środa, 28 maja 2014

epoka szleńców?


zdj:flickr/practicalowl/Lic CC
Mili Moi...
Co pożytecznego wydarzyło się dziś? Pojawił się kolejny wpis w indeksie. To radość, tym większa, że zdobycie go nie było łatwe. Jak się okazuje bowiem tytuły naukowe nie chronią człowieka przed różnorakimi zaburzeniami osobowości. Takowych doświadczyliśmy właśnie niedawno w wydaniu jednego z naszych wykładowców. Ale dziś postanowiliśmy się szeroko uśmiechać naśladując słonko na niebie i zachowując się równie dyskretnie jak ono... I pomogło. A my przebaczamy i szukamy psychologa, który nas uwolni od przykrych wspomnień. To takie mniej wesołe oblicze studiowania...

A propos zaburzeń... Dziś zaobserwowałem ich więcej... Na dworcu, kupując sobie bilet na jutro. Stało przede mną kilka osób. Między innymi pewna dama w średnim wieku. Tuż przede mną młodzian, który wyraźnie wykazywał oznaki niepokoju - jego pociąg już stał na peronie. Zwrócił się z prośbą do owej pani, czy może... Ona wzburzona, że w żadnym wypadku. Skapitulował i pobiegł na peron bez biletu. A pani podeszła do kasy i się zaczęło - pięć biletów do Warszawy, na przyszły tydzień, ale powrotne tylko cztery, a o której jest powrotny?, o 19.00? a następny? o 21.00?, to może ona tym późniejszym... ale w sumie to nie wie... a skąd? z Gdańskiej? a gdzie ta Gdańska? a jak się tam dostać? a co to za remont na kolei? a jak długo potrwa? a ona nie wie jednak na który powrotny... a może by się zastanowiła... ale skoro już tu jest... a to będą ze zniżką, bo mąż na kolei pracuje... a ile zniżki? 10 procent? promocja taka? no to może by się zdecydowała... Trwało to jakieś 20 minut... Powie ktoś - trzeba było iść do sąsiedniej kasy... Nie takie to proste. Tam już od 25 minut trwały konsultacje innej damy w sprawie pociągu do Duseldorfu. Zaangażowanie było dużo większe. Pani kasjerka nawet komputer odwróciła w kierunku potencjalnej pasażerki i zawzięcie coś tłumaczyła. Komentarze całkiem sporej kolejki, która ustawiła się za mną, jak można sobie wyobrazić, nie były specjalnie przychylne. Ja uśmiechałem sie pod nosem z niedowierzaniem. Tym większym, że szanowna żona kolejarza po 20 minutach stwierdziła, że ona nie chce przedłużać, bo sporo ludzi stoi... Dzięęęęęęęęęęęękki, o szlachetna... Niech twoje kozy dają dużo mleka, a pociągi wiozą cię w siną dal...

W takich sytuacjach mam wrażenie, że ludzie utknęli w jakiejś wczesnej fazie rozwoju i nie są w stanie drgnąć, pojąć, zrozumieć, nawet dopuścić do swojej głowy, że coś jest nie w porządku. I niezależnie od poziomu wykształcenia, pozycji społecznej, zawodu, żywią przekonanie, że to wszyscy wokół mają problem. I nic, ale to absolutnie nic nie słyszą...

To w jakimś sensie wiąże się z moją dzisiejszą medytacją. Jezus bowiem mówi do swoich uczniów - wiele mam wam jeszcze do powiedzenia, ale teraz znieść nie możecie. Jeszcze nie. Może, kiedy dojrzejecie... A ku tej dojrzałości poprowadzi was Duch, którego wam poślę. No i o sobie pomyślałem prowadząc te obserwacje w ciągu dnia. Czy ja jestem gotów usłyszeć? Bo może też nie jestem w stanie udźwignąć trudnej prawdy o sobie, bo może i ja zamykam się w swoim urojonym świecie, w którym to ja jestem tym dobrym, a wszyscy inni, to ci źli, bo może i ja mam swoje kaprysy, które obserwowane z boku rodzą niewybredne komentarze, bo może... Ile swoistej krytycznej samokontroli potrzeba, żeby przeżywać swoje życie w jakiś minimalnie świadomy sposób, żeby nie dokładać temu światu wariactwa (on jest wystarczająco zwariowany), ile czujności, żeby komentarze Jezusa, które są stanowcze, ale zawsze dyktowane miłością, nie przemknęły obok mnie... On ma tyle do powiedzenia... I tym wpatrzonym w swoje tytuły, i żonom kolejarzy, i studentom homiletyki... Kto dziś zaryzykuje i spróbuj Go usłyszeć?

wtorek, 27 maja 2014

trąd obojętności...


zdj:flickr/Community Eye Health/Lic CC
Mili Moi...
No i kolejny dzień za mną... Uczyłem się... Chyba przez godzinę... Ale u nas dziś naprawdę było dramatycznie. Wielki termometr na KUL-u wskazywał 25 stopni, ale miało się wrażenie, że jest znacznie cieplej. Pot stróżkami ciekł mi po czole. I większość dnia spędziłem w zaciemnionym pokoju, w pozycji horyzontalnej, z zamkniętymi oczami. A sami przyznacie, że to nie ułatwia nauki... :) Dziś po prostu padłem i nie mam na to żadnego innego określenia. A po południu udałem się na uczelnię, aby zaprezentować moją mowę ewangelizacyjną. Profesor był litościwy, nie naniósł wiele poprawek, ale jednak. Kilka musze uwzględnić i na egzamin za tydzień przynieść ją jeszcze raz... Jacy my będziemy wykształceni po tych studiach... Żeby nam się tylko nie odechciało na ambonę wchodzić z przesytu nanoszonych poprawek...

A w Słowie "prześladuje" mnie temat wiary. Od kilku dni powraca. Dziś w perspektywie negatywnej - to znaczy, Jezus powiada, że Duch przekona świat o grzechu, którym jest grzech niewiary. Ten wydaje sie być największy. Grzech, każdy, ma kogoś, kto go popełnia. To nie jakieś abstrakcyjne, anonimowe zdarzenie. Ktoś za nim stoi, ktoś jest odpowiedzialny. Za grzech niewiary również. I to mi na nowo przywodzi przed oczy moją własną odpowiedzialność za moją wiarę. Wiarę mam taką, jaką w sobie buduję, o jaką się staram. Czyli jaką?

