niedziela, 29 czerwca 2014

Jego Kościół - nasz Kościół...



Mili Moi...
No i wprowadziliśmy dziś pięć młodziutkich kobiet w czas nowicjatu... One są takie piękne w swojej gorliwości, świeżości, dziecięcej wręcz otwartości. Dziękuję dziś Bogu, że i ja mogłem w ich formacji uczestniczyć i, mam nadzieję, w jakiś najmniejszy sposób choćby przyczynić się do tego, że jeden etap, ten pierwszy, został zakończony. A rozpoczyna się nowe. Nowicjat to piękny czas. Bywa trudny, bywa okresem próby. Ale tyle łask, ile Pan w tym czasie zsyła na nasze, ludzkie dusze, to chyba nigdy i nigdzie... Wiem, że i one tego doświadczą. Choć dziś im powiedziałem (co spodobało się bardzo starszym siostrom), że postulat do nowicjatu ma sie tak, jak nożyk do obierania owoców do piły motorowej :) Mocny czas... Pożegnanie moje z  Kazimierzem i siostrami...

A wczoraj, jak wspominałem, dostałem z USA papiery wizowe, więc dziś pół dnia wypełniałem następne. Te, które trzeba wysłać do ambasady. To niesłychanie wyczerpujące. No, ale zdaję się, że jakoś się to wszystko udało... A jutro wielka podróż na północ. Do Sztumu. Na miesięczny urlop. Więc przed chwilą ukończyłem pakowanie i takie tam... Padam na ryłko...

A Słowo? Dawno temu, kiedy miałem 15 lat, w mojej rodzinnej parafii odbywały się rekolekcje ewangelizacyjne organizowane przez neokatechumenat. Poszedłem na pierwsze spotkanie. Wyszedł starszy facet i po kolei, każdego z nas, zaczął pytać - kim jest dla ciebie Jezus Chrystus? Każdy jakoś próbował odpowiadać...

W podsumowaniu on powiedział - nie, Jezus Chrystus jest rzeczywistością, w której ty żyjesz...

Zeźlił mnie okrutnie i więcej nie poszedłem, bo stwierdziłem - skoro ty wiesz lepiej, to po się mnie pytasz. Dziś wiem, że facet popełnił karygodny błąd ewangelizacyjny, ale nie o tym chcę mówić. Ta sytuacja tak bardzo wyryła mi się w pamięci, ponieważ ta odpowiedź dziś jest moją odpowiedzią. Mogę uczciwie powiedzieć - Jezus jest rzeczywistością, w której żyję... Ale do tego przekonania prowadziła mnie moja własna, długa droga...

Każdy z nas ma swoją. Każdego z nas Pan prowadzi indywidualnie w jego własnym tempie, ale cel mamy wspólny - poznać Go i z Nim całkowicie związać swoje życie. A właściwie poddać Mu to życie, wierząc, że On najlepiej wie, co z nim zrobić.

Im bardziej wczytuję się w historię dzisiejszych patronów, tym głębsze mam przekonanie, że Bóg doskonale wie po co nas stworzył i jaki cel każdemu z nas wyznaczył. To nie jest tak, że Pan powołuje nas do istnienia, a potem dopiero się zastanawia, co by tu z nami zrobić...

Już Jeremiasz usłyszał od Pana -
4 Pan skierował do mnie następujące słowo:
5 "Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię,
 nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię,
 prorokiem dla narodów ustanowiłem cię".

Tak jest z każdym z nas. I niezależnie od wyznaczonych nam zadań, Bóg, który nas stwarza, chce nas uszczęśliwić. A to szczęście wcale nie musi się realizować według światowych i ludzkich kryteriów.

Kiedy patrzymy na Piotra i Pawła, to po ludzku rzecz biorąc nie byli wielkimi szczęściarzami. Piotr miał chwile wzlotów i upadków, owszem doświadczył obecności Jezusa, wiele sie od Niego nauczył, ale po Jego odejściu do nieba został na ziemi z zadaniem, które z pewnością po ludzku absolutnie go przerastało.

Kiedy już wyszedł w mocy Ducha do świata, kiedy zaczął głosić, kiedy powstawały pierwsze wspólnoty, musiał się mierzyć z problemami, których nigdy wcześniej nie napotkał w swoim życiu, musiał szukać rozwiązań, których jako rybak nie znał.

Paweł, po ludzku w jeszcze gorszej sytuacji, bo nie znał Jezusa za Jego ziemskiego życia. Poznaje Go w tajemniczym i dość bolesnym widzeniu, ale Jezus nie ukrywa od samego początku, że czekają go bardzo trudne zadania okupione nie tylko dużym wysiłkiem, ale i krwią...

Obaj w codzienności doświadczają ile kosztuje pójście za Jezusem, bo pomijając zwykły trud i pracę, napotykają na prześladowania, które dla zwykłego, szarego zjadacza chleba wydają się nie do uniesienia...

Ale w ten sposób stają się bardzo podobni do swojego Mistrza. Bardzo podobni...

Zobaczcie tę dzisiejszą scenę wyzwolenia Piotra z więzienia. Ona jako żywo przypomina scenę z życia Jezusa. To scena zmartwychwstania. Piotr otoczony żołnierzami, zakuty w kajdany - to podkreśla bezradność i niemożność zastosowania żadnych ludzkich rozwiązań. Piotr ma zostać wydany, ma zginąć. Ale o tym kiedy i gdzie zdecyduje sam Pan.

On interweniuje. Anioł przychodzi i uwalnia go w sposób cudowny. Tak cudowny, że sam Piotr ma wątpliwości, czy dzieje się to naprawdę. A o strażnikach i ich porannych minach nawet nie chcę myśleć. Co to wszystko znaczy?

Pan daje Piotrowi do zrozumienia - jestem, to ja panuję nad rzeczywistością, nie musisz się niczego obawiać, to ja decyduję o wszystkim. Ty zajmij się tylko tym, co ci polecam. Nie rozpraszaj się. I przede wszystkim - nie bój się!

Paweł również dziś o swojej śmierci, która ma nastąpić mówi z zupełnym spokojem, bez lęku. Ponieważ cały jest w sprawach Pana. Wszystko oddał Jemu i to Pan będzie źródłem jego nagrody w świecie nieprzemijającym. To wszystko, co ziemskie i tak trzeba zostawić, porzucić, odejść. Liczy się to, co Boże...

Kościół... Taki jest... Pełen świętych, odważnych, niezwykłych. Pełen cudów, znaków, doświadczeń. Pełen grzeszników, słabych, dźwigających się co dzień. Pełen Obecności... Jego Kościół, do którego należę ja i Ty. Kościół Jezusa, Piotra, Pawła, Michała, Agnieszki, Beaty, Krzysztofa, Dariusza... Nasz Kościół...



sobota, 28 czerwca 2014

zgubiłeś???


zdj:flickr/horizontal.integration/Lic CC
Mili Moi...
Właśnie zakończyłem modlitwę wstawienniczą nad sześcioma młodymi kandydatkami do życia zakonnego, nad postulantkami betańskimi i nad nowicjuszką. Modliliśmy się dziś o nowe napełnienie ich Duchem Świętym i było to zwieńczenie naszych rocznych, ewangelizacyjnych dni skupienia. Jestem niezwykle szczęśliwy, że mogłem im posłużyć również w ten sposób. Prosiłem Jezusa, jak czynię to zawsze, aby przez moje kapłańskie ręce i moją kapłańską modlitwę posyłał Ducha do serc tych, którzy Go proszą. Jaki to niezwykły dar. Kapłaństwo. Najcenniejszy jaki mam i mogę nim posługiwać. Dziewczyny prosiły o dary, które znakomicie korespondowały z ich życiową sytuacją, co oznacza, że przyłożyły się do modlitwy wcześniej i dobrze rozeznawały wolę Bożą - o co prosić... To mocno cieszy. I wierzę, że żadna dziś nie wyszła z kaplicy uboższa. A ważny to wieczór również z tej przyczyny, że jutro pięć z nich rozpocznie roczny nowicjat, w który również ja będę miał tę radość je wprowadzić. Otrzymają nowy strój, niektóre również nowe imiona. Piękny poranek się zapowiada...

Ja natomiast ucieszyłem się dziś z jeszcze jednej nowiny. Otóż z USA otrzymałem dokumenty, które pozwalają mi już zwrócić się do ambasady w Warszawie z prośbą o wydanie wizy. Nie opisuję tu całych skomplikowanych procedur, ale są naprawdę mocno zagmatwane, a wydaje sie, że powoli lądujemy z tym tematem. Kiedy będę miał już wizę w ręku, będę się czuł znacznie spokojniej :)

A Słowo dzisiejsze to swoisty instruktaż - co robić, kiedy zginie ci Jezus. A że Go czasem gubimy? No skoro nawet Maryi się to zdarzyło, to, nie oszukujmy się, i nam się zdarza. Być może był na tyle dojrzałym dzieckiem, że rodzice okazywali Mu duże zaufanie i dlatego nie rzucili się do poszukiwań od razu. Choć i potem, te ich poszukiwania były takie klasyczne, ludzkie (ale też i jakie miały być?). To znaczy - zaczęli od miejsc według nich najbardziej prawdopodobnych. I tak stracili trzy dni... Znajomi, rodzina, pielgrzymi, Jerozolima i dopiero na końcu świątynia. Tam dopiero doznali ulgi... On nie rozumie. Jak to możliwe, że nie wiedzieliście, że powinienem być w sprawach Ojca? Oni nie rozumieją. Jak to możliwe, że nie pomyślałeś o naszym lęku, niepokoju? Faryzeusze i uczeni nie rozumieją. Jak to możliwe, że ten dzieciak jest taki mądry? Dużo zdziwienia, ale tylko o jednej osobie jest mowa, że zachowywała te sprawy i rozważała je. Być może wszyscy o sprawie szybko zapomnieli. A może przez następnych osiemnaście lat, do których nie mamy wglądu, Jezus wytłumaczył Maryi dlaczego tak, co wówczas oznaczało Jego zachowanie... Tak, czy owak, doświadczyła pierwszy raz miecza, który miał przeniknąć Jej serce według słów Symeona...

