... Tego mi było trzeba. Za ten "prezent tygodnia" szczególnie im dziękuję i podkreślam to, bo wiem, że tu zaglądają...

A z dzisiejszego Słowa najbardziej poruszyła mnie deklaracja Pawła, że w jego życiu zaszła tak potężna i niezwykła zmiana, że właściwie może śmiało powiedzieć, że tym, który prowadzi życie w nim, jest Jezus. Obecne bowiem życie, jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie. Jakie to jest proste - absolutna kwintesencja. Że ja wcześniej nie zwróciłem uwagi na te słowa, a przecież nie jeden raz się z nimi spotykałem.
Spotkałem - poznałem - doświadczyłem miłości - uwierzyłem - doznałem przemiany. Na tym polega przebóstwienie. Paweł jasno pokazuje kolejność faktów, zjawisk, doświadczeń. Nic nie może być pominięte, nic nie może być przestawione, nic nie musi być dodane. Bóg = proste...


Czy Brygida Szwedzka poznała Prostego Boga? Czy takim się zachwyciła? Czy to właśnie doświadczenie pchnęło ją ku założeniu żeńskiego zgromadzenia. Trwałość. Podobnie jak przemiana życia u Pawła, tak i konsekwencja w życiu Brygidy - wynikały z prostego faktu - wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie... Trwałość. I ja, jak wspominałem niegdyś, za nią tęsknię. Może i przede mną gdzieś jest coś trwałego, co Pan pozwoli mi zainicjować, aby mogło głosić Jego chwałę długo po moim odejściu z tego świata. Może... Ale gdyby nawet nie, to zawsze i na wszystko - bądź wola Twoja Panie... I zachowaj mnie prostym, jak i Ty jesteś prosty...

poniedziałek, 21 lipca 2014

znak... ale po co?

zdj:flickr/Nick Papakyriazis/Lic CC
Mili Moi...
Ósma konferencja rekolekcyjna jest już wśród nas. Urodziła się wczoraj. Przewodzą nam biblijne kobiety, a tym razem była to Marta i Maria, więc w siódmej konferencji spróbuję powiedzieć coś o relacjach w klasztorze, a w ósmej - o przyjaźni siostry zakonnej z mężczyzną. I to jeszcze na dodatek mężczyzną - księdzem :) Nie jest to temat łatwy i przyznam szczerze, że chyba najdłużej nad nimi siedziałem. Zobaczymy co z tego wyszło. Oczywiście już widzę, że nie zdążę wszystkiego zrobić w Sztumie. Ale już w niedzielę pewnie przemieszczę się do Lublina, a tam robota idzie mi znacznie lepiej. Więc ostatecznie zamierzam zdążyć. A jak tam upały? U nas jest rzeczywiście ciepło. Nie powiem, żebym był wielkim przeciwnikiem takiej aury. Wolę ją znacznie bardziej, niż chłodne i deszczowe letnie dni, ale... Rzeczywiście z domu wychodzić się nie chce. Dobrze, że właściciel sklepu za ścianą przybywa do pracy o 4 rano, czyli dokładnie wówczas, kiedy robię sobie kawkę. Nabywam u niego mleko :) a potem już wychodzić nie trzeba... :)

Chcemy widzieć znak - mówią dziś faryzeusze do Jezusa. Ale po co? Przecież i tak uważacie drodzy mistrzowie życia duchowego, że przez Jezusa przemawia demon, że ma w sobie Belzebuba. Czy więc znak, którego się domagacie ma potwierdzić Jego boskość, czy raczej utwierdzić was w przekonaniu, że działa w imię demona? Jak wy to zinterpretujecie? Bóg? Czy demon? To, co miało się stać ostatecznym potwierdzeniem Jego Boskiego pochodzenia, mogło w sposób łatwy zostać zawłaszczone przez demona. On, ta małpa Boga, potrafi zdziałać niejeden cud. Jednego tylko nie potrafił. Tego znaku nie mógł powielić. I dlatego ten znak stał się jedynym, który uczynił Pan...

Demon nie mógłby umrzeć dla nikogo z miłości. Demon nie  jest zdolny do ofiary. Demon nie potrafi ponosić porażek - nie ma w nim na nie zgody. Pokorne oddanie siebie - tego demon by nie wymyślił, tego jemu przypisać nie można, tego nie wymyśliłby żaden człowiek. Znak, który wybrał Jezus jest ponad wszelkie znaki. Choć nawet ten jest dla niektórych wieloznaczny. Choć nawet wobec tego znaku pozostają nieufni. Po co więc inne?