Dziś postawiłem sobie pytanie - kiedy ostatnio przeczytałem jakąś dobrą książkę, która naprawdę dotknęłaby tego tematu, która zbudowałaby moją wiarę? I muszę przyznać, że mimo nawału różnych lektur, które przewinęły się przez moje ręce w minionym roku, takich "do wiary" było bardzo mało. Oczywiście bywały różne, również nabożne książki, ale tak na poważnie traktujące o wierze, czy służące jej wzmocnieniu??? Z próżnego zaś i Salomon nie naleje... Jeśli mam coś dawać, jeśli mam innych prowadzić, to z pewnością wiara jest podstawową wartością, o którą muszę dbać. Zresztą, czy tylko ja???

Przecież cały Kościół jest zbudowany na fundamencie wiary w Jezusa. To jest to, co nas łączy. Nie byłoby żadnego zgromadzenia kościelnego bez wiary. A takie one są, jaka ta wiara uczestników. I to, sami wiecie, nieraz jest dość smutny obraz. Dziś w swojej mowie ewangelizacyjnej mówiłem o obojętności, z której Jezus wyrywa. On to naprawdę potrafi - widziałem to na własne oczy tyle razy. Potrzeba w sumie tak niewiele. Okazać odrobinę zainteresowania... Niczym trędowaty, który przychodzi do Jezusa ze swoim największym problemem, z tym, co mu naprawdę doskwiera... Ale na rozwój trądu czeka się czasem latami. Ta choroba potrafi się wykluwać do 20 lat. A przez ten czas??? Jeśli trąd możemy porównać do grzechu, to jego wstępny okres rozwoju do obojętności. W tym czasie wszystko wydaje się być w porządku... Jest kościółek, jest paciorek, jest wigilia, jest święconka, jest kolejka do konfesjonału... Aż nagle pojawiają się guzy. Właściwie nie boli, bo system nerwowy jest już sparaliżowany. Ale zaczyna być widać... i czuć... Smród mojego życia sprawia, że inni mijają mnie wielkim łukiem. I może zniknąć kościółek, i nie ma paciorka, i święconka jakoś mniej ważna, nie mówiąc już o kolejce do konfesjonału...

Dopóty to trwa, dopóki nie zmęczy mnie mój własny smród. Wtedy jest szansa na spotkanie z Lekarzem, który zna lekarstwo na każdą moją chorobę, także na obojętność i płynący z niej grzech. A jak wygląda życie po tej Jego terapii??? Wystarczy spytać tych, którzy ją przeszli... A potem zaczyna się nadrabianie straconego czasu. Każda chwila wydaje sie droga, każde światło cenne, każdy impuls duchowy jest skarbem... I otwierają się oczy. I chce się mówić, głosić, przemieniać świat... Ale nie da się tego zrobić bez walki. Z kim? Z czym?

Ze sobą... A może właściwie raczej z bakteriami trądu, które nieustannie krążą wokół nas, gotowe infekować... Powrót do obojętności? Nie, dziękuję... Może więc warto sięgnąć po jakąś ważną dla wiary książkę - szczepionkę, żeby poczuć się bezpieczniej... Niech Duch podsunie swoje propozycje. I mnie, i Wam :)

poniedziałek, 26 maja 2014

s a m o t n i . . .


zdj:flickr/he_boden/Lic CC
Mili Moi...
Rozpoczął się nowy tydzień, a ja nie wiem w co ręce włożyć. I choć niektórzy radzą w takich sytuacjach, żeby włożyć je do kieszeni i iść na spacer, to na taki luksus nie bardzo mogę sobie pozwolić. Do południa przemyślałem strategię na najbliższy weekend, bo czeka mnie skupienie dla gdańskich ekip - siostry zakonne, młode niewiasty, grupa modlitewna... Trzy zupełnie odmienne środowiska, które czekają na Słowo. A ja słucham - co też Pan chce do nich przeze mnie powiedzieć. Najwięcej czasu zajęło mi chyba planowanie głoszenia dla wspólnoty modlitewnej, ale dokona się ono pod hasłem - Błogosławieni, którzy WIERZĄ!!!
Całą jednak większość dnia spędziłem na pisaniu mowy ewangelizacyjnej - oczywiście według ściśle określonych zasad. I te zasady chyba są najgorsze, bo skutecznie mordują we mnie wszelką wenę :) Ale z tego, co wiem, nie tylko we mnie. Wszyscy moi koledzy z roku narzekają na to samo. Przed rozpoczęciem studiów siadając do tworzenia kazań mieliśmy cała lawinę pomysłów. Dziś, po dwóch latach studiowania, siadamy i bywa, że spędzamy godziny nad pustą kartką... Przedziwna zależność... Za dużo wiedzy... Niemniej coś stworzyłem, a jutro w ramach zaliczenia będziemy ową mowę wygłaszać. Na szczęście w wąskim, studenckim gronie. Bo chyba nie chciałbym jej upubliczniać :)

Dziś dwie sprawy przykuły moją uwagę w Słowie. Po pierwsze wartość prawdy. Jezus pośle Ducha Prawdy. On będzie świadczył. Ale i my mamy świadczyć. Pytam samego siebie jaka jest dla mnie jej wartość, wartość prawdy? Czy jestem w stanie dla niej cierpieć? Bo wyznawać ją w spokojnych i komfortowych warunkach - owszem, czemu nie... Głosić ją do tych, którzy chcą słuchać - jak najbardziej... Cieszyć się nią, jako swoim największym skarbem - oczywiście... Ale bronić jej, konfrontować z fałszem tego świata, zmagać się o nią, czuwać nad nią, cierpieć dla niej, umrzeć... To są wielkie rzeczy. I tak jak Jezus mówi dziś - powiedziałem wam wszystko, żebyście nie stracili wiary (trochę jakby mówił - przećwiczcie to sobie teraz, "na sucho", żebyście byli gotowi, gdy te wydarzenia nadejdą), tak wydaje się, że warto pomyśleć o swoim zamiłowaniu do prawdy, tej Jezusowej, najważniejszej. Być może nadejdą dni jej wielkiego kryzysu i wówczas bycie głosicielem tejże okaże się wcale nie takie proste. Jedno dziś wybrzmiało we mnie mocno - wolę zginąć dla prawdy, niż w jej imię zabijać... To wiem na pewno...