Mam wrażenie, że Maryja chce nam dziś powiedzieć jedną szalenie ważną rzecz. Jeśli zgubisz Jezusa, nie trać czasu na szukanie Go tam, gdzie może być. Idź od razu tam, gdzie jest na pewno. Idź do domu Ojca. Tam Go zawsze znajdziesz. Nie wahaj się patrzeć na Jezusa, obserwować Jego relacji z Ojcem. Ucz się jej. Żebyś Go więcej nie zgubił. A jeśli zgubisz, żebyś natychmiast potrafił znaleźć. Nie trać czasu, energii, nerwów. Nie szukaj wśród ludzi. Idź do Ojca. I powiedz - Tatusiu, zgubiłem Jezusa. Tylko Ty możesz mi pomóc Go znaleźć. Zobaczysz Go u boku Ojca. On bowiem pozwala się znaleźć tym, którzy Go szukają. Nie ukrywa się.

Bądź jednak przygotowany na jeszcze jedno ważne pytanie - czemu mnie szukasz? Pamiętaj - to musisz wiedzieć...

piątek, 27 czerwca 2014

ukryty w sercu Jezusa...


zdj:flickr/Lawrence OP/Lic CC
Mili Moi...
Jezus zrobił mi dziś wielki prezent... Zaprosił mnie na godzinną adorację. Już dawno mi się nie zdarzało wystawiać Najświętszego Sakramentu tylko dla siebie. Kiedyś bywało tak częściej. Zwłaszcza u początku mojego kapłaństwa. A dziś znów, na bazie tego zaproszenia, które od kilku już ładnych dni odczuwam, pozwoliłem sobie patrzeć na Jezusa, i Jego prosiłem, aby patrzył na mnie. Jakie to jest niezwykłe uczucie, kiedy jesteśmy sami w kaplicy - ja i On. Za oknem głośny świat, jakiś koncert, którego dźwięki ranią uszy i cisza Jego obecności. Czas się zatrzymał. Godzina minęła w mgnieniu oka. Pan mi dziś przypomniał tak bardzo realnie jak wiele czerpałem z adoracji i jak wiele mogę zaczerpnąć. Dziś zanurzyłem się w Jego sercu. Tak, jak potrafiłem...

Nieprzespana noc... Ból i gorączka pozwoliły zaledwie na krótkie drzemki, przerywane długimi okresami czuwania. Bez złości - z intencją... Dla ratowania grzeszników. I poranne spotkanie ze Słowem - przyjdźcie do mnie wszyscy utrudzeni i obciążeni... Dawno już nie byłem tak utrudzony jak po dzisiejszej nocy. A On tak delikatnie przywołuje i zapewnia, że nie będzie szczędził pociechy. Dobry mój Jezus...

Stawiałem Mu dziś pytanie - co w moim życiu oznacza być cichym i pokornego serca? Bo nie do końca chyba rozumiem. Temperamentalnie jestem raczej gwałtownikiem. Pewnie wszędzie mnie pełno. Grozi mi raczej nadaktywność. Emocje mają dla mnie duże znaczenie. Głośno, gwarno, ruchliwie... Jak w tym wszystkim być cichym i pokornego serca? I bardzo mocno Pan dziś zwrócił moje spojrzenie na nadprzyrodzoność. Pokazał mi, że intensywność przeżywania wielu spraw w moim życiu byłaby mniejsza, gdybym nie zapominał o nadprzyrodzonym spojrzeniu. Innymi słowy - mniej energii traciłbym na zmaganie się z różnymi trudnościami, gdybym pamiętał, że Bóg panuje nad wszystkim. A jeśli On panuje i o wszystkim wie, to po co ja miałbym się złościć, gniewać, niepokoić, czy zadręczać? Jaka oszczędność energii, a, co ważniejsze, mądre oddanie steru Jemu... Uczcie się ode mnie - mówi Pan. A On jest cały w Ojcu, w Jego sprawach. Zna Ojca i objawia Go innym. Dziś pomyślałem, że to nadprzyrodzone spojrzenie na świat ma wymiar głęboko ewangelizacyjny. Jest bowiem prawdziwym świadectwem przynależności do Jezusa. I rodzi pytania - dlaczego tak? Nie nerwowo, nie gwałtownie, nie agresywnie, ale z najgłębszym zaufaniem do Pana nieba i ziemi, który objawia swoją mądrość tym, których świat uznaje za głupców; który przychodzi do najmniejszych, prostaczków...

Bo sam jest prosty. Przypomniał mi o tym dziś swoją kruchością i białością. Kiedy wpatrywałem się w Niego, widziałem Prostego, który niczego nie chce utrudniać, który chce objawiać, tłumaczyć, uczyć. Potrzeba tylko tych, którzy będą gotowi Mu zaufać i oddać swoje serce do tej szkoły, która z hardego uczyni je cichym, a z pysznego - pokornym. Trudna to szkoła, ale edukacja najwyższej klasy. Dziś, u progu wakacji, uświadamiam sobie, że od tych lekcji - pokornego (nadprzyrodzonego) obcowania z rzeczywistością, wolnego nie chce sobie robić... Za dużo jeszcze nieodrobionych lekcji...

czwartek, 26 czerwca 2014

moje Światło...


zdj:flickr/Lawrence OP/ Lic CC
Mili Moi...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny... Takie mam wrażenie... Od samego rana, do tej chwili. Bez zmian. Wytrwale. Konsekwentnie. Bezrefleksyjnie. Ciężkie chmury spowijają niebo. Wszystko płynie jakby wolniej. Oczy się zamykają... Trudno uwierzyć, że to koniec czerwca. Siedzę sobie obolały, z lekką gorączką. Ale to minie. Z racji na wrześniowy wyjazd zdecydowałem się zabrać za długo odkładane korekty zdrowotne. Drobne sprawy, ale domagające się kilku bolesnych zabiegów. I dziś jeden z nich... Wzbudziłem jednak ważną intencję i ufam, że to moje drobne cierpienie nie pójdzie tak całkiem na marne, ale Pan posłuży sie nim jako darem dla ratowania grzeszników.

Ostatnie przygotowania również do wyjazdu na wakacje. Od poniedziałku Sztum. Ale w weekend jeszcze dobre siostry betanki i młodzież zakonna, która w niedziele zostanie wprowadzona do nowicjatu, a ja będę im w tym towarzyszył. Wiele różnych drobiazgów domaga sie uporządkowania. Choćby numer telefonu, który chcę zachować, ale musze zmienić taryfę. Przeboje z operatorami są arcywesołe... Tłumaczę, że interesuje mnie opcja na kartę z minimalnym doładowaniem rocznym w kwocie pięciu złotych. A pan mi na to, że ma znacznie korzystniejsza ofertę - abonament za dziesięć złotych miesięcznie. Mówię - panie, jak pan to liczysz...? Pan się gubi, jąka, używa ogólników. Kurtyna... No ale się ostatecznie udało. I takich drobiazgów jest całkiem sporo...

Ale jest na szczęście Słowo, które codziennie świeże, niezależnie od pogody, mi towarzyszy. Fundamenty... Wiele myśli w tym temacie, ale jedna mocno mnie przykuwa. Wiele mam działań zewnętrznych, wiele aktywności, ewangelizacja traktowana priorytetowo. Ale Pan mnie ciągle pyta o... adorację. Jak wiele czasu spędzam z Nim. Tylko z Nim. Bez nadmiernego obmyślania, medytowania, szeptania wargami. Tak po prostu - wpatrując się w Niego. Tracąc dla Niego czas. Bardzo mocno wybrzmiały mi dziś słowa Matki Teresy, która bardzo wytrwale zachęcała kapłanów do godzinnej adoracji Najświętszego Sakramentu dziennie. Na jednym ze spotkań wstał pewien zapracowany proboszcz i powiedział z wyrzutem - Matka nie zdaje sobie sprawy jak wiele zadań musimy podejmować każdego dnia, jak liczne obowiązki na nas ciążą. Godzina, to zbyt trudne. To niemożliwe. Matka Teresa miała odpowiedzieć - ma ksiądz rację, w księdza przypadku to powinny być dwie godziny. Proste. Im więcej zajęć, tym głębiej muszą być wykopane fundamenty i tym większą uwagą budowniczego muszą się cieszyć. Bo jeśli fundamenty będą właściwie położone i zadbane...