Pomyślałem dziś, że w moim życiu było dotąd już tak wiele znaków Bożej obecności, że domaganie się kolejnych byłoby wyrazem jakiegoś duchowego nieporozumienia. Ale jednak. Jako człowiek ciągle gdzieś tam w sercu za nimi tęsknie. Chciałbym je widzieć. Chciałbym doświadczać. A naśladować? To jest ciekawe pytanie. Czy jestem skłonny naśladować Jezusa w Jego znaku,w  oddaniu siebie?  Mam takie wrażenie, że stoję u progu możliwości wejścia w  ten znak w moim życiu. Zniknąć. Dać o sobie zapomnieć. Wejść w nieznane. Iść tam, gdzie zaprasza Bóg. Nie widzieć, nie wiedzieć, nie rozumieć wszystkiego. Mieć tylko pewność, że tak trzeba, że to jest potrzebne, że to ma sens. Żeby to zrobić trzeba być podłączonym do jedynego źródła siły, na które zawsze można liczyć. Do tego źródła, które jest większe, niż Jonasz (prorocy), niż Salomon (mędrcy), niż Michał Nowak (mały człek na słabej baterii). Żeby być znakiem, trzeba uczestniczyć w ZNAKU...

piątek, 18 lipca 2014

wszystkim... zawsze...

 zdj:flickr/williamson/Lic CC

Mili Moi...
Smutne to dni nadeszły. Tyle śmierci. Jakoś szczególnie mnie poruszyła ta katastrofa samolotu nad Ukrainą, ponieważ sam z lotniska w Amsterdamie startowałem, odbywałem takie długie loty, choć w innym kierunku, i wiem jak zachowują się ludzie w tak długiej podróży. Nie spodziewają się niczego złego, zajmują się czymś relaksującym, co ma pomóc im jakoś skrócić tę długą podróż. A śmierć przyszła tak nagle, nieoczekiwanie, gwałtownie. Modlę się za nich od wczoraj i myślę o podróży, która przede mną. A jak z gotowością na spotkanie z Panem? Czy nadejdzie taka chwila w moim życiu, kiedy powiem - jestem gotów?

Dziś pochłonął mnie temat ocen i łatwości z jaką ich dokonujemy, ja dokonuję. Zwykle jest tak, jak w przypadku faryzeuszy - jest jakaś norma, która zostaje przyłożona do sytuacji w oparciu o niepełne dane. Aparat krytyczny, którego używamy do naszych ocen, zawsze opiera się na jakichś przesłankach, ale zwykle nie na wszystkich, bo one nie są dla nas dostępne. Choćby intencje - tego zwykle nie jesteśmy w stanie ocenić, ponieważ nie mamy do nich dostępu. A przecież to nie jedyny aspekt.

Czym to może owocować? Oddzieleniem, swoistą izolacją, pogardą wobec innych, a przynajmniej dużą nieufnością. Podobnie było z faryzeuszami, którzy reprezentowali przekonanie, że ten lud jest przeklęty, bo nie zna Prawa. Oni je znali, więc nie tyko stawiało ich to w uprzywilejowanej pozycji wobec Boga, ale jeszcze, niejako automatycznie, dawało prawo osądzania innych. I skwapliwie z tego prawa korzystali. Prawa, które sami sobie nadali.

W naszym, chrześcijańskim (a jeszcze bardziej w duszpasterskim) wydaniu często owocuje to zamknięciem i sceptycznym stosunkiem do innych. No bo oni wszyscy jacyś tacy niedoskonali. Służba? Owszem, ale to ja wybieram komu. Absolutnie, nie wszystkim. Niektórym. Tym, których ja uznam za wystarczająco godnych. No i podwójne standardy. Bo przecież wobec siebie nie będę już taks surowy, bo przecież w swoim przypadku z chęcią uwzględnię wszystkie aspekty danej sprawy, bo do wszystkich mam przecież dostęp. A skupię się? No oczywiście na wszelkich okolicznościach łagodzących, przemawiających na moją korzyść. Wobec innych zaś - z cała surowością trzeba egzekwować prawo, bo jak się ludziom popuści. To co? No właśnie. Co?