Ale jeszcze jedna myśl... Jezus zapowiada, że uczniowie zostaną wykluczeni z synagogi. A dla pobożnego Żyda był to prawdziwy dramat. Uczniowie Jezusa z ich grona się rekrutowali. Jeden z komentarzy mówi dziś o Żydach jako ludziach honoru, dla których taka ekskomunika była czymś niesłychanie trudnym i upokarzającym. Wiązała się zarówno z dolegliwościami natury religijnej, ale również społecznej. Groziła ostracyzmem w społeczności. To był prawdziwy wstyd dla całej, bliższej i dalszej rodziny... Dziś natomiast? Ekskomunika nie robi na większości chrześcijan większego wrażenia. Co więcej, jest uznawana często za relikt przeszłości i jest widziana jako zamach na wolność myśli. Rzecz jasna takich surowych kar Kościół nie nadużywa i rezerwuje je tylko dla szczególnych przestępstw. Ale ta zmiana mentalności... Czy ona również nie wynika ze stosunku do prawdy? Bo jeśli każdy sam dla siebie jest jej źródłem, jeśli każdy wie najlepiej, to po co komukolwiek jakikolwiek autorytet (z Bogiem włącznie). Samorządni, samodzielni w myśleniu, samodzielni w kreowaniu, SAMO - TNI... Samotni... samotni... samo... sam... s...

I zniknęli...

niedziela, 25 maja 2014

mapa...


zdj:flickr/bluman/Lic CC
Mili Moi...
Zakończyłem właśnie weekend skupienia dla rodziców postulantek betańskich w Kazimierzu. Zupełnie nietypowe spotkanie. W tym roku mnie Pan Bóg zaprasza do czynienia rzeczy, których dotąd nie robiłem, spotkań z grupami, których dotąd nie spotykałem. Ma to swój urok, ale też przysparza chyba większego zmęczenia, jak każde spotkanie z czymś nowym. Dodatkowo dziś jeszcze świętowaliśmy zaległe imieniny przełożonego w gronie współbraci lubelskich z pozostałych naszych prowincji. Pełen dom gości. Miłe spotkanie. Ale ostatecznie padłem na pyszczek i obudziłem sie po niemal trzech godzinach... A mam takie odczucie, że gdybym się nie podniósł z łoża, to mógłbym tak przespać do rana... Zbieram siły, bo od jutra nauka :) Od jutra...

A dziś myśl o tym, co ja robię z obietnicami Jezusa? Bo przecież On obiecuje... Pocieszyciela. Tego, który przyjdzie, aby być ze mną. Obiecuje, że nie zostawi mnie sierotą. Obiecuje, że będę miłowany przez Ojca. Czy te Jego obietnice robią na mnie jakiekolwiek wrażenie? A może po prostu przepływają obok, niczym inne, liczne słowa, słyszane każdego dnia. Czy ja wierzę mojemu Bogu? Bo to jest jedyny warunek, żeby te Jego obietnice się zrealizowały. Trudno spodziewać się, żeby było inaczej, trudno oczekiwać, żeby Jego potęga objawiała się w ludzkiej niefrasobliwości. Trudno liczyć na realizację Słowa w życiu tych, którzy nic nie rozumieją...

Jak tę niefrasobliwość pokonać? Myślę sobie, że dziś w pierwszym Słowie Pan daje wskazówkę. Tłumy słuchały z uwagą i skupieniem Filipa, ponieważ widziały znaki... Sam Jezus prosi słuchaczy - jeśli nie wierzycie moim słowom, uwierzcie przynajmniej ze względu na dzieła, które czynię. On je czyni nieustannie. Współcześnie również. To żywe zainteresowanie dziełami Jezusa, to wpuszczenie Go do kręgu swoich zainteresowań, to wpatrywanie się w znaki Jego obecności chroni chyba najskuteczniej przed niefrasobliwością. Jeśli bowiem jestem w stanie zobaczyć Boga działającego, jestem również w stanie usłyszeć Boga obiecującego. Mało tego. Nie tylko usłyszeć, ale również wziąć Go na poważnie. I wierzyć, że Jego obietnice zrealizują się w moim życiu. A wówczas...

A wówczas doświadcza się takiej przemiany, że zupełnie jasne stają się słowa świętego Piotra - bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest. Wtedy priorytety są jasne. Wtedy misja staje się czytelna. Wtedy pomysłów na świadectwo nie brakuje. I świat zaczyna wyglądać inaczej. To oddziaływanie komórki. Jednej. Małej. Zdrowej. To jest prawdziwe źródło przemiany. Ono tkwi w sercu każdego człowieka. Dlatego sądzę, że warto postawić sobie to pytanie - co ja robię z obietnicami Jezusa, w jaki sposób ja je traktuję, czy one mają dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Bo szczera odpowiedź na to pytanie pomaga mi narysować mapę mojego życia. Mało tego - jestem w stanie umieścić siebie na tej mapie w miejscu, w którym naprawdę się znajduję...  Ważne to... Bo dopiero wówczas mogę wyruszyć w drogę... Do Jedynego Celu...

piątek, 23 maja 2014

zima...


zdj:flickr/natur.echt/Lic CC
Mili Moi...
No i rozpocząłem dziś kolejny weekend w Kazimierzu Dolnym. Tym razem siostry betanki zaprosiły pod swój dach rodziców najmłodszych sióstr, a mnie wraz z nimi, abym im trochę poopowiadał... O czym? Ano właśnie. Tematem będzie wolność i jej konkretne przejawy. Przede wszystkim zaś ta decyzja, którą podjęły ich córki, a która dla wielu rodziców bywa dużym wyzwaniem (kto wie, czy nie większym, niż dla samej decydującej). Na razie prawie wszyscy się stawili i zażywają nadrzecznych spacerów. Jeszcze trochę spłoszeni, ale ufam, że już jutro będzie nieco lepiej...