Nikt z nas nie jest wolny od życiowych tąpnięć. Trudności, kłopoty, tragedie, są tak samo wpisane w nasze życie, jak deszcz padający za oknem. Czasem pada długo. Czasem grozi to powodzią. Czasem burze, które się z tym wiążą niosą ze sobą niebezpieczeństwo rozpaczy. Można jej uniknąć tylko w jeden sposób. Dbając o fundamenty. Pamiętam jak na pogrzebie mojej mamy zebrała się cała rodzina i jeden z moich niewierzących wujków, obserwując mnie, wówczas szesnastolatka, stwierdził z niemałym zdziwieniem - ale ty to wszystko przeżywasz jakoś inaczej... Nie umiał tego nazwać. Nie umiał wypowiedzieć. Ale była w tym również nuta zazdrości. Wytłumaczyłem mu bardzo szybko skąd płynie ta siła... Czy zrozumiał? Wątpię... Może jeszcze kiedyś... Dziś jestem grubo po trzydziestce... Nie wiem czy przeżyłem jakieś trudniejsze doświadczenie. Wszystkie późniejsze wyglądają dość blado. Tak, ale nie brakowało różnych małych, czy większych problemów. Fundament jednak był jeden. Zawsze ten sam. Jezus. I nie chcę w żadnym razie pozwolić, aby fundament się zmienił. Absolutnie... Muszę i chcę tylko więcej na Niego patrzeć... Być... dla... Niego także. Nie... Dla Niego przede wszystkim!

wtorek, 24 czerwca 2014

szczęściodajnia...


zdj:flickr/Rickydavid/Lic CC
Mili Moi...
Tyle dobrych spotkań w dniach minionych... W Niepokalanowie czekała na mnie dobra siostra Ann Mary, która zawiaduje tamtejszym archiwum. Ta kochana kobieta nieustannie o mnie pamięta i wyławia mi co ciekawsze kąski dotyczące św. Maksymiliana. A dzięki jej pomocy znalazłem podczas mojej wczorajszej wizyty około 50 kolejnych książek, które mogą mi sie przydać w pracy. W Warszawie Beata, moja maltańska towarzyszka nauk językowych... Zaprzyjaźniliśmy sie w minionym roku. Dobrze sie spotkać, pogawędzić. Ona pokazuje mi takie restauracje w Warszawie, do których sam pewnie nie miał bym śmiałości wejść :) Ale ona ma jej za nas oboje. No i wciąż mnie przekonuje, że umiem mówić po angielsku... Jacek i Malwina, radiowcy z Radia Niepokalanów... Piękni ludzie, którzy są gotowi odłożyć nawet najpilniejsze zajęcia, żeby ze mną napić się kawy. I mają zawsze jakieś dobre słowo, dobrą radę... Siostra Anna, wspomożycielka dusz czyśćcowych z Sulejówka, która dziś w drodze do domu ofiarowała mi rzecz szalenie cenną w życiu studenta i podróżnika - wspaniały, domowy, własnoręcznie zrobiony obiad. A ja w zamian celebrowałem Eucharystię w ich domu, modląc się wraz z siostrami... To wszystko jest takie proste, drobne, ale urzekające. Tak sobie wyobrażam miłość, która nie szuka wielkich okazji, ale wyraża się w maleńkich sprawach codzienności. I za ten zastrzyk miłości wszystkim wymienionym jestem bardzo, ale to bardzo wdzięczny...

Jestem już w domu, właśnie wróciłem z nordic walkingu (obliczyłem ostatnio rozrysowując to sobie, że niemal codziennie pokonuję siedem kilometrów w bardzo żwawym tempie - i świetnie się z tym czuję) i myślę sobie jak to dobrze, że mieszkam i studiuję w Lublinie, a nie na przykład w Warszawie. Moje 50 książek o Maksymilianie muszę skopiować i zabrać ze sobą za Ocean. Udałem się więc w tym celu na wycieczkę po warszawskich kserach... I skonstatowałem, że "warszawka jest stuknięta" - 75 gorszy za stronę. Prawie zemdlałem z wrażenia. Wróciłem dziś do domku i zleciłem to samo po 19 groszy za stronę... Jest jednak pewna różnica...

A w Słowie dziś podziwiam zdecydowanie i stanowczość z jaką rodzice Jana bronią woli Bożej dotyczącej jego imienia. Jan będzie mu na imię - mówią zgodnie oboje. Droga do poznania woli Najwyższego była dla nich dość długa i trudna, ale ostateczny owoc jest piękny. Bo kiedy oboje już zdają sobie sprawę, że to Pan zaplanował dla nich tego chłopca i przewidział wszystko w każdym calu, kiedy uświadamiają sobie, że nawet jego imię jest ważne przed Panem, wchodzą w tę tajemnicę całym sercem i... zyskują niezwykła radość. Przynajmniej u Zachariasza jest ona widoczna. Kiedy bowiem daje świadectwo prawdzie, tej woli Bożej, którą wreszcie rozpoznał i przyjął, natychmiast rozwiązuje się jego język i usta rozbrzmiewają hymnem uwielbienia. A wszystkich wokół ogarnęła bojaźń Boża i zastanawiali się czego stali się świadkami...

Izajaszowe słowo o powołaniu, które poprzedza narodzenie znów mi przypomina, że Pan Bóg nie stworzył mnie, a potem dopiero zastanowił się, co mógłby ze mną zrobić, ale stwarzając mnie, miał już całkowicie ukonkretniony plan wobec mojej osoby. Moje powołanie, które zostało przeze mnie rozpoznane, a przez Kościół potwierdzone, było i jest dla mnie źródłem szalonej radości. I choć moja droga nie była tak skomplikowana i napięta, jak droga Zachariasza, to jednak każda chwila, w której uświadamiam sobie kim jestem przed Panem i dzięki Panu, że jestem jego kapłanem, napełnia mnie radością wręcz euforyczną... I to moje powołanie, przeżywane w radości, ma moc, ma tę zdolność, aby innych prowadzić ku Bogu, budzić w nich tę świętą bojaźń, która objawia Jego dobroć, ale również Jego świętość, wszechmoc, potęgę... Moje powołanie, wola Boża, przeżywana w radości. Szczęściodajna... Jak u Zachariasza i Elżbiety...

Doświadczam...

Mogę ja... Możesz i ty... Tam, gdzie jesteś... W tym, co robisz... Tak, jak żyjesz...

niedziela, 22 czerwca 2014

ewangelizator zneutralizowany...


zdj:flickr/Imagens Cristãs/Lic CC
Mili Moi...
Chodzę sobie w ten weekend i szukam... natchnienia. Czas zabrać się do pracy, a ja poza ogólnym pomysłem, że chcę w sierpniu mówić o kobietach w Biblii, jeszcze niewiele wymyśliłem. Ale powoli, powoli... Ewa, Rahab, Zuzanna, Maria i Marta, Samarytanka, Maria Magdalena i Maryja będą prawdopodobnie stanowiły kanwę sierpniowych rozważań rekolekcyjnych dla sióstr nazaretanek. Każda z nich niesie co najmniej kila ważnych myśli do rozwinięcia, które staną się tematami poszczególnych konferencji. A potem już tylko usiąść i je wszystkie spisać... I jeśli komuś się wydaje, że to ot tak, godzina i zrobione, to... powinien kiedyś sam spróbować :) Czeka mnie wiele dni pracy... Ale to nic. Bo to taka praca, która po pierwsze cieszy, a po wtóre - raz zrobiona, nie przepada... Z moich rozważań wyrwała mnie dziś Joasia z Elbląga, która wyciągnęła mnie na spacer. Studiuje tu i okazjonalnie się pojawia. Miłe spotkanie. Dobry wieczór. Poważne tematy. A jutro w drogę... Niepokalanów czeka. I ostatnia już chyba wizyta w archiwum przed wylotem. Muszę zebrać tyle materiałów, ile tylko się da, bo przez najbliższy rok będę miał raczej utrudniony dostęp do tego składu bibliotecznego. Czeka mnie więc znów kilka dni pracy "grzebacza książkowego".

A Słowo? Ono dziś pokazuje taki wspólny mianownik ewangelizacyjny. Boża prawda, odważnie głoszona, zawsze napotka sprzeciw. Nie zabraknie ludzi, którzy będą się jej sprzeciwiali. Pokazuje to zarówno przykład proroka Jeremiasz, jak i zapowiedź Jezusa, którą kieruje do swoich uczniów. Wiedząc o tym, trzeba mieć naprawdę mocny motyw, żeby się za to głoszenie zabrać. I Pan go dziś wskazuje - zbawienie braci. Wszyscy zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej - napisze św. Paweł w Liście do Rzymian, a dziś słyszymy o innych konsekwencjach grzechu. Wielki brak - ta jest jednak największa. Brak tej chwały, którą Bóg dla nas zamierzył i którą chce przywrócić poprzez swego Syna. O tym mamy zapewniać świat, o tym opowiadać, to właśnie z mocą głosić. Bóg nic nie chce zabrać. On chce wszystko dać...

Dobro braci, miłość do ludzi, Jego dzieci - to musi być naczelny motyw wszelkiego głoszenia. I wówczas nie ma "życia zakonnego" i "życia osobistego" (ten podział rozśmiesza mnie do łez, kiedy bywa przywoływany w różnorakich życzeniach - a podwójnie śmieszny jest w ustach duchownych) - jest jedno życie, "życie głosiciela Ewangelii". I wówczas nie ma czasu do stracenia. I wówczas odpowiedzialność za własne i cudze zbawienie nie pozwala odpoczywać. Bo nie ma czasu. A On ma nas... Nas, którzy sami, z własnej i nieprzymuszonej woli, odpowiedzieliśmy na Jego wezwanie i daliśmy Mu siebie do dyspozycji... A ta decyzja o "byciu dla" domaga się potwierdzania każdego dnia. Podejmując ją nie można czekać "aż przyjdą", "aż się zainteresują", "aż będą chcieli słuchać". Trzeba iść z nadzieją, że to Słowo dotrze. Ale również ze świadomością, że może być odrzucone. Trzeba iść. Nie można czekać...

I nie wolno dać się zneutralizować. Świat nieustannie do tego dąży. Nie zawsze bardzo złymi metodami. Czasem zupełnie neutralnymi. Wprowadza nas w ślepe ulice, z których bardzo trudni się wydostać. Nauka, hobby, podróże, książki, relacje - wszystko może stać się pułapką, która zatrzyma nas w drodze. Kapłan zneutralizowany - zajęty wszystkim, tylko nie głoszeniem Ewangelii. Przykry widok. Smutny obraz.