I tu można prowadzić gawędę dalej... Każdy mógłby coś dodać... Ale Pan zdaje się dziś mówić - bądź konsekwentny, bo lubię konsekwentnych. Ale zaczynaj od siebie. A jeśli tak uczynisz - staniesz się sługą wszystkich. Jeszcze zanim ich ocenisz - czy są źli, czy dobrzy. Są MOI i dlatego godni tego, żebyś im służył. Wszystkim. Zawsze.

wtorek, 15 lipca 2014

sól, lampa, franciszkanin...

zdj:flickr/Levent Ali/Lic CC
Mili Moi...
Kolejna, szósta już konferencja, dziś została stworzona. Jestem więc na półmetku, co daje jakąś nadzieję na zakończenie tej pracy. Oby jak najszybciej. Dziś pisałem o życiu zakonnym jako męczeństwie. Przyznam szczerze, że dla mnie samego było odkryciem, że od IV wieku uważano mnichów za bezpośrednich kontynuatorów i naśladowców tych męczenników, którzy przelali krew dla Chrystusa. Gdybyśmy w ten sposób widzieli nasze życie, gdybyśmy świadomie podejmowali decyzje o jego prowadzeniu właśnie w takim duchu, gdybyśmy nie bali się cierpienia, ale widzieli jego wartość, moglibyśmy naprawdę być bardzo szczęśliwi, mimo różnych trudności, którymi to życie jest naszpikowane. Dlaczego tak nie jest?

Przyczyn można mnożyć wiele. Ale dwie wydają się zasadnicze. Po pierwsze nasza relacja z Chrystusem. Przyznam szczerze, że podczas rozmyślania o cierpieniach w moim życiu, stanął mi przed oczami obraz mojego Pana, który kroczy na przedzie sporego tłumu. On sam dźwiga ciężki krzyż. Za Nim postępuje całe mnóstwo Jego naśladowców, którzy również dźwigają ciężkie krzyże. A ja? Idę w tym tłumie i rozdaję uśmiechy widzom, przyjaźnie macham im ręką. Czy tak być powinno? Czy to nie jest głęboko zawstydzające? To przywodzi mi na myśl słowa świętego Franciszka - wielcy święci osiągnęli chwałę świętości cierpiąc dla Chrystusa - my chcemy osiągnąć to samo opowiadając o nich... Zakonnik to ktoś, kto uczestniczy we wszystkich misteriach Jezusa. Współcierpi razem z Nim. I to powinna być norma.

Druga przyczyna wynika z dzisiejszego Słowa. Czytamy w naszych franciszkańskich świątyniach z racji święta św. Bonawentury fragment o soli, która nadaje smak temu światu i o lampie, którą świeci jasno wszystkim. Taka rola chrześcijan, a tym bardziej zakonników. I dziś pomyślałem sobie, że sól jest najszczęśliwsza, gdy jest solą, lampa, gdy jest lapmą, a franciszkanin, gdy jest franciszkaninem. Najgorzej jeśli lampa próbuje być równocześnie trochę stołem, a trochę oknem. Najgorzej, gdy franciszkanin próbuje żyć według zasad tego świata, usiłując za wszelką cenę połączyć je z tymi zasadami, które wynikają z jego życia zakonnego. I nie chodzi tu bynajmniej o żadne grzeszne zachowania. Chodzi czasem o sprawy niezwykle banalne, sprawy, w których koniecznie zdecydować trzeba kim się jest. Taki rozstaj dróg - nie da się pójść w obie strony. Trzeba wybrać. Z tego płynie szczęście bycia sobą. Najpiękniejsza lampa to nie ta, która jest jednocześnie mikrofalówką i  telefonem. Najpiękniejsza jest ta, która jest lampą...

A kiedy jest się sobą, to świadomie się wybiera. Kiedy świadomie się wybiera, to zna się cel i się ku niemu dąży. Wówczas jest motyw. A żadne cierpienie nie może przeszkodzić w doświadczaniu szczęścia. Sól, lampa, franciszkanin, Chrystus. Tak wiele ich łączy...

niedziela, 13 lipca 2014

być cudem...


zdj:flickr/Shawn Rossi/Lic CC
Mili Moi...
Dawno już nie przeżywałem tak spokojnego urlopu. A niepostrzeżenie minęło właściwie dwa tygodnie. Żadnej nadaktywności. Dużo snu, spacerów, rozmyślań. Bez pośpiechu. Bez nadmiernych emocji. Dziś nawet dla ożywienia emocjonalnego świata i przepłukania gruczołów łzowych obejrzałem po raz nie wiem już który film "Szkoła uczuć", bo akurat leciał w telewizji. Skupiłem się dziś na tekście i pomyślałem jak by to był pięknie stać się dla kogoś cudem. Rzecz jasna nie w taki sposób jak główny bohater, bo na to już za późno :) Ale cudem można być na wiele różnych sposobów. Jak by to było dobrze kiedyś usłyszeć od Pana - byłeś moim cudem... Dla (i tu mogłaby nastąpić długa lista nazwisk ) :)