Oczywiście "kradnie" mi to czas na naukę. Atmosfera bowiem z pewnością nie sprzyja zgłębianiu zagadnień posoborowej teologii homilii :) Mam jednak nadzieje, że Pan wejrzy litościwie na to, że zajmowałem się Jego sprawami i mimo wszystko pobłogosławi mi zdaniem tego egzaminu, który przede mną. Myślę o nim już dziś, choć zdajemy dopiero za 10 dni. Ale kolejny weekend w Gdańsku - znów na głoszeniu, więc czasu robi się jednak nieco mało :)

Dziś w naszym zakonie świętujemy rocznicę poświęcenia asyskiej bazyliki św. Franciszka. To taka matka wszystkich kościołów franciszkańskich. Czytamy Ewangelię świętego Jana, z rozdziału 10, w której Żydzi domagają się jawnego ukazania tożsamości przez Jezusa - dokąd będziesz nas trzymał w niepewności, jeśli ty jesteś Mesjaszem, powiedz nam... Zatrzymały mnie te słowa, ponieważ natknąłem się dziś na komentarz, który wyraża treść tego zdania nieco innymi słowami - dokąd będziesz odbierał nam duszę? niszczysz nasze życie... A cały dialog Ewangelista poprzedza niewiele, wydaje się, znaczącą informacją - a było to w zimie... I znów komentatorzy twierdzą, że właściwie ta informacja mniej dotyczy warunków atmosferycznych, a bardziej odnosi sie do zimnych serc słuchaczy...

I to są dwie wskazówki, które składają się na obraz prawdziwej ludzkiej biedy. Moim skromnym zdaniem żadna inna nie może się z nią równać. Bieda duchowa. Zimne serce, które ciągle domaga się czegoś. Samo nie wie czego i nie potrafi tego nazwać - gdyby je zapytać. Uporczywie powtarza żądania dawno już spełnione (Jezus odpowiada pytającym - przecież już wam mówiłem, a nie wierzycie). Czego jeszcze oczekujecie, jak jeszcze mogę was przekonać?

Jaki ogromny niepokój musi towarzyszyć człowiekowi, który czuje, że ma do czynienia z ważnymi kwestiami w swoim życiu, z ważną Osobą, a nie umie, nie chce, nie jest w stanie otworzyć swojego serca, aby choć odrobinę je ogrzać. Nie jest mu dobrze. Cierpi. Ale nie wierzy, że jest Ktoś, kto mógłby mu pomóc... To jest dopiero dramat (Jezus mówi wprost - nie wierzycie). To rodzi moje współczucie. Nie tak dawno pisałem o tym współczuciu w kontekście tego właśnie fragmentu Ewangelii, ale dziś myślę sobie co ja w tym kontekście mogę? Jak jest moja rola, bo przecież spotykam takich ludzi. Zimnych. Obcych wobec wszystkich. Upartych. Zdeterminowanych. Zmierzających ku śmierci. Modlę się czasem za nich, może za rzadko. Ale ponadto, wydaje mi się, że jedynym ogniem, którym mogę im służyć, jest ogień mojego świadectwa. O tym, jak to jest żyć z Jezusem. Temu poniekąd służy to moje pisanie. Internet ma to do siebie, że daje dostęp do różnych treści. Może zdarzy się, że ktoś "zimny" trafi kiedyś i tu... Oby znalazł choć odrobinę ciepła, które stopi jego chłód...

Jeśli podzielacie moją nadzieję, to nie zapomnijcie, że jest dla was miejsce w komentarzach. Możecie się dzielić swoim życiem z Jezusem. Wy też możecie być dla... A gdyby ktoś zechciał założyć coś swojego... To czekam na sygnał... Chętnie poczytam... Bo i moje serce ma wciąż takie zakamarki, którym na imię "zima"...

środa, 21 maja 2014

o pożytecznych krukach...


zdj:flickr/Douglas Brown/Lic CC
Mili Moi...
Ostatni dzień zajęć tego roku akademickiego mogę uznać powoli za zakończony. Cieszę się, bo zmęczenie materiału jest już całkiem duże i powoli zaczynałem tracić cierpliwość do uniwersyteckiej rzeczywistości. Teraz tylko bój egzaminacyjny przed nami. A w tym roku wyjątkowo trudny. Ale o tym nie dziś... Ciii... Zakończyliśmy wykłady i to się liczy...

Gorąco straszliwie... I dookoła mnóstwo biadolenia... W zeszłym tygodniu było podobnie, tylko bohaterem był deszcz. Dziś wszyscy mówią o słońcu. Zawsze źle. Polak ma wyrazistą ocenę sytuacji. A że negatywną z reguły? Cóż czynić???

A Bóg wziął coś bardzo małego, takie nic, kilka listków... Wszczepił w krzew winny i nie tylko pozwolił żyć, trwać, ale jeszcze rozwijać się i rozrastać, rodzić nowe pędy i owocować. Czy te kilka listków na samym początku mogło przewidzieć dokąd je Pan poprowadzi? Czy te kilka listków odważyłoby się planować i mieć marzenia? Czy te kilka listków ogarniało całość planu, w który zostały włączone? Nie... Z całą pewnością nie... Owszem, ta mała, nic nie znacząca gałązka odnajdywała w sobie nieco nadziei. Owszem, bardzo szybko poczuła w sobie moc życiodajnych soków, które zaczerpnęła z winnego krzewu. Owszem, ta słabiutka roślinka z czasem zaczęła wierzyć, że nie zginie. Z trudem i niedowierzaniem patrzyła w przeszłość, pytając samą siebie - czy to możliwe, żeby Pan doprowadził mnie aż dotąd???

Ale ta maleńka roślinka któregoś dnia doznała wstrząsu. Czując się nadal bardzo słabą i delikatną usłyszała pogłoskę, że wkrótce przyjdzie ogrodnik i ma przycinać... Pogłoska stawała się coraz bardziej prawdopodobna, aż pewnego dnia kilka listków usłyszało złowieszczy szczęk nożyczek. Przyszedł. I odciął. Bezlitośnie. Pewnym cięciem. Zdecydowanie... I odszedł...