Tymczasem potrzeba niejednokrotnie tak niewiele... Odrobinę konsekwencji. Wczoraj czytałem wywiad z jednym z założycieli wspólnoty Franciszkanów Odnowy w Nowym Jorku. W ich Konstytucjach mają zapis zobowiązujący ich do noszenia habitu. Mały znak - wielki znak. Często nieczytelny w USA - bywali brani za muzułmanów. Ale jednocześnie znak, dzięki któremu odbyli miliony rozmów, bo ktoś chciał z nimi rozmawiać. Znak, którego oddziaływanie sprawiło, że z ośmiu pierwszych założycieli, dziś ta wspólnota rozrosła się do 120 braci. I możemy oczywiście zaklinać rzeczywistość i bredzić nadal, że nie szata czyni zakonnika, ale faktów nie zmienimy. Dał Pan prosty znak do ewangelizacji i przez prostotę tego znaku działa. Mamy go... w szafie. A przecież to tylko jedna z wielu możliwości, które można uruchomić. Tak wiele możliwości. Ale najpierw musi być motyw... Najpierw trzeba pokochać ten świat miłością serca Jezusowego...

Niezależnie od tego, czy jesteś kapłanem, zakonnikiem, czy świeckim. Zadanie - wspólne - ewangelizacja. Niebezpieczeństwo - takie same - neutralizacja. Motyw - jeden jedyny - miłość wobec Jego dzieci. Metody? Tych tysiące... Nigdy Ci ich nie zabraknie... Spróbujesz???

piątek, 20 czerwca 2014

co klei się do oka?


zdj:flickr/... marta ... maduixaaaa/Lic CC
Mili Moi...
Co za intensywny dzień... Rozpocząłem go Eucharystią z dobrymi siostrami dominikankami. Czasem do nich jadę na koniec Lublina. Prowadzą mały dom dziecka. Cieszę się zwłaszcza mogąc przemówić do nich w krótkim słowie, a i one dają wyrazy swojej radości właśnie z tego powodu. Dziś chyba ostatni raz... Ale tym piękniej było... A potem? Mycie okien... Od dawna miałem się za to zabrać, ale zawsze były rzeczy ważniejsze. Dziś wreszcie się udało. Namęczyłem się okrutnie, a konstruktorowi przyznałbym Nobla. Tak bezmyślnie zaprojektowanych okien w życiu nie spotkałem. A ilość szczelin w samej ramie (w których rzecz jasna brud znalazł swoje miejsce) przyprawia o zawrót głowy. Potem już tylko prasowanie i zakupy. A wieczorem kijaszki (ostatnio niemal codziennie). I właściwie padam na pyszczek. Najgorsze w tym wszystkim, że jeszcze nie ruszyłem rekolekcji dla sióstr w sierpniu. Ale od jutra...

Pan zetknął mnie dziś z tematem prawdziwego i jedynego skarbu. Przypomniał mi co wybrałem. Z własnej woli i z najgłębszego przekonania. I ten wybór domaga się codziennego potwierdzania. Wiem to na pewno. Bo każdy dzień niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Na imię mu - zahipnotyzowanie. Można się dać zahipnotyzować żądzą posiadania. Można utkwić wzrok w rzeczach materialnych i wówczas nie ma już miejsca na podziwianie prawdziwego skarbu. On traci swój blask, staje się mało atrakcyjny. Świat klei sie do oka...

Przeżyłem już w swoim życiu taką fazę fascynacji rzeczami. Wydawało mi się, że jak będę miał to, czy owo - będę szczęśliwszy. Oczywiście w mistrzowski sposób oszukiwałem samego siebie poddając wielce szlachetne motywacje - dla większej skuteczności duszpasterskiej, aby docierać szerzej i tak dalej, i tak dalej... Oczywiście ta "żądza" rozlała się w moim życiu w takiej mikroskali wobec możliwości światowych. Bo jakimiż środkami może dysponować zakonnik? Chodzi jednak o mentalność, o sposób podejścia. Pamiętam jak święta Teresa od Dzieciątka Jezus wspominała o swoim przywiązaniu do jakiegoś grzebyka i dzbanka... Można dać się zahipnotyzować małym rzeczom. Można popaść w niewolę czegoś tak małego jak osobisty kubek do kawy, czy ręcznik z wyszytymi inicjałami... Można...

Jak powiadam, faza rzeczy została gdzieś za mną... Nie łudzę się, że raz na zawsze... Te pokusy zawsze wracają. Niemniej próbując otaczać się rzeczami (pewnie głównie o książkach mowa) zrozumiałem bardzo szybko, że wcale nie czuję się z tym dobrze. Tym bardziej, że budziło to często moją frustrację - książek bowiem przybywało, a ja i tak ich nie czytałem... Nie było na to czasu... Inne rzeczy też nie dawały mi satysfakcji. Ale wówczas przyszedł Pan z przypomnieniem, że powołał mnie do wolności. Tej wewnętrznej również. Od rzeczy. Przekonał mnie znów, że więcej szczęścia jest w dawaniu, niż w braniu... I zacząłem trochę odchudzać mój świat. Zaczęło się od szafy z rzeczami, a najbliższy wyjazd pomoże również odchudzić półki... Wolność...

Żeby ją zyskać trzeba odkleić oko... Od rzeczy tego świata. I skupić je na skarbie jedynym. Wtedy w życiu robi sie jaśniej, czyściej. Znika mnóstwo rzeczy, na których po prostu osiadał kurz. Robi się przestrzenniej, bo niejedna przeszkoda, o którą człek sie potykał, nagle się usuwa. A jeśli do tego umyje sie okna... Robi sie naprawdę przytulnie. W świecie ducha jest dokładnie tak samo...

Słowo wybudza z hipnozy. Słowo odkleja oko od rzeczy tego świata. Słowo jest nauczycielem skromności. Tej skromności, która jest źródłem prawdziwej radości...

czwartek, 19 czerwca 2014

bilet ku zmianom...



Mili Moi...
Dziś Boże Ciało... Piękny dzień. Piękny oczywiście ze względu na Pana, ale również dlatego, że spędziliśmy go w naszej domowej rodzinie. Otóż wybraliśmy się wspólnie na procesję do Zamościa, gdzie zasililiśmy grono naszych współbraci, którzy prowadzą tam parafię... A mnie się udało nawet posłużyć... Proboszcz, kiedy mnie zobaczył, natychmiast zawyrokował - zaśpiewasz Ewangelię przy naszym ołtarzu... Cóż było robić? Podjąłem to wyzwanie i tak sie w istocie stało. Dało mi to dużo radości, bo tam śpiewałem przede wszystkim dla Pana... Po procesji przeuroczy obiad w gronie sióstr klarysek w Sitańcu Pogaduchy. Kaweczka. I wycieczka do Zwierzyńca i Biłgoraja. Piękna pogoda, znakomite towarzystwo. Spacer. Przyroda. Czegóż chcieć więcej? Pan nas dziś naprawdę obdarował i przeżyliśmy piękny dzień...

Dla mnie osobiście był to również dzień przeproszenia za zniewagi i zaniedbania wobec Najświętszej Eucharystii, których dopuszczamy się my, kapłani... Ci wybrani, szczególnie umiłowani przez Jezusa, dopuszczeni do tak wielkiej bliskości. Ci, którzy powinni mieć głębszą świadomość, niż ktokolwiek inny. A tak często zawodzący Mistrza. Pełni obojętności zamiast żarliwej miłości. Zdominowani przez rutynę...

Oczywiście nie szukałem daleko... Bo to najłatwiej pomyśleć sobie o innych na rozmyślaniu. Opisać ich, podkreślić ich błędy i zamknąć zeszyt z zadowoloną miną i modlitwą dziękczynienia na ustach. Klasyczny faryzeusz dziękujący Bogu, że nie jest jako inni... Ale nie w tym rzecz... Pomyślałem raczej dziś o swoich eucharystycznych spotkaniach z Jezusem. Takie proste sprawy - przygotowanie do Eucharystii, dziękczynienie po niej... A moje skupienie - zwłaszcza, kiedy sprawuję Eucharystię sam. Czy jest ono tak samo pełne szacunku, jak wówczas, gdy sprawuję ją w pełnym kościele? A adoracja? Czy jest codziennie? Czy spędzam z Jezusem Eucharystycznym trochę czasu? A ile? Ile to jest w porównaniu do czasu spędzonego przed komputerem?

I z pewnością te pytania można mnożyć... Każdy z nas może sobie ułożyć własną listę. Ale nie chodzi tylko o to, żeby pytać. Trzeba jeszcze odpowiadać na pytania. Z moich odpowiedzi wynika, że jest kilka kwestii, które domagają się w moim życiu nawrócenia jeśli chodzi o Eucharystię. Z pewnym żalem dziś mówiłem Jezusowi, że tak mało rozumiem, że raczej mgliście przeczuwam, nić wiem, co tak naprawdę dokonuje się na ołtarzu. Boleje nad tym. Bo ta zasłona, która spoczywa przed moimi oczami, jest pewnie tak szczelna również dzięki moim brakom... Zobaczcie, jeśli nie interesuje nas pogłębianie świadomości tajemnicy ołtarza, to Bóg się z nią nie narzuca. On się z niczym nie narzuca... Wystarczy jednak odrobina zainteresowania. Jakieś dobre świadectwo. Jakaś głęboko napisana książka. Mądre kazanie. Czasem chwila obecności na adoracji. I pojawia się głód i tęsknota. A kiedy one się pojawiają, to dobrze, bo będą domagały się zaspokojenia... Najgorsza jest bierność. Takie przekonanie, że Pan mnie niczym nie zaskoczy, że to wszystko jest tak znane, że aż nudne. Wówczas fale łaski odbijają się od nas niczym od falochronu... I pewnie dlatego warto się wobec Jezusa Eucharystycznego nieustannie nawracać... Maleńkimi krokami... Naprawdę małymi... Bo On jest taki mały w tej białej Hostii. Wszechpotężny i mały...