Ale na razie słucham Słowa, z którym Pan przychodzi dziś. Poskramiam marzenia i mierzę się z rzeczywistością. Zdałem sobie mocno sprawę, że do wiary prawdziwej prowadzą przynajmniej trzy etapy. Pierwszy z nich to intelektualnie uznanie prawdy. Przyjmuję treść i określam wobec niej samego siebie. Nazywam się człowiekiem wierzącym. Ale to jeszcze nie wpływa na moje życie. Taki wierzący - nie praktykujący. Potrzeba drugiego etapu, etapu odpowiedzi na to Boże zaproszenie. Wówczas coś zaczyna się dziać - religijność, kult, sakramenty. Ale... nadal jest to człek wierzący - nie praktykujący. No jak to? - powiecie. Przecież praktykuje. Do kościoła chodzi. Może nawet się modli. Ale to jeszcze nie jest pełna wiara. To zaledwie połowa drogi. Przypominają mi się natychmiast słowa Jezusa, który mówi - nie każdy, który mi mówi Panie, Panie, wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Wejdą tam tylko ci, którzy słuchają i wypełniają słowo mojego Ojca. To dopiero pełna wiara. Żyć Słowem, wypełniać je. Innymi słowy - być chrześcijaninem również po wyjściu z kościoła. A na to już stać niestety niewielu...

I w tym kontekście opisy gleby, które dziś Pan nam przypomina, nabierają nowego, jaśniejszego znaczenia. Droga - obrzędowcy, którzy realizują jakiś arcynudny obowiązek. Skała - gorliwcy, których chrześcijaństwo kończy się w przedsionku, kiedy wychodzą ze świątyni. Otoczeni cierniami - zbyt zajęci, żeby zdać sobie sprawę w czym uczestniczą. Żyźni - ci jako jedyni mają szansę przyjąć Słowo, zrozumieć, zachwycić się nim i przyjść po więcej... Abstrahując od indywidualnej winy, trzeba powiedzieć jasno - nie będzie miłości wobec Słowa przy takim poziomie kaznodziejstwa, nad jakim wielu z nas boleje i z którym wielu z nas się spotyka. Nie ciągnę wątku. Jedno jest pewne - dziś przepraszam Jezusa za niefrasobliwości kaznodziejskie, za każdą straconą szansę na wzbudzenie miłości do Słowa w słuchaczach... Za każdą zmarnowaną szansę... I modlę się o łaskę... bycia cudem... właśnie w tym aspekcie. Modlę się o tę łaskę nie tylko dla siebie - ale dla wszystkich kapłanów, których znam. Amen.

czwartek, 10 lipca 2014

na poważnie...

zdj:flickr/Jeff/Lic CC
Mili Moi...
Od dziś wszedłem w nową fazę urlopu... Bardzo ciekawa i całkiem się sprawdza. Rozpoczyna się pobudką o godzinie 4 rano. Godzina modlitwy, dwie godziny pracy, półtorej godziny z kijaszkami i można wracać na śniadanko. A potem, w południe, w najgorętszej porze dnia, cudowna drzemka. Mieszkam w mieszkanku, do którego nie dochodzą promienie słońca w żadnej porze dnia, co w dni takie jak dzisiejszy, jest prawdziwym błogosławieństwem... No tak już mam, że świetnie się czuję o poranku i pracuję najwydajniej :) Dziś powstała trzecia konferencja. O Rachab, nierządnicy, która zaryzykowała i uwierzyła... A zatem jeszcze tylko dziewięć konferencji i wersja podstawowa będzie gotowa...