Mała gałązka podniosła lament - przecież on chyba się nie zastanowił, przecież jestem za mała, za delikatna, przecież jeszcze nie czas, przecież to boli, przecież teraz na pewno umrę, przecież... Lamentowała i lamentowała, aż przysiadł niedaleko niej czarny kruk. Wsłuchał się w te lamenty i przemówił do wciąż maleńkiej, a teraz dodatkowo okaleczonej, jak się wydawało, roślinki tymi słowami...

A Bóg wziął coś bardzo małego, takie nic, kilka listków... Wszczepił w krzew winny i nie tylko pozwolił żyć, trwać, ale jeszcze rozwijać się i rozrastać, rodzić nowe pędy i owocować. Czy te kilka listków na samym początku mogło przewidzieć dokąd je Pan poprowadzi? Czy te kilka listków odważyłoby się planować i mieć marzenia? Czy te kilka listków ogarniało całość planu, w który zostały włączone? Nie... Z całą pewnością nie...

Bóg trwa... Historia zbawienia trwa... Lament się nieustannie powtarza... Ale i kruki wciąż latają...

Pamiętaj o tym, Gdańsku! Pamiętaj...

PS. Dzisiejszy wpis sponsorowany przez pragnącego zachować anonimowość Anioła Stróża...

wtorek, 20 maja 2014

pokoju szukać...


zdj:flickr/EVO GT/Lic CC
Mili Moi...
No to dwa pierwsze egzaminy zdane... Noty nienajgorsze :) Ale im dalszy etap studiowania, tym stają się one mniej ważne. Kiedyś w duchu perfekcjonizmu zależało mi na tych notach bardzo. Dziś zależy mi znacznie mniej. Cieszy mnie raczej zdobywana wiedza, a oceny, to rzeczywistość mocno drugorzędna. Jedyna myśl, która motywuje do starania się, to myśl o tym, że wszyscy jesteśmy dorośli i po prostu nie wypada się nie przygotować :) Ale dzisiejsze egzaminy były łatwe. Jeden z historii kaznodziejstwa, drugi z etyki naukowca :) Oba przedmioty fascynujące...

A Pan dziś obiecuje pokój... I kiedy tak wróciłem dziś z uczelni, przed chwilą właściwie, to doszedłem do przekonania, że to jedna z większych potrzeb - tego świata, tego miasta, tego uniwersytetu, tego konkretnego człowieka. Również moja potrzeba. Właściwie od rana trochę się Jezusowi żalę... Żalę Mu się na Niego samego... Przecież obiecałeś ten pokój. Inny pokój od tego, który daje świat. Pokój, który stanie się źródłem pociechy, wyzwoli z lęku, utwierdzi nadzieję... A ja od miesięcy o ten pokój wołam i nic... Nie przychodzi. W kluczowych sprawach dla mojego życia wcale nie czuję się bardzo spokojny. Moje serce nie jeden raz przypomina bardziej wzburzony ocean, niż cichy sad, w którym sobie bzyczą zadowolone pszczoły.

Człowiek jest tajemnicą. Sam dla siebie również. Bardzo często głoszę Słowo wobec tej tajemnicy. A ja jestem Jego pierwszym słuchaczem. Także wówczas, kiedy mówię o tym, jak historia ludzkiego życia może oddziaływać na teraźniejszość i przyszłość i wcale nie musi to być oddziaływanie pozytywne. I ja mam swoją historię. A ona idzie za mną krok w krok. I choć tak wiele już udało mi sie przepracować, to wciąż są we mnie tematy, które skutecznie odbierają mi pokój. Mam swoje lęki, których nie umiem przeskoczyć, swoje własne biedy, ograniczenia i bezradności. Staram się z tym godzić. Staram się nie wyolbrzymiać (a i do tego naturalnych tendencji mi nie brakuje), staram się ufać. I wołam o pokój. A jego wciąż nie ma...

Dziś pomyślałem, że to też może taki plan. Że brak pokoju również może być darem. Taką okazją do złożenia małej ofiary Jezusowi. Tak mało okazji w moim życiu, żeby jednoczyć się z Jego męką. Może to jest jedna z nich... A być może ów pokój czeka gdzieś za rogiem. Być może Jezus zaprasza do uczynienia jeszcze jednego, małego kroku w ciemności, aby obdarzyć mnie tym wewnętrznym doświadczeniem, że wszystko jest na właściwym miejscu (ze mną włącznie) i dzieje się prawidłowo...

Co ciekawe mimo braku tego doświadczenia pokoju mam jasne poznanie co należy czynić. Klarownie i precyzyjnie wyczuwam kierunek, w którym prowadzi mnie Duch, a kierownicy duchowi mi to potwierdzają. I może to rodzi jeszcze większe napięcie. Bo pokój byłby najlepszym potwierdzeniem. Ale przecież nie jest jedynym. Są inne. Może nawet ważniejsze... Ale tęsknota nie słabnie... I gdyby się tak dało łatwo nakazać sercu, żeby się nie bało... I taka to mała - wielka bezradność...

poniedziałek, 19 maja 2014

siostra z zaproszeniem...


zdj:flickr/zakwitnij/Lic CC
Mili Moi...
Wczoraj zakończyłem weekendowe spotkanie dla dziewcząt w Kazimierzu u sióstr betanek. Chyba coraz słabszą formę reprezentuję, bo po pierwszej konferencji jedna z dziewczyn wyjechała. Po Mszy, kolejna. A w sobotni wieczór trzecia :) Moja skuteczność zniechęcająca wyraźnie wzrosła :) A poważnie mówiąc - bardzo miłe spotkanie, sporo modlitwy. Jedyny aspekt trudny to pogoda. Ale i ona zrobiła nam prezent w niedzielę. Pospacerowałem raniutko nadwiślańskim bulwarem w promieniach pięknego słonka... Dobry czas. A za tydzień kolejny weekend w Kazimierzu. Tym razem spotkanie rodziców postulantek i nowicjuszki. Mam ich trochę oswoić z materią zakonnego życia :) A dziś? Chciałbym napisać, że się uczę, ale bym skłamał :) A jutro dwa pierwsze egzaminy... Na szczęście zakres materiału przyjazny studentowi, a nawet możliwy do wyboru przez samego studenta :) Pouczę się więc... jutro...