Jak widzicie na załączonym obrazku, pojawił się w moim życiu bilet. Dotyczy dnia 5 września. Tego dnia po południu mam stanąć na amerykańskiej ziemi. Tego dnia coś nowego się zacznie... Powiedzcie Jezusowi o mnie... Przypomnijcie Mu proszę... Że tak trochę, po ludzku, tak odrobinkę, tyci, tyci, ale jednak, hmmm... jak by to powiedzieć? Może tak po prostu :) Troszkę się boję :) Duża zmiana... On wie, bo Mu ciągle o tym mówię... Ale jak jeszcze Wy Mu powiecie, to będzie wiedział "bardziej" :)

wtorek, 17 czerwca 2014

książki w głowie - głowa w książkach?


zdj:flickr/Bev Goodwin/Lic CC
Mili Moi...
Mogę więc z całą pewnością powiedzieć, że rozpocząłem wakacje. Nie wiem czym to wytłumaczyć (może modlitwami życzliwych mi ludzi), ale do żadnego egzaminu w historii nie przystępowałem chyba z takim spokojem. Nie czułem się przeuczony, to fakt. I pewnie zawsze można poświęcić więcej czasu i uwagi określonemu materiałowi, ale byłem pełen pokoju. Dziś o 13.30 spotkaliśmy się z komisją w skład której wchodziło dwóch profesorów z homiletyki i dwóch z liturgiki. Przybył dziekan, przywitał, rozpoczął modlitwą. No i się zaczęło... Ja od razu rzuciłem się do profesora, o którym wiedziałem, że jest najbardziej wymagający - teza - Ewangelizacja nowa w swoim zapale, metodach i środkach. Całkiem przyjemna, a i temat przeze mnie lubiany. Zasadniczo poszło dobrze. Drugi ksiądz - z liturgiki. Zaczynamy - to może niech najpierw ojciec powie coś o sobie... Czujne, ale pełne dobroci oczy... Po moich autoprezentacjach pada pytanie - może by ojciec sobie wybrał tezę, choć ja bym chciał ojca zapytać o źródła przepowiadania, ale gdyby ojciec uznał, że to za trudne, to ma ojciec jeszcze 59 innych tez, proszę sobie wybrać. Nie, księże profesorze, chętnie odpowiem na tezę zadaną... Uroczo i spokojnie... Potem drugi homileta... Znany z miłosiernej postawy - niech ojciec sobie wybierze... Problem w tym, że przy 60 tezach wcale nie tak łatwo wybrać... Trochę przypadkowo, ale - Kerygmatyczne i didaskalijne treści przepowiadania - ta teza została wybrana. No i ostatni liturgista, szef naszego instytutu... Tu padło pytanie o uświęcający i kultyczny charakter liturgii... Kiedy zacząłem mówić o katabatyczno - soterycznym i anabatyczno - latreutycznym kierunku w liturgii, stwierdził - "imponujące" i podziękował... (Spieszę z wyjaśnieniem, że nie był to dowód geniuszu z mojej strony, ile raczej dowód, że najdziwniejsze słowa zapamiętuje sie najlepiej :) ) W każdym razie dziekan, który przyszedł na ogłoszenie wyników stwierdził, że nie tylko każdy z nas otrzymał ogólną ocenę bardzo dobrą, ale przy każdej poszczególnej odpowiedzi na tezę szczegółową również każdy z nas otrzymał ocenę bardzo dobrą. Jedno słowo, które nas uderzyło to - ewenement... Dziekan wyraził swoje współczucie wobec naszych profesorów, bo wynik egzaminu świadczy o tym, że nie jesteśmy łatwymi studentami :) Chwalę się trochę, a co tam... Czasem można... Mam nadzieję... Nowy tytuł przed nazwiskiem (który mnie osobiście "nie kręci") i wakacje, które się właśnie rozpoczęły (co "kręci mnie" znacznie bardziej). No i jest trochę radości, bo nauka nie idzie w las... Moim kolegom z rocznika również należą się gratulacje. Wszyscy odpowiadali jak na ekspertów - naukowców przystało...

A Słowo znów dziś do hojności zachęca. Hojności w miłości. To ona przecież wyróżnia nas spośród pogan. Miłość nieprzyjaciół. O niej się tylko łatwo mówi. I czasem naprawdę zbyt łatwo... Bo kiedy dziś wspominam swoich osobistych wrogów, którzy nie wyrządzili mi aż takiej krzywdy, żebym naprawdę zatrzymał się w drodze, co więcej, przez ich głupotę, złośliwość i niechęć Pan Bóg poprowadził mnie do pięknych doświadczeń w moim życiu - mówiąc najprościej - chcąc zrobić mi krzywdę, wyrządzili mi przysługę, to widzę jak trudno mi ich obdarzyć miłością, nawet taką najogólniejszą, sprowadzającą się do pragnienia dla nich dobra. No bo przecież jednak bolało... No bo oni jednak mieli wobec mnie złe zamiary. Patrząc na to, myślę sobie czasem jak trudno kochać tych, którzy spowodowali prawdziwą lawinę cierpienia, albo krzywdzą bez przerwy od wielu lat... Jednakowoż Pan dziś nie rozważa psychologicznych trudności, ani ludzkich słabości, choć przecież On chyba najbardziej zdaje sobie z nich sprawę. Świadczy to tylko o jednym. Że jak zawsze - zanim czegoś oczekuje, najpierw sam daje. Ta siła do takiej miłości ukryta jest w Nim. I tak kochać potrafią tylko ci, którzy w Nim się zanurzą, Jemu zaufają, od Niego zaczerpną... Bez tego? Cóż nas odróżnia od pogan - to, że ich pierwszym gestem o poranku jest włączenie radia, a naszym znak krzyża??? To chyba jednak trochę mało... Przynajmniej według naszego Pana, który właśnie na krzyżu skonał... Z miłości... Do nieprzyjaciół również...

niedziela, 15 czerwca 2014

miłość przyziemna...


zdj:flickr/Viewminder/Lic CC
Mili Moi...
Dwa ostatnie dni z cała pewnością nie dostarczają rozproszeń naukowych. Pogoda się zepsuła, ku mojej osobistej radości. Ale niestety nie mogę powiedzieć, że skłoniła mnie ona do wytężonej nauki. Jedna wielka senność, która stawał się tym większa, im dłużej patrzyłem na notatki (bo nawet nie "w notatki"). Ale czytam... Po raz kolejny nasze 60 tez (z badań wynika, że tylko nasz kierunek ma ich tak dużo, co sugeruje, że jesteśmy wyjątkowo ambitni naukowo). Materiał absolutnie nie do ogarnięcia. Modlę się tylko, żeby zapamiętać po kilka zdań do każdego tematu i jakoś zacząć, z nadzieją, że potem to już sie potoczę... pewnie po równi pochyłej w dół :) No i czekamy na ten wtorek, jak na wybawienie...

A dziś posiedziałem sobie ze Słowem w atmosferze niezmiernego zdumienia... Mówiłem Bogu raz po raz, że nie rozumiem... Zupełnie nie rozumiem... Jego miłości... Co Go zachwyca w człowieku, który zepsuł już tak wiele z tego stworzonego przez Niego świata? Co takiego jest w nas, że nieustannie ma dla nas cierpliwość? I to nie taką, która nas toleruje, ale zbawczą, pełną pasji, umocowaną w miłości... Zupełnie nie mogę tego zrozumieć. Kiedy widzę do czego jako ludzie jesteśmy zdolni (a przecież pewnie sobie nawet nie wyobrażam ogromu nieprawości, która w świecie się właśnie dokonuje), kiedy na własnej skórze doświadczam owoców ludzkiej głupoty, nienawiści, czy złości. Naprawdę zastanawiam się jak to możliwe, żeby On tak kochał...

Szukając przyczyn myślę sobie, że być może On zna całe dobro, które w człowieku zaszczepił, w każdym człowieku. Być może Bóg "wierzy", że to dobro się jeszcze objawi, że ono jest możliwe do uruchomienia. Być może ludzkość zatrzyma się jeszcze w swoim opętańczym biegu ku zagładzie i zwróci swe oblicze ku tej Miłości. Być może tylko On wie, jak wielkim darem było posłanie Syna na ten świat i Jego ofiara. Ofiara, która wciąż "działa" i nie może się zmarnować, nie może z niej być wyłączony ani jeden człowiek, który zrodził się w sercu Boga. Każdy, również ci jeszcze nie istniejący, muszą mieć szansę doświadczyć jej potęgi... Ja też jej tak bardzo wciąż potrzebuję...