Kiedy dziś siadłem do Słowa, to trochę się ucieszyłem. Bo Jezus daje bardzo konkretne wskazania swoim Apostołom na ich misję. Nie bierzcie torby, ani laski, ani sandałów. Ja właśnie znajduję się w takim momencie, że naprawdę nie za wiele rzeczy ze sobą zabiorę. Oczywiście to jeszcze nie jest największy sukces. Największym bowiem sukcesem jest odkryć wolność w tej... zależności. Pamiętam, że kiedyś z tym było łatwiej. Lata jeżdżenia na tak zwanego "stopa" mam już pewnie za sobą, a sprawiało mi to tyle przyjemności. Oduczyłem się ją odczuwać, kiedy przesiadłem się do samochodu i sam stałem się kierowcą. Udogodnienia, udogodnienia, udogodnienia.. Jezus zaś mówi - nie ułatwiajcie sobie. Zostańcie tam, gdzie was przyjmą, nie szukajcie wygodniejszych warunków. Bądźcie wdzięczni za to, co macie... Tego się naprawdę można nauczyć... Dlatego rzeczywiście odrobinę ucieszyła mnie możliwość wyjazdu z kraju z dobytkiem znacznie odchudzonym. Bardzo znacznie. A gdyby jeszcze udało mi się go nie pomnożyć na amerykańskiej ziemi (co samo w sobie jest z pewnością trudne), to ucieszyłbym się jeszcze bardziej. A właściwie na  nowo nauczył odczuwać radość z powodu wolności, która wypływa z zależności. Zaraz za tym idą lekcje pokory, bo musisz poprosić. Uczysz się również tego, że ktoś może ci odmówić. Oduczasz się egoizmu, bo nie masz więcej od innych. Nikomu nie imponujesz tym, co posiadasz, a jeśli ktoś do ciebie przychodzi, to z pewnością nie po dobra materialne. Wówczas możesz dać coś innego. Wówczas masz co dać i dajesz w zupełnie innej perspektywie... Darmo... Bo sam darmo bierzesz...

Ale ja, franciszkanin, zakonnik. Wspólnota posyła mnie z misją, wyposaża, zleca. A taki "szary świecki", jak czasem sami określają się ludzie - co taki świecki może zrobić, żeby przejąć się tą Ewangelią? Wszak Słowo jest dla wszystkich. I to poważne potraktowanie wskazań Jezusa objawia prawdziwy poziom naszej wiary. To w podejściu do Słowa "na poważnie" weryfikują się nasze ustne deklaracje. Żyć Słowem realne i codziennie - to znaczy wierzyć. Więc co świeccy? Może właśnie rezygnacja z absolutnej i totalnej niezależności (tudzież z tęsknot za nią), może dopuszczenie innych do skarbca mojego serca i hojne obdarowanie ukrytymi tam wartościami - bez oglądania się na cudzą wdzięczność, być może ważny gest odseparowania się od nieustannego krytykanctwa spraw związanych z wiarą, Bogiem, Kościołem - takie przysłowiowe strząśnięcie prochu ze swoich stóp, które może kogoś skłonić do refleksji... Jest wiele okazji, możliwości, szans. Duch Święty dba o nie w naszym życiu. Byle tylko chciało nam się potraktować Słowo na poważnie...

wtorek, 8 lipca 2014

pociąg do pytań...

zdj:flickr/halfrain/Lic CC
Mili Moi...
No i wrócił o. Miś z Warszawy, ale ile się działo zanim do niej dotarł... Niedziela to uroczy grill w gronie wspólnoty Emmanuel w Gdańsku. Dużo dobrego jedzenia i dużo dobrych rozmów... Potem pomoc w pakowaniu s. Barbarze, którą posłuszeństwo zakonne wywiozło do Międzyrzecza, a w poniedziałek odprawiłem dla niej mszę o 4.30 i pomachałem białą chusteczką na pożegnanie. Sam natomiast śmignąłem do Gdyni i zostałem zapakowany przez moją psiapsiółkę Katarzynę do wozu i wywieziony w bliżej nieokreślonym kierunku... A tak naprawdę to ja kierowałem i dotarliśmy do Władysławowa. Tam mieliśmy zasiąść na plaży i pogadać o sympatycznych sprawach, podczas gdy dziecię będzie się taplać w wodzie... Po dwudziestu minutach stania na jednej nodze w piasku pośród takiego hałasu, że na autostradzie chyba było ciszej, stwierdziliśmy, że tu jednak nie wypoczniemy. Spacer, lody, obiad i powrót do Gdyni. A późną nocą wczoraj wyjazd do Warszawy. Noc w pociągu przespałem a o 6 rano w Warszawie Centralnej oczekiwała mnie kolejna Boża dusza z pomysłem na śniadanie. Podziwiam ją... Że też chciało jej się zrywać tak wcześnie, tylko po to, żebyśmy zjedli coś smacznego i rozeszli się do swoich zajęć :) Beata do pracy, a ja do gościnnego kościoła księży orionistów, gdzie odprawiłem Eucharystię. A potem już spokojnym krokiem do ambasady. Byłem bardzo zdziwiony brakiem kolejki. To niebywałe zwłaszcza w okresie wakacyjnym. Tuż przede mną pan Zulu-Gula (Tadeusz Ross) ekspediował córkę. Powymienialiśmy uwagi na temat tego "raju", do którego wcale nie łatwo się dostać. Wewnątrz ambasady też właściwie tylko dwadzieścia osób przede mną, więc w godzinę udało mi się załatwić wszystko. Najweselej było, kiedy przeurocza pani z okienka spytała, czy możemy mówić po angielsku? A w związku z tym, że to jej pytanie akurat zrozumiałem, to nieopatrznie odpowiedziałem "yes". No i potem już tak sobie gawędziliśmy w tym zacnym języku. Pani wyznała, że pochodzi z Chicago, ale jeździła w dzieciństwie na wakacje w "moje" rejony. Miała prześliczny uśmiech i zakomunikowała mi, że w takim razie wiza przyznana i za trzy dni przyślą mi ją kurierem o domu. No jesteśmy więc coraz bliżej. Powrót do domu w koszmarnie gorącym, choć klimatyzowanym ekspresie, no i pełen wrażeń znów siedzę sobie przed ekranem w Sztumie...