A mówiąc poważniej, zatrzymuje mnie bardzo tęsknota Boga, o której czytaliśmy wczoraj i dziś. Tęsknota za człowiekiem. Ta wczorajsza Ewangelia... W domu Ojca mojego jest mieszkań wiele (...) idę przygotować wam miejsce (...) przyjdę i zabiorę was do siebie, abyście byli tam, gdzie ja jestem. Wszystko, co dokonuje się w moim życiu tu na ziemi od jego pierwszych chwil, ma jeden cel - dotarcie do domu Ojca. On, który w swojej tęsknocie wyczekuje. A kiedy ta tęsknota osiąga kres, kiedy przelewa się wręcz przez jego serce, wówczas przychodzi siostra nasza śmierć cielesna, aby nas poprowadzić do domu, do Ojca.

I pomyślałem sobie, że to właśnie lęk przed nią chyba najbardziej nie pozwala nam na tę tęsknotę Ojca odpowiedzieć naszą własną tęsknotą. No bo jasne - ja wiem, że Bóg mnie kocha, ja tego nawet doświadczam, ja jestem w stanie w tę Jego tęsknotę uwierzyć, ale śmierć? Dlaczego musze umrzeć? Dlaczego muszę wyruszyć w tę drogę, w której nikt nie będzie mi towarzyszył? Dlaczego to wszystko jest owiane taką wielką tajemnicą? I tu chyba z pomocą przychodzi Chrystus Zmartwychwstały, który w swojej śmierci i zmartwychwstaniu  pokonał ten pierwszy i podstawowy lęk ludzkiego życia - lęk przed śmiercią.

Ale mało tego, że Bóg obiecuje czekać na nas w domu. Mało, że przygotowuje nam miejsce. Dziś Jezus mówi, że Ojciec i On tak tęsknią za nami, że przyjdą do nas tu, podczas naszego ziemskiego życia i będą z nami przebywać. Jeden jedyny gest z naszej strony, gest zaproszenia, to zachowywanie przykazań. Jeśli na to się decydujemy, to Bóg nie zawodzi. Przychodzi i czyni sobie w nas mieszkanie. To jest właściwie niesamowita szansa na uruchomienie swojej tęsknoty za Nim i na wychodzenie z lęku, z obawy przed śmiercią. Od ziemskiej tęsknoty droga do tęsknoty wiecznej. To znaczy, jeśli tu na ziemi zacznę zbliżać się do Niego, dopuszczać Go do moich spraw, pozwolę Mu przyjść i zamieszkać ze mną, to dużo łatwiej będzie mi myśleć o spotkaniu z Nim twarzą w twarz. Wówczas śmierć nie będzie się jawiła jako jakieś koszmarne rozstanie z tym, co dla mnie najważniejsze w atmosferze grozy i smutku, ale jako spotkanie z Jedynym, który czeka niecierpliwie, żeby mnie przytulić i pokazać wszystko, co dla mnie przygotował... Jakie to będzie piękne spotkanie...

W naszej tradycji zakonnej mamy krótką modlitwę, którą ja mam zwyczaj odmawiać codziennie przed snem (a czasem i wiele razy w ciągu dnia) - Jezu, Maryjo, Józefie - Wam oddaję serce, ciało i duszę moją. Jezu, Maryjo, Józefie - bądźcie ze mną przy skonaniu. Jezu, Maryjo, Józefie - niech przy was w spokoju Bogu ducha oddam. Najsłodszy Jezu, nie bądź mi sędzią, ale Zbawicielem. Ufam, że z tą modlitwą na ustach trafię pod właściwy adres, kiedy siostra nasza śmierć cielesna, przybędzie z tym niebiańskim zaproszeniem... Zaproszeniem do domu...

piątek, 16 maja 2014

kilka gram heroizmu...


zdj:flickr/londondesigner.com/Lic CC
Mili Moi...
No i spędziłem ten jakże ponury dzień w klasztorze sióstr betanek w Kazimierzu Dolnym. Wszelkie odcienie szarości zawisły nad tym miejscem. W takie dni boję się, że sam zacznę widzieć świat na szaro. Choć bronię się przed tym. Dobrą metodą jest patrzeć na życie... Wyglądam więc za okno i poza szarościami widzę ogromnie dużo odcieni zieleni... Życie trwa. Wchodzę do kaplicy klasztornej i widzę roześmiane, młode twarze. Życie trwa. Szarość nie zwycięży...

Życie trwa... Kocham je jak każdy inny i dziękuję za nie Panu Bogu. Nie szukam męczeństwa, ale... nigdy nie chciałbym przed nim uciekać. Anonimie drogi (to prawda, że szkoda, że nie znamy przynajmniej twojego imienia), pytasz, a ja ci odpowiadam. Nie, nasza wiara nie musi się kojarzyć głównie z męczeństwem i ofiarami. Popraw mnie jeśli się mylę, ale chyba na tym blogu głównie takich skojarzeń nie znalazłeś. To musiało być gdzie indziej. W całej głębi swojego jestestwa nie zgadzam się z tobą jednak, że stawianie sobie pytań o jakość wiary, o jej trwałość, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych jest stratą czasu, czy robieniem sobie niepotrzebnych problemów. Czas męczenników nie przeminął, a Jezus mówi wyraźnie, że uczeń nie ma być ponad Mistrza. Co więcej, uczeń naśladując swojego Mistrza, z cała pewnością, wcześniej, czy później, spotka się z sytuacjami, które wystawią jego wiarę na próbę. Czasem z wyjątkowo ekstremalnymi sytuacjami... I co wówczas? Spontan? Jakoś to będzie? Się zastanowimy? Ja tak nie chcę...