Dlatego nie usiłuję pojąć rozumem tej miłości... Bo to chyba nie możliwe. Nie chcę też polaryzować świata - źli oni i dobrzy my... Wszyscy tej łaski płynącej z krzyża, łaski zbawienia potrzebujemy. A ja pewnie nie jestem wcale tak wiele lepszy od tych, powszechnie uznawanych za najgorszych. Czym we mnie Bóg może się zachwycać? Czym ja mógłbym sobie zasłużyć na tę miłość? Nie ma we mnie nic takiego... Nic... Wszystko wobec Jego świętości jest błotem, nicością... Ale nie próbując zrozumieć, chciałbym chociaż nieudolnie, ale jednak naśladować tę miłość... A nie bardzo potrafię... A szczególnie nie potrafię kochać tych, których On kocha mocno - Jego wrogów, tych, którzy "plują Mu w twarz", tych nienawistnych, którzy próbują zaszkodzić Jego sprawom na każdym kroku... Nie umiem ich kochać i niestety czasem rodzi się we mnie bardzo ludzka chęć działania, która nie ma nic wspólnego z dzisiejszym zamysłem Boga - nie po to, by potępił, ale by zbawić... Ja w moich ludzkich odruchach jestem skłonny raczej "zrobić porządek" po ludzku... Niczym Piotr, który w Getsemani chwyta za miecz; niczym Boanerges, którzy gotowi są puścić miasto z dymem, bo nie przyjęto w nim Jezusa... A On wciąż cierpliwy. I dla nich i dla mnie... Nie mści się za naszą głupotę... A ja dzięki takim medytacjom jak dzisiejsza widzę jak bardzo jestem podobny do tych, których surowo osądzam... Jestem takim samym głupcem jak oni, tyle że im się wydaje, że wymażą z tego świata Jego imię, a mnie się wydaje, że lepiej by było ich wymazać w Jego imię... Nie tędy droga... Z całą pewnością nie tędy... Tylko Jemu wolno decydować... A skoro wciąż jest zdecydowany kochać, to mnie nie wolno inaczej... Po prostu nie wolno...

piątek, 13 czerwca 2014

i poszli...


zdj:flickr/Aleteia Image Partners/Lic CC
Mili Moi...
Taki piękny dzień dobiega końca. Piękny, bo spadł deszcz i znacząco się ochłodziło, co dla naszych mieszkań na poddaszu jest nie bez znaczenia. Ale piękny również dlatego, że mój przełożony odbył dziś kolokwium habilitacyjne i od dziś ma przed nazwiskiem - doktor habilitowany. Jestem z niego bardzo dumny, bo jest człowiekiem wielce kompetentnym w swojej dziedzinie, a poza tym bardzo pracowitym, i nader skromnym. O jego skromności dziś wspomniało kilka osób podczas obiadu w publicznych przemówieniach, nie jest więc to tylko moja opinia. Tak po prostu, po ludzku się cieszę razem z nim. Spożyliśmy znakomity obiad w gronie wybitnych naukowców, ale kiedy się rozeszli, pozostali tylko bracia. Kilku. Życzliwych. Prowincjał i inni goście. I dziś pierwszy raz od bardzo dawna naszła mnie taka myśl - jak dobrze mieć braci... Nie to, żebym na co dzień myślał przeciwnie. Chodzi raczej o to, że dziś dotarło to do mnie z jakąś zwielokrotnioną siłą, która przedarła się przez szarość codzienności i zaświtała nową jakością...

A poza tymi żyjącymi i dziś obecnymi, mam jeszcze zacnego współbrata, którego dziś też Kościół przywołuje - świętego Antoniego. Słowo, które my, franciszkanie, dziś czytamy, pochodzi z zakończenia Ewangelii świętego Marka. Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu... To takie mocne polecenie. Ono nie uwzględnia żadnych granic, ono nie domaga się znajomości języków. Ono nie dba o szczegóły. Chodzi o rzecz tak ważną, że cała reszta schodzi na plan dalszy. Bo przecież świat dzisiaj jest globalną wioską. Wszędzie zrobiło sie niesłychanie blisko. Kilka godzin wystarczy, żeby udać się w najodleglejsze zakątki naszego globu. Jeśli tylko jest wola, chęć, pragnienie... Bo posłanie jest wciąż aktualne... Nie trzeba znać wielu języków, bo jeśli mamy zwiastować zbawienie wszelkiemu stworzeniu, to potrzebne będą nam również takie języki, których nie jesteśmy w stanie się nauczyć, a które mogą być tylko darem Ducha Świętego. Podstawowym zaś językiem, jest język miłości, bo to jest język zbawienia. A stworzenie, które wraz z nami i poprzez nas uczestniczy w skutkach grzechu pierworodnego, wciąż oczekuje na Dobrą Nowinę o kresie panowania grzechu. Święty Antoni przypomina dziś wszystkim franciszkanom, że kto jak kto, ale to właśnie my jesteśmy do tego posłani...

Niewątpliwie jednak potrzeba nam do tego wiary. Dziś wyraźnie Jezus dokonuje podziału na wierzących i nie wierzących. Nie da się od niego uciec. Na nic zda sie łagodzenie słów Pana, na nic próby pokrętnego tłumaczenia. Albo wierzysz i będziesz zbawiony, albo nie... i... sam Pan mówi - będziesz potępiony... Czujecie o jak wielkich rzeczach On mówi? A dzięki komu mają uwierzyć ci, którzy dziś jeszcze tej wiary nie mają? No dzięki komu??? Tak, tak... Nie jest to trudne pytanie. Dzięki nam. I nie ma innej drogi, bo właśnie tę Pan zaplanował i nam ją zlecił. Uczynił to, abyśmy poczuli się za siebie nawzajem ODPOWIEDZIALNI. Odpowiedzialni z miłości. Jest to jednak możliwe tylko wówczas, kiedy sami jesteśmy wierzący, bo tylko wówczas wiemy co to znaczy dar zbawienia, tylko wówczas potrafimy docenić, czym jest dar wiary i tylko wówczas jesteśmy w stanie ruszyć z miejsca, a nie siedzieć na tyłku i konserwować swoje dobre samopoczucie wynikające z jakże poruszających doświadczeń...

Całe stworzenie czeka... Tak wiele miejsc, sytuacji, okazji do głoszenia, świadczenia. Ale nie uzdrowisz, nie wskrzesisz, nie uwolnisz, nie przemówisz, jeśli nie uwierzysz... Jezus powiedział "idźcie" i... poszli. I nikt ich nie zatrzyma... Dołączysz???

czwartek, 12 czerwca 2014

Pokój i Dobro- Getsemani

TO JESZCZE COŚ DLA ZOBRAZOWANIA DZISIEJSZEJ EWANGELII... DAWNE CZASY... KIEDY CZĘŚCIEJ           ŚPIEWAŁEM... MIŁEGO SŁUCHANIA :)                                                                                                                                                                                                                                                                                                                               

sam - nie - sam...


zdj:flickr/wanderinghome/Lic CC
Mili Moi...
Dziś już trzeci dzień mojego nieuczenia się... Raczej się żalę, niż chwalę oczywiście. Ale naprawdę wziąć się za to, co konieczne graniczy z jakimś cudem. Dziś wyzwoleniem okazał się doktorat Michała, starszego kolegi z naszego kierunku, który pisał pracę na fascynujący temat - o proegzystencji Chrystusa w przepowiadaniu abp. Alfonsa Nossola. Obrona brawurowa. Zastrzeżenia recenzentów znikome. Miło sie słuchało. A przy okazji każdy z nas sie rozmarzył - żeby tak być na jego miejscu. A tu najmniejszych widoków na razie :)

Z dobrych wieści... Dziś dostałem wiadomość o przyznaniu mi wizy. Na razie na dwa lata. To mnie cieszy, bo jest jakimś konkretnym punktem oparcia. Można powoli planować termin wyjazdu i pomyśleć o bilecie. A poza tym utwierdza mnie to w przekonaniu, że to dzieje się naprawdę :) Bo dotąd wszystko opierało się na słowach, które jak wszyscy wiemy, są dość ulotne... A tu nagle wieść - będzie wiza, na nazwisko Nowak, z imieniem Michał... Czyli wszystko zaczyna nabierać kształtów...

Dziś Słowo mnie znów poniekąd z tym wyjazdem skonfrontowało. A właściwie z jednym jego aspektem. Samotnością. Oczywiście nie jestem w stanie przewidzieć jak będzie w Stanach, ale pamiętam Irlandię, gdzie pracowałem kilka lat temu, a gdzie doświadczyłem ogromnej samotności... Nie to, żebym nie miał wokół ludzi. Ale czasem nawet wśród ludzi człowiek czuje się samotny. Ja czułem się tam naprawdę sam... I tkwi to niesłychanie głęboko w mojej pamięci. A kiedy spotkałem dziś Jezusa tak potwornie samotnego w Getsemani, moje wspomnienia natychmiast wróciły...

Oczywiście moja samotność, jaka by nie była, jest nieporównywalna z Jego samotnością. Ale to Jego doświadczenie jest dla mnie lekcją. Są takie przestrzenie ludzkiego serca, do których, choćby się chciało, nikogo nie da się wpuścić... Jezus próbował swoim stanem zainteresować swoich najbliższych przyjaciół, ale oni byli tak bardzo poza tym doświadczeniem, że nie byli w stanie wejść we współodczuwanie. Pozostał sam. Bo choćby nie wiem jak gorliwie im tłumaczył co się z Nim dzieje - nie mogli zrozumieć. Jest jakaś linia, granica, bariera, której po prostu przekroczyć się nie da...

Widzę to w swoim doświadczeniu sprzed lat... Ile razy chciałem wypowiedzieć swoją samotność, ile razy szukałem kogoś, kto by ją był w stanie zrozumieć, ile razy... I zawsze pojawiała się granica nie do przekroczenia. Wtedy było mi z tym strasznie ciężko. Nie rozumiałem co się dzieje. Nie wiedziałem jak się z tym uporać. To było potężne cierpienie. Dziś pewnie jestem dojrzalszy. Wiem już, że jedynym, który może mnie ostatecznie zrozumieć jest Ojciec. Ludzie są w stanie dotrzeć ze mną do pewnej granicy. Podobnie jak i ja z nimi. Pozostaje zawsze jakaś przestrzeń niedomówienia, niejasności, samotności...

Czy tego trzeba się bać? Z tym się chyba trzeba zmierzyć. Mimo lęku. Pan klęczący przed Ojcem w towarzystwie śpiących uczniów jest najlepszym obrazem i największą pociechą dla wszystkich samotnych, a może lepiej - osamotnionych. Nierozumianych. Porzuconych. Opuszczonych. Walka duchowa, która wypełnia naszą codzienność, to walka w samotności. Bo kiedy nie ma już wokół mnie nikogo, nie ma bodźców, nie ma słów, wówczas widzę siebie w prawdzie i wówczas zdaję sobie sprawę, że moje zwycięstwo nie zależy od nikogo innego, tylko od Ojca. Jego mogę błagać o oddalenie tego kielicha. Ale przychodzi taki moment, że muszę Go wypić - także tylko w Jego towarzystwie. Bo tylko On wie, jak smakuje...