Dziś kolejny przyczynek do mojego habitowego ogródka. Zaczepił mnie na warszawskim dworcu młodziutki student z Terespola. Szalenie miła rozmowa. O jego studiach z administracji, o moim wyjeździe, o życiu. Jak wiele dobra może się wydarzyć między ludźmi, dzięki jednemu, odważnemu pytaniu - czy pan jest mnichem? Pytanie wcale nie głupie... A sztuką jest postawić pytanie właściwe...

Dziś Jezus uwalnia opętanego, ale faryzeusze nie pytają w jaki sposób. Oni wiedzą. Oni udzielili już sobie odpowiedzi, zanim pojawiło się pytanie. Chcąc, żeby ta odpowiedź wybrzmiała głośno, powtarzają ją, wobec tych, którzy ich wcale nie pytali. Być może chcą sami słyszeć - mocą Belzebuba to uczynił. Być może to jakimś przedziwnym, zatrutym balsamem spływa na ich serca i chwilowo zagłusza wątpliwości... A co, jeśli jednak nie? Co trzeba by zrobić ze swoim życiem, gdyby Jezus jednak okazał się prawdomówny? Odpowiedzieć na takie pytanie, to coś znacznie trudniejszego. Lepiej więc nigdy nie pozwolić, aby ono się zrodziło...

A Jezus? Robi swoje... To jest metoda. Robić swoje wbrew, niezależnie od opinii tłumu. On wie po co i do kogo został posłany.Ci zaś, którzy nie wiedzą, dziś stracili kolejną okazję, żeby się dowiedzieć. Na szczęście Ł. na dworcu pytał. O wiele ciekawych rzeczy. Ten młody człowiek wie, że dzień bez pytania, to dzień stracony. Kto bowiem pyta, ten się dowiaduje. Czasem czegoś ważnego...

sobota, 5 lipca 2014

pokuty, pokuty, pokuty...

zdj:flickr/Lawrence OP/Lic CC
Mili Moi...
Urlop "się dzieje", więc nic nadzwyczajnego się nie dzieje :) Z najważniejszych atrakcji dnia, to chyba ta, że zamiast siedmiu kilometrów, przeszedłem dziś z kijaszkami czternaście. Trochę z nudów, trochę z wewnętrznego protestu przeciwko spędzaniu urlopu przed telewizorem, trochę z zachwytu nad pięknem przyrody, a trochę... dla pokuty?

No właśnie, ta pokuta znów stanęła mi dziś przed oczami, jak zawsze zresztą, kiedy odczytujemy ten fragment Ewangelii dotyczący postu. Pomyślałem sobie o moich piątkach. Wszak piątek to dzień, w którym Oblubieńca nam zabrano... Właśnie dopiero co pisałem w konferencji dla sióstr, że skoro Oblubieniec, to w tej relacji musi być żar, to tam jest nieskończenie wiele uczuć, to najintymniejszy związek, jak Pan obmyślił. Bóg zaprasza do romansu, jak powiada Eldredge, a nie do biernego, choć wiernego posłuszeństwa. Piątek ma tu swoje szczególne miejsce, bo jeśli tego dnia zabrano mi Umiłowanego mej duszy, to jak ten dzień może wyglądać dokładnie tak samo, jak inne dni...? Przecież to stanowczo inny dzień...