W nawiązaniu do powyższego, do dzisiejszego Słowa i Patrona... Pomyślałem sobie, że jednym z ważnych źródeł siły do mężnego wyznania swojej wiary w sytuacji granicznej, niebezpiecznej, jest wspólnota... Jezus nie był marzycielem. Kiedy mówił o jedności, kiedy się o nią modlił do Ojca, widział tych wszystkich mężnych wyznawców niesionych na barkach wspólnoty ku czynom heroicznym. Nie każdego Bóg wzywa do męczeństwa, ale każdemu ofiarowuje kilka gramów heroizmu tak na wszelki wypadek. Ukrywa go we wspólnocie...  Myślę sobie, że tylko ktoś, kto ma oparcie we wspólnocie, kto jest pewien jej miłości, kto we wspólnocie uczy się Jezusa, będzie zdolny do męstwa wśród przeciwności...

Andrzej Bobola ze wspólnoty Towarzystwa Jezusowego... Może tak należałoby go przedstawiać. Stał się zdolny do zniesienia niewyobrażalnego okrucieństwa (przykład jego oprawców pokazuje do jakiego poziomu piekieł można zstąpić już tu na ziemi). Wykłute oczy, obcięte nos i wargi, wyrwany język, skóra wycięta w kształcie ornatu, cierniowa korona z gałęzi wierzbowych... Można wymieniać dalej... Tylko dlatego, że nie ugiął się i nie wyrzekł się Jezusa. A może aż dlatego... Może to właśnie w takich sytuacjach widać jak wielką rangę ma to wyznanie, jak wielkiej ceny jest godne, jak daleko się można w wierze posunąć...

To jest tajemnica drogi Anonimie. I nad tą tajemnicą rozważam. Jaką cenę jestem w stanie zapłacić za to najdroższe na świecie wyznanie - Jezus jest Panem i nie ma innego! Jaką cenę jesteś w stanie za nie zapłacić ty? Są na tym świecie rzeczy cenniejsze od życia. Głowa to przyjmuje. Serce jeszcze nie nadąża... Patrzę za okno - życie trwa. Idę do kaplicy - życie trwa. Na szczęście we wspólnocie... A tam zawsze ukrywa się kilka gramów heroizmu...

czwartek, 15 maja 2014

śpisz???


zdj:flickr/corrieb/Lic CC
Mili Moi...
Jakiś koszmarny dzień za mną... To znaczy, nic strasznego się nie wydarzyło, ale ja, który nie mam nigdy problemów z rannym wstawaniem, dziś wstawszy normalnie i spędziwszy zwyczajowe dwie godziny z Panem, położyłem się natychmiast ponownie i wstałem... nie przyznam się o której, bo to wstyd :) Na szczęście świadectwa braci potwierdziły mi tylko, że coś wyjątkowego dotknęło dziś nas wszystkich. Niesłychanie przygnębiająco - męczący dzień. Trochę udało mi sie później zrobić, ale z wielkim trudem... Nawet wieczorem wygłosiłem konferencję siostrom betankom w Lublinie... A jutro do Kazimierza... Rano skupienie dla sióstr, a po południu dla młodzieży - przez cały weekend... Sam duchowo odpocznę, skupię się, pomodlę...

A doświadczam dużej potrzeby... Bo Słowo mnie ciosa ostatnimi dniami... Pan po prostu stawia mi dość trudne pytania... Dziś na przykład stanął mi przed oczami Judasz. To w kontekście słów Jezusa - ten, który je ze mną chleb, piętą we mnie godzi... Pomyślałem o Judaszu, jako o kimś, kto konkretnie się sprzeciwił Jezusowi. Choć oczywiście nie mam dostępu do jego motywacji, uczuć, emocji i całego wewnętrznego świata, żeby go ocenić. Ale fakt jest faktem. Zdradził. Odszedł. Sprzeniewierzył się łasce...

Czemu akurat o nim piszę? Bo zdałem sobie sprawę, że nigdy właściwie nie stanąłem w sytuacji, w której za przyznanie się do Jezusa coś by mi groziło... Nigdy nie było niebezpiecznie. Wszelkie więc moje dobre opinie o mojej wierze, moje dobre samopoczucie, jest oparte na domniemaniach, pobożnych życzeniach, nadziejach. Nie wiem jak zachowałbym się, gdyby strach zaczął dyktować warunki. Nie wiem, czy moja wiara okazałaby się tak silna, jak dziś mi się wydaje. Miłe iluzje, bo tak dobrze jest myśleć o sobie w perspektywie zwycięstwa...  Moja wiara... Taka silna, taka pewna, taka oddana Jezusowi... Ale czy rzeczywiście??? Nie wiem... Mogę tylko zakładać...

A że jest to temat wart przemyślenia, podpowiada mi również Piotr. Motywacji Judasza nie znam. Ale w zdradzie Piotra jest strach. To on nie pozwala mu przyznać się do Mistrza. A więc skoro nawet jemu udało się "ugodzić Jezusa piętą", to co ze mną??? (Swoją drogą, żeby ugodzić piętą, pomyślałem sobie, trzeba się najpierw do kogoś odwrócić tyłem... tak to sobie wyobrażam). Piotr, który pokazał Jezusowi plecy... Poszedł swoją drogą...

Zanim jednak przyjdzie taka konfrontacja (jeśli rzeczywiście przyjdzie), to przecież cała sfera codziennego "godzenia piętą". A przejawia się ono lekceważeniem Słowa Pana. Przecież mówi do mnie, stawia zadania, oczekuje, zapewnia, że mnie umocni i tak dalej... A co ja? Czy jestem gotów usłyszeć i zareagować? I jaka to reakcja? Cały czas mam w sobie takie pragnienie, żeby odpowiadać natychmiast, ale ta szybkość reakcji z wiekiem spada, znacząco spada... I to jest przestrzeń urealniania swoich wyobrażeń o sobie. Tu jest miejsce odkrywania prawdy. Na co mnie stać??? Tak naprawdę! Na co??? W bezpiecznej przestrzeni lubelskiego domu studiów. Na co mnie stać w perspektywie wezwań Jezusa??? A Ciebie...? Budzimy się...

wtorek, 13 maja 2014

bliski, czy daleki???