Otwórz dziś przed Ojcem te miejsca w sercu, gdzie nikt się nie zmieści, gdzie ty sam się nie mieścisz... On się tam zmieści. On będzie z tobą tam, gdzie boisz się zajrzeć. Wszędzie tam, gdzie jesteś sam... Gdzie musisz być sam...

środa, 11 czerwca 2014

wolne serce...


zdj:flickr/Zoriah/Lic CC
Mili Moi...
No przeraźliwie nudne te dni ostatnio u mnie. Nie bardzo jest o czym pisać. Choć dziś zaznałem rozrywki niemałej. Spędziłem cztery godziny z żelazkiem w ręku oglądając pouczające programy w telewizji. Jeden był szczególnie interesujący - o diabłach tasmańskich żyjących na jednej z australijskich wysp. No szał... Ale wszystko jest lepsze od asocjacji i bisocjacji w procesie przygotowywania homilii, czy od wybitnych kaznodziejów polskich XX wieku... Matko... kto wymyślił taki egzamin... Chyba naprawdę zacznę jeść truskawki i przestanę sie przejmować... Mój przełożony, który nota bene pojutrze ma swoje kolokwium habilitacyjne i również przeżywa swój stres, mawia - nie martwcie się, Duch was wszystkiego nauczy... Ale może lepiej nie wystawiać Go na próbę... Ufać, ale nie wystawiać na próbę... A zatem w domu atmosfera mocno naukowa :)

A dziś Pan mi przypomniał poprzez Słowo jak ważne jest ubóstwo w procesie głoszenia Ewangelii. Ono daje tak nieprawdopodobną wolność, ponieważ pozwala odwrócić uwagę od siebie, a skupić ją na Słowie i na słuchaczach. Tu chodzi o same fundamenty, założenia... Jeśli zakładam, że niewiele mi potrzeba, to nie staram się o nic ponad to, co konieczne. A wówczas mam czas. Mnóstwo czasu na zajmowanie się ewangelizacją. Apostołowie nie mieli tysięcy książek, nie posiadali komputerów, telefonów komórkowych, ba, nie mieli nawet kija podróżnego, ani dwóch sukien. A wrócili z wyprawy misyjnej niesłychanie szczęśliwi, opowiadając jeden przez drugiego, co wydarzyło im się w drodze... Mieli czas to przeżyć, mieli wolne serce. Niczego nie musieli pilnować, niczego pomnażać, o nic nadmiernie się troszczyć...

To takie trudne... Ale przecież nie niemożliwe. Nawyki. Przywykliśmy jako ewangelizatorzy, że "zapłata" którą otrzymujemy, znacznie przekracza trud i wysiłek, który ponosimy. Ale przecież to dla szczytnych celów, na życie, jako godziwe źródło utrzymania... A gdyby tak inaczej... Gdyby nie brać żadnych pieniędzy... Ale przecież są już tacy ewangeliczni głosiciele (skądinąd wywodzący sie z franciszkańskich zakonów) i są postrzegani jako grupa oszołomów, którym nie do końca wiadomo o co chodzi... Patrzy się na nich z wielką nieufnością. Wariaci? Reformatorzy? Wichrzyciele? Dokładnie tak, jak na Franciszka i jego pierwszych braci...

Nie widzieć ludzi jako chodzące banknoty. To juz jest wielki sukces. Nie rozmyślać podczas trwania rekolekcji jaki będzie ich efekt finansowy - nawet jeśli w domu czekają niezapłacone rachunki... Jakie to proste i nie - proste zarazem... Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Nie masz nic i nie potrzebujesz niczego. Jesteś wolny po to, żeby Bóg mógł z tobą zrobić wszystko, co zechce. Możesz działać sprawniej...

Mając zaś tysiąc książek, biurko, szafę, lampę, fotel, drugą lampę, trzy habity, kwiat w doniczce, trzecią lampę (choroba, po co mi trzy lampy?) :) zastanawiasz się, gdzie też ten Pan Bóg mógłby cię posłać, żebyś się z całym tym dobytkiem zmieścił. Musisz zorganizować mnóstwo kartonów, nająć kogoś z dużym samochodem, wszystko przewieźć. Potem spędzić tydzień na rozkładaniu tego na półki, których jest za każdym razem za mało. Kiedy skończysz, jesteś zbyt zmęczony, żeby głosić. Poczytałbyś... Ale przecież to na półkach to za mało. Kupujesz. Dostawiasz. Kwiaty. Książki. Lampy. Fotele. Jesteś zajęty sobą. Przeżywaniem siebie. Bo jak zmęczysz się czytaniem, to szukasz rozrywki. Basen. Sauna. Jogging. Kino. Nie masz czasu przeżywać Słowa. Nie masz czasu dla człowieka. To intruz. Bo zabiera coś cennego. Zapominasz nawet o tym, że kiedyś to był chodzący banknot. Człowiek, dla którego nie masz już nic... Nawet szacunku.

Dosyć! Wystarczy! Nie uzdrowisz, nie wskrzesisz, nie oczyścisz, nie uwolnisz, jeśli nie będziesz miał pustych rąk i wolnego serca... A twoje głoszenie o zbliżającym się Królestwie będzie tak samo niewiarygodne jak ty i twoje życie... Klęska. Chyba że... Przeczytaj jeszcze raz Mt 10, 7-13. I nawróć się...

PS. Pisałem wczoraj o kapłanach świadkach, których potrzebuję. Dziś kolejny zasmucający fakt z kapłanem związany. Wobec wypowiedzi byłego rektora KUL na temat związany z życiem najbardziej bezbronnych, bo nienarodzonych, odczuwam głęboką potrzebę, żeby wyrazić jak bardzo się z tymi słowami nie zgadzam. Jestem w najwyższej mierze zawstydzony, zażenowany i zasmucony, że podobne słowa mogły paść z ust kapłana i profesora uczelni, na której studiuję. Proszę ludzi dobrej woli o modlitwę za nas kapłanów, abyśmy byli wiarygodnymi świadkami Ewangelii i Prawdy Jezusa Chrystusa...

wtorek, 10 czerwca 2014

szukam...


zdj:flickr/AloneAlbatross/Lic CC
Mili Moi...
Nie wiem ile dziś był stopni, ale na wychodzenie żadnej ochoty. Niestety na naukę również. Ale czytam i czytam i... co wyczytuję? Na przykład takie mądrości (może mi kto wyjaśni) :) - Nowy Testament wskazuje, że posługa słowa Bożego, dzięki działaniu Ducha Świętego, jest epifanią samego Chrystusa, jest uwidocznieniem prawdy (2 Kor 4,2), jest Ewangelią chwały Chrystusa (2 Kor 4,4). W ten sposób przepowiadanie staje się sakramentalnym obszarem, w którym dokonuje się przyjście Chrystusa i anamneza Paruzji. Homilia nabiera w ten sposób wymiaru eschatologicznego.

Nie wiem jak będziemy zdawać ten egzamin... Są koledzy, którzy wpadają w delikatną panikę zdając sobie powoli sprawę, że jest to nie do ogarnięcia, a są i tacy, którzy spokojnie jedzą truskawki :) Ja jeszcze nie zdecydowałem, do której grupy dołączyć :)

Zdecydowałem natomiast, jak co dnia, wstać rano, aby spotkać się ze Słowem. Sól i światło. To, co mnie urzeka, to prostota tych rzeczy i ich "niewidzialne" oddziaływanie. To znaczy - właściwie każdy (niemal) z nich korzysta, ale nikt się nad nimi nie skupia, nie zastanawia, nie przygląda z uwagą. Nigdy, po włączeniu światła w pokoju nie zaświtała mi myśl - jakaż to wspaniała wiązka fotonów dotarła właśnie do mego oka... Nigdy nie rozważałem nad talerzem zupy - jakież to szlachetne kryształki znalazły się w mojej solniczce... A może z Wieliczki...

I ta zwyczajność znakomicie wiąże się ze świadectwem chrześcijańskiego życia. Ono powinno oddziaływać niczym sól, albo światło. Cieszyć oko, nadawać smak, ułatwiać odnalezienie celu, nadawać świeżość. I myślę sobie, kiedy ja sam taką naturalność w świadectwie osiągnę? Tymczasem bowiem wciąż musze się nad nim skupiać, wysilać, o nim pamiętać. Choć jedno dawne marzenie udaje mi się realizować... Marzyło mi się niegdyś (w ramach świadectwa, ale i własnej tożsamości), żeby najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem było dla mnie... założenie habitu o poranku. I to rzeczywiście jest jedna z pierwszych czynności dnia. Taka moja "sól" dla tego świata, takie moje delikatne "światło". Dla mnie samego to wciąż wiele znaczy i wiem, że są tacy, dla których również ma to znaczenie - zakonnik w habicie...

Ale przecież tak wiele innych płaszczyzn życia domaga się jeszcze nawrócenia. Wiem, wiem... Powoli, cierpliwie... Zawsze z tym miałem problem... Kiedy modlono się nade mną w 1998 roku na zakończenie Rekolekcji Ewangelizacyjnych, które przeżywałem, jedno z proroctw głosiło - ja cię poprowadzę, proszę cię o cierpliwość i wytrwałość. I ciągle tej cierpliwości mojemu Panu nie umiem dać. Chciałbym wszystko i najlepiej od razu. A w nawróceniu tak nie ma. Nic nie da się przyspieszyć, jeśli owoce mają być trwałe... A ja przecież chcę, żeby były trwałe, żeby ludzie je widzieli i oddawali chwałę Bogu - tak jak mówi dziś Pan...