I on rzeczywiście w historii mojego życia bywał inny. Miewałem takie fazy, w których franciszkański duch pokuty jakoś szczególnie mi się udzielał. Bywały to dni postu o chlebie i wodzie, bywały to dni odprawiania Drogi Krzyżowej, bywały to dni nocnej adoracji. A co jest dziś? Zdałem sobie sprawę, że nie przywiązuję wagi do tego dnia i właściwie poza wstrzemięźliwością od mięsa, które, powiedzmy sobie szczerze, ani trudne, ani wymagające nie jest, nie ma w moim życiu żadnych bardziej dotkliwych form pokuty. Co to mówi o mojej miłości do Jezusa?

Wraz z tymi myślami, przychodzą mi do głowy te rozliczne wezwania Jego Matki, która w duchu miłości do ludzi przychodzi czasami i wzywa jednym słowem - pokuty. Wzywa do przemiany serca, do wyjścia z wygodnictwa, do porzucenia poszukiwań nieustannego ułatwiania sobie życia, do rezygnacji z tego, co lekkie, łatwe i przyjemne, z wiecznej zabawy... Kiedy patrzę choćby na reklamy telewizyjne, nabieram podejrzeń, że świat wokół mnie nieustannie się bawi. A gdzie jestem ja?

Na pokutę trzeba mieć jakiś plan... A najlepiej zacząć od rzeczy drobnych. Od czegoś, co wymaga, co kosztuje, co trudne... Może właśnie dlatego dziś czternaście kilometrów. Ale co znaczy ten trud, wobec męki mojego Pana? To motywuje... Skoro On kocha tak mocno, to i moje piątki muszą się jakoś zmienić... Ja też chcę kochać mocno. Nie tylko słowami..

czwartek, 3 lipca 2014

uwierzyłeś, bo...

zdj:flickr/John Kroll/Lic CC
Mili Moi...
Błogość powtarzalnych czynności. Wczesne poranki. Arcysmaczne śniadanka. Lektura, tak, dużo lektury. Codzienne kijaszki - ładne siedem kilometrów w przepięknej scenerii. Wieczorne Eucharystie. A po nich jeszcze spacer różańcowy. Bez pośpiechu, bez napięcia, bez konieczności wykonywania czegokolwiek na już, teraz, natychmiast. Celebruję urlop. Dobrze mi. A dodatkowo nareszcie ruszyłem z robotą. Tą duchową. Dziś powstała pierwsza konferencja na sierpniowe rekolekcje dla sióstr. Pierwsza i nawet połowa drugiej. A jak wiadomo - najtrudniej zacząć. Pierwsza kobieta, którą chcę omówić, to Ewa, a temat z nią związany to - powołanie do kobiecości. Zobaczymy co z tego wyniknie, bo cóż franciszkanin może powiedzieć zakonnicom o kobiecości.. Nawet dobrze przygotowany, zawsze pozostaję trochę teoretykiem. Do praktyki bowiem tymczasem nie planuję się skłaniać :)

Didymos dziś przed nami... Nie chcę pisać o wierze i niewierze apostoła. Choć dziś pomyślałem sobie, że był pewien głupkowaty polityk, który wsławił się maksymą, że mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy. I gdyby nie było to wypowiedziane w głupkowatych okolicznościach, mogło by nawet zasłużyć na wdzięczną pamięć, bo jako żywo przypomina starożytną maksymę - finis coronat opus - sukces wieńczy dzieło... Myśląc dziś o Tomaszu, stwierdziłem, że koniec jego życia znakomicie dowiódł, że ta wiara, która zrodziła się w jego sercu w spotkaniu ze Zmartwychwstałym, dała mu moc do zaświadczenia własnym życiem o jej prawdziwości. Ten człowiek, jak zresztą większość Apostołów, zaświadczył krwią, że warto oddać życie dla Życia...

Ale dużo bardziej dziś skupił mnie Jezus na sobie. Wszak On wychodzi ku Tomaszowi, spełnia jego pragnienie, a właściwie nawet dość buńczucznie wypowiedziane żądanie. Nie uważa tego za zbyt upokarzające, ani nie oburza się na ucznia, który ośmiela się stawiać warunki. Nie złości się na ludzki tupet, a słów Tomasza wcale nie uważa za zuchwałość. Przychodzi i pozwala na wszystko. Jakby wiedział, że takich Tomaszów będą miliony, jakby wiedział, że zmysły muszą być włączone w poznawanie Boga, że nie da się o nich zapomnieć, wyeliminować ich... Wszak pozostali także widzieli, słyszeli, doświadczali. Tomasz nie żąda niczego więcej. On po prostu nie chce mieć mniej. Nie jest zmysłowym chciwcem. Jest raczej rozczarowanym bankrutem. A oni już nie, pozostali już nie, bo widzieli. On im się objawił... Tomasz tęskni... I pewnie ta tęsknota dyktuje mu mocne słowa, słowa, które zdają się podkreślać jego "niewierność". Ale może wszystko jest prostsze. Może pożera go wewnętrzny głód, żeby było jak dawniej...

A Jezus podając mu swoje dłonie, nie czyni tego z pogardą i rozczarowaniem. Raczej stwierdza fakt - uwierzyłeś, bo... Te słowa wybrzmią jeszcze nie jeden raz w historii. Do dziś wybrzmiewają... Uwierzyłeś, bo... Ale cieszę się, że wierzysz...

wtorek, 1 lipca 2014

metalęk...

zdj:flickr/llee_wu/Lic CC
Mili Moi...
No i rozpocząłem urlop... Pierwsze spacery, drzemka w południe, dobre jedzenie przygotowane przez niezawodną ciotkę. Tak można urlopować... Dziś pierwszy spacer z kijaszkami. Matko, jak tu jest pięknie. Wybrałem trasę wśród zbóż. ogromne pola wokół mnie i granatowe niebo kontrastujące z zielenią kłosów... Zatrzymywałem się wielokrotnie, żeby westchnąć z zachwytem do naszego Ojca - pięknie tu... A od jutra bierzemy się za robotę... Obiecuję to sobie już tyle dni, że w końcu sam zacząłem w to wierzyć...

Słowo dziś objawia co z nami robi lęk. Paraliżuje. To dość jasne i nie domaga się właściwie komentarza. Każdy, kto kiedyś czegoś się poważnie obawiał wie, że to może być bardzo nieprzyjemne odczucie. Nie wiadomo gdzie się z tym udać, bo czasem nawet modlitwa nie przywraca pokoju. Być może jest w tym jakiś Boży plan, skoro Pan na nas czasami takie chwile dopuszcza. Może chodzi o tajemnicę współzbawiania. Może rzecz w tych Jego misteriach, do których należy również tajemnica lęku. On go doświadczył, a my jako Jego uczniowie nie będziemy od tego wolni... Może... To wszystko hipotezy...

Mnie dziś Pan skierował w inne rejony. Trochę jak w filmie "Incepcja", gdzie ludzie wchodzili w sny innych ludzi, aby dokonywać zamierzonych przez siebie zmian. Czasem będąc w śnie, znów wchodzili w sen... I tak dalej... Mnie dziś Pan nie zaprosił aż tak głęboko. Ale pomyślałem dziś o metalęku, takim lęku o lęk. Mam wrażenie, że on czasem stoi również u bram mojego serca. Taki lęk o to, że lęk mnie sparaliżuje. Obawa, że nie udźwignę tego, co we mnie, tego, o co się boję... I co wtedy? Oczywiście wolałbym o tym nie myśleć. Wolałbym nie wchodzić tak głęboko. Ale wszystko ma związek z moją sytuacją. Jadę. I po ludzku rzecz jasna lękam się o niektóre sprawy. Ale ten lęk trwa już dość długo i dziś postawiłem sobie pytanie - czy ja się boję o te sprawy, które przede mną, czy ja się boję samego lęku. Stanąłem więc przed Jezusem i powiedziałem Mu - Panie, małej wiary jestem, lęk sobie za swobodnie poczyna we mnie, jeśli Ty tu czegoś nie zdziałasz, to moje mikroburze będą męczyć mnie dalej... A wolałbym nie.. Chyba, że to jakoś dla Ciebie ważne. Chyba, że chcesz mnie czegoś nauczyć. Chyba, że mogę to jakoś uczynić ofiarą...

Jeszcze jedno powiedziałem Jezusowi... Panie, nawet jeśli nie uciszysz mojej burzy, to ja nie przestanę Ci ufać. Nie mam nikogo innego, kto mógłby sobie z tą burzą poradzić, nikogo... Dlatego, choćby nie wiem co, nie zamierzam tracić ufności i oddalać się od Ciebie. Nie ma mowy...