Ale zdałem sobie też dziś sprawę jak bardzo ja sam świadectwa innych potrzebuję. Zwłaszcza świadectwa kapłanów. Jestem prawdziwie głodny świadectwa kapłanów. Dlaczego o nich wspominam? Bo cudownych świeckich braci i siostry Pan Bóg mi dał - w przeobfitości. Świadczą wobec mnie bardzo, ale to bardzo wyraźnie... A o kapłanów - świadków w moim życiu wciąż się modlę. Kilku ich spotkałem - większość już odeszła do wieczności. A ja szukam... I trochę pusto na moim horyzoncie... Taka tęsknota serca się rodzi, kiedy czytam o soli i o świetle... Kapłańskiej soli i kapłańskiego światła pragnę...


poniedziałek, 9 czerwca 2014

wesele...


zdj:flickr/Agence Tophos/Lic CC
Mili Moi...
Żar nam się z nieba leje. U Was też? Dziś cały dzień przy zasłoniętych żaluzjach z włączonym wiatrakiem starałem się uczyć. Budziłem sie trzykrotnie i z uporem maniaka sięgałem po notatki. Nie weszło mi do głowy pewnie zbyt wiele, ale uczciwie sie starałem. Ale jak tu w takim klimacie uczyć sie o pneumatologicznej dyspozycyjności słuchaczy, czy o eschatologicznym wymiarze kazań ślubnych? No da się? No musi się dać...

Wieczorem wizyta u sióstr betanek w Kazimierzu i posługa spowiednicza. U nich jedna różnica - nie ma żaluzji, nie ma wiatraka, jest milion komarów. W uroczej więc atmosferze spędziłem ponad godzinę. Dobrze, że siostry serdeczne jak zawsze i zimną wodą z cytryną i miętą częstują...

Dziś trzecia część tryptyku o zaufaniu. Jakoś tak Pan Bóg to Słowo podsuwa. Dziś Maryja i Jezus na weselu w Kanie Galilejskiej. Zatrzymałem się na sługach. Oni mnie zawsze fascynują. Próbuję sobie wyobrazić ich odczucia wobec polecenia tej stanowczej kobiety i Jej niemniej stanowczego syna. Przecież robią rzecz pozornie pozbawioną sensu. Tyle jest pracy na weselu, tyle obowiązków, taki "kocioł"... Noszenie wody do stągwi, w których nikt nie będzie się obmywał jest rzeczą, którą z pewnością nie przyszłaby im do głowy. Nikt im niczego nie tłumaczy. Jakby nie liczono się z okolicznościami, z trudną sytuacją, z kryzysowym momentem. Być może ci dobrzy słudzy martwią się przewidywaną kompromitacją państwa młodych, a tu jacyś goście wychodzą z takim poleceniem... Może gniew, może utyskiwanie, może złośliwe komentarze... Kto to wie. Ale z cała pewnością potrzeba swoistego samozaparcia i być może nawet zadania sobie gwałtu, żeby wykonać takie polecenie w takiej chwili... Robią to i widzą cud. Są jego świadkami, choć chyba wcale nie byli jego adresatami. I mogą się ucieszyć. I mogą zobaczyć owoc także swojej pracy, wysiłku. Mają w tym swój udział...

Myślę o tym, bo przecież ja sam zdecydowałem się być sługą. Wszedłem w to powołanie sługi z własnej woli, zdając sobie w pełni sprawę z tego, jak życie sługi wygląda. I czasem zadaję sobie proste pytanie - skoro tak, to dlaczego są takie chwile, że tym sługą być przestaję? Dzieje się tak zawsze, ilekroć próbuję kryzysowe sytuacje rozwiązywać po swojemu, ilekroć domagam się, aby wszystko zostało mi ujawnione i wytłumaczone, ilekroć zazdrośnie strzegę swoich sił i nie zamierzam ich używać na pozornie bezsensowne zajęcia... Wówczas przestaję być sługą i po prostu nie doświadczam cudu. Wówczas to wesele, nad którego przebiegiem się trudzę, przestaje cieszyć, a ludzie rozchodzą się z poczuciem jakiegoś niespełnienia. Kogo obwiniają? Mnie? Nie... Boga! Wszak to On jest wszystkiemu winien. On dopuścił, że na tym weselu zabrakło wina... Ostatecznie to zawsze On jest za wszystko odpowiedzialny...

Moje powołanie jest swoistą weselną służbą. Jeśli nie wsłucham się w oczekiwania gości, to wesele może się nie udać. A goście są dwojakiego rodzaju - ci, którzy piją wino i ci, którzy go dostarczają. Dlatego jedna ręka w dłoni Jezusa, a druga w dłoni człowieka. Dlatego w jednej dłoni Pismo Święte, a w drugiej codzienna gazeta. Dlatego wierność Bogu i człowiekowi. Dlatego sługa, a nie pan. Dlatego franciszkanin "człowiek wiatru", a nie wierzba płacząca zapuszczająca długie korzenie.

A wśród gości Ona. Jego Matka. Moja Matka. Tej dziś chcę posłuchać. Bo warto... Wszak Jej pomysły uratowały już niejedno wesele...

niedziela, 8 czerwca 2014

nie spowalniać Życia...


zdj:flickr/Waiting For The Word/Lic CC
Mili Moi...
Dziś Zesłanie Ducha Świętego. W tym roku naprawdę czekałem na ten dzień. Od wielu miesięcy bowiem trwam w takiej nieustannej nowennie do Ducha Świętego, każdego dnia o poranku wzywając Go ciągle na nowo. Ale głównie za przyczyną moich studiów, podczas których nieustannie słyszymy o uobecnianiu sie Boga poprzez ludzkie Słowo zapisane na kartach Pisma, poprzez liturgię, poprzez nasze głoszenie, zdałem sobie dziś w szczególny sposób sprawę z tego, że Duch zstępuje na nas dokładnie tak samo jak podczas pierwszej Pięćdziesiątnicy. Przyznam szczerze, że to sprawiło jakieś nowe, świeże, głębsze przeżywanie Eucharystii dzisiejszej...

A dużą zagadką, z którą zmagam sie już od jakiegoś czasu, jest poziom świadomości uczniów podczas Zesłania Ducha. To trochę kontynuacja tematu wczorajszego. Myślę sobie bowiem, czy oni zdawali sobie sprawę ze swojego wyposażenia, z tych wszystkich darów, które Duch w nich złożył, czy raczej intuicyjnie, opierając się na zaufaniu, wyruszyli na ulice Jerozolimy? Bo może było tak, że czuli w sobie wielkie przynaglenie, żeby wyjść i głosić, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, ku czemu ich Duch prowadzi. Myślę sobie, że musieli być mocno zaskoczeni...

Kiedy słyszymy w Ewangelii o posłaniu uczniów przez Jezusa, to tuż po nim następuje tchnienie - otrzymują dar Ducha. Dokonuje się to niejako w jednej chwili, w jednym akcie. Ale czy zawsze musi być tak samo? Natychmiast przyszedł mi do głowy przypadek trędowatego, którego Jezus wysyła, aby pokazał sie kapłanom, a uzdrowienie następuje w drodze. Czy z udzielaniem Ducha nie może być podobnie? Zmierzam do tego, że czasem Pan zaprasza do wyruszenia, w takim stanie, w jakim jesteśmy, a Duch przychodzi "po drodze", udziela się niejako wedle potrzeby chwili...

Być może podobnie było z Apostołami. Nie zdawali sobie sprawy ze swojego wyposażenia, z tych wszystkich darów, które Duch w nich złożył, aż do chwili, kiedy zaczęli ich używać. Może nie jest to jakaś wielka odległość czasowa między udzieleniem Ducha, a rozpoczęciem służby, ale... Zmierzam do tego, że nie zawsze musimy się czuć przygotowani, nie zawsze musimy znać całe nasze wyposażenie, ten "arsenał Ducha", który w nas się znajduje, aby wyruszyć, aby zostać posłanym, aby dać się porwać... Tchnienie Jezusa oznacza również życie. Tchnienie, które kieruje nasze myśli na pierwsze tchnienie z Księgi Rodzaju, czy na tchnienie po martwych kościach w Księdze Ezechiela. Bóg, który tchnie - ożywia. I posyła żywych, z życiem do martwych, bez życia.

Pułapką są te wszystkie rozwiązania, które spowalniają życie. Czasem to widzę w różnych wspólnotach. Tysiące kursów ewangelizacyjnych, które mają rzekomo dać narzędzia, które mają przygotować, oswoić ludzi z materią. Tymczasem bardzo często zatrzymują ich w drodze, a czasem stają się źródłem jeszcze większego lęku - no bo ja dopiero zobaczyłem jakie to trudne dzieło i jak wiele mi jeszcze brakuje i jak nie do ogarnięcia jest to wszystko... Tymczasem u początku Kościoła nikt nikogo na żadne kursy nie wysyłał. Otrzymywali Ducha Świętego i szli głosić. Tak jak potrafili. Szli, bo ufali... I choć daleki jestem od zarzucenia formacji polegającej na "zdobywaniu" kolejnych kursów, bo one z pewnością mają znaczenie, to jednak mam głębokie przekonanie, że nie z nich płynie moc do ewangelizacji, i nie w nich ukryte jest życie. Co więcej, powtórzę to jeszcze raz - życie otrzymane od Ducha można spowolnić, stłamsić, zdusić - gasząc pierwotny entuzjazm w tych, którzy niczym Apostołowie doświadczyli przemieniającej mocy Ducha. Ci, którzy chcą Ducha zamknąć w ramy i narzucić Mu własne schematy działania są na straconej pozycji. Przegrają. Zostaną w tyle. A szkoda. Bo i oni doświadczyli Życia, którym się jednak nie podzielili. Bo nie byli gotowi...

Jeśli i Ty dziś nie czujesz się gotowy, to chwała Bogu! To najlepsza szansa, aby On Ciebie uczynił gotowym. Nie według Twoich, najlepszych, ludzkich rozwiązań, ale według Jego zasad. I to jest Życie!!! Zaufaj Mu...