zdj:flickr/Robert Körner/Lic CC
Mili Moi...
Tak sobie dziś pomyślałem ze współczuciem o judaizmie... Tym z czasów Jezusa i tym współczesnym. Pomyślałem tak dlatego, że Bóg, którego wyznawali Izraelici był dla nich niesamowicie odległy. Nie dlatego, że On tak chciał, ale dlatego, że oni Go takim rozumieli. Zupełnie zniknęły z czasem przekonania, które próbowali Narodowi zaszczepić prorocy. Że żaden naród nie ma bogów tak bliskich jak my mamy; że w żadnym narodzie bogowie nie troszczą się tak o człowieka, jak Bóg jedyny i prawdziwy troszczy sie o nas... W czasach Jezusa Naród miał poczucie, że musi się sam o siebie troszczyć, a Bóg? Odległy, gdzieś w niebiesiech, należy Go czcić i się Go bać... Ale bliskość? Nie ma o niej mowy...

Pomyślałem o tym dziś w kontekście Słowa, ale również w kontekście wczoraj obejrzanego filmu. Jak zwykle przy żelazku oglądałem telewizję, jakiś kanał reportażowy i napotkałem film o tytule "Yael". Opowiada on o młodej Polce, która dokonuje konwersji na judaizm. Musze przyznać, że jak dla mnie, film był niesamowicie smutny, mimo że bohaterowie zapewniali o swoim szczęściu. Smutno mi było, bo dziewczę opowiada o katolicyzmie, w którym nic jej nie pociągnęło i którego nie znała oraz o swojej fascynacji judaizmem, która rozpoczęła się od kilku lektur na ten temat. Fascynacja przerodziła się w taki żar serca, że nauczyła się języka hebrajskiego i przyjęła cały system skomplikowanych, żydowskich obrzędów. Powie ktoś - oglądał ojciec to z punktu widzenia zakutego katolickiego łba, więc nic dziwnego, że ojcu smutno. Nie ma ojciec otwartego umysłu... Możliwe... Ale jest jeszcze jeden powód mojego smutku... Otóż w całej tej historii, w ustach tego dziewczęcia słowo "Bóg" pada jeden raz i to w zawoalowanej formie, kiedy mówi, że "jeśli Ten na górze zechce, to jej konwersja się dokona". To znaczy, że w perspektywie jej motywacji nie było Boga. Judaizm jest piękną religią, barwną, bogatą, ciekawą... Ale gdzie w tym nawróceniu, w tej konwersji jest Bóg? Na pewno nie na pierwszym miejscu, skoro słowo o Nim nie pada... I to jest naprawdę smutne... On, jeśli w ogóle jest, jest niesłychanie daleki od tak wielu ludzi... Nie tylko Żydów, pogan, muzułmanów, ale również tak wielu chrześcijan, którzy zupełnie sobie nie zdają sprawy, niczym owa Yael (bo ostatecznie konwersja się dokonała i takie nowe imię nosi to żydowskie już dziewczę), że Jezus chce być tak blisko...

Ileż potrzeba cierpliwości, ileż razy trzeba tę prawdę powtarzać??? Żydzi domagają się od Jezusa, żeby powiedział im otwarcie... Ale jak można powiedzieć jeszcze czytelniej coś, przed czym ich umysły tak wytrwale się bronią. Jak Jezus mógłby przemówić jeszcze wyraźniej do Yael i wielu innych, niż przez tajemnicę swojej śmierci. Wisząc na krzyżu powtarza nieustannie otwartym tekstem - jestem dla ciebie, jestem twoim Bogiem, jestem ukrzyżowany za twoje grzechy i dla twojego zbawienia... Dlaczego tak się bronisz przed przyjęciem tej prawdy? Dlaczego tak wytrwale z tym walczysz? Wiem, że przekraczam twoje wyobrażenia o mnie, ale czyż to nie jest pierwsze zadanie Boga - być większym, niż to, co ty o Nim myślisz? Słuchajcie mojego głosu, a wówczas nikt nie wyrwie was z ręki mego Ojca...

Ilu jeszcze o tym nie wie? Pomyślałem sobie, że właściwie jak dotąd zajmowałem się zawsze budzeniem ludzi juz jakoś wierzących, mających jakieś doświadczenie Boga. Nie dał mi Pan jak na razie zbyt wielu kontaktów z poganami, innowiercami, czy nawet chrześcijanami innych denominacji... A przecież świat jest pełen ludzi, którzy NIE WIERZĄ w Jezusa i którzy Go naprawdę NIE ZNAJĄ! Co z nimi? Kto pójdzie do nich??? Słucham, Panie...

niedziela, 11 maja 2014

bramy są ważne...


zdj:flickr/Al_HikesAZ/Lic CC
Mili Moi...
Cóż za cudowna niedziela, kiedy można czytać... Dawno już nie miałem takiego dnia tylko z książką. Co czytam? Na ostatnie urodziny dostałem od Macieja, kolegi ze studiów grubą księgę, którą odstawiłem na później, na spokojniejszy czas. Autor - John Steinbeck, tytuł - "Na Wschód od Edenu". Zacząłem kilka dni temu i jestem już na 600 stronie (z 800!). To książka z cyklu tych, o których się mówi - jak to możliwe, że nie przeczytałem jej wcześniej? Tym bardziej, że ktokolwiek mnie z nią widzi, wypowiada z lubością słowo "klasyka..." Mam wrażenie, że przeczytali to już wszyscy poza mną. A książka??? Ilekroć mówię sobie - już dość, tylekroć znów zasiadam w fotelu. Jest to jedna z tych lektur, o których marzy się, żeby już się skończyły (a czasem wręcz pojawia się pokusa, aby przeczytać kilka końcowych stron, teraz, już, natychmiast), rodzą bowiem tak duże napięcie, są tak realistycznie prawdziwe. Z drugiej strony tli się w czytelniku cicha nadzieja, że ta lektura nigdy się nie skończy, że będzie trwała, niczym równoległy świat, do którego ma się dostęp przez to okno... Przy takich lekturach rozumiem co miał na myśli Umberto Eco mówiąc, że kto czyta, ten żyje dwa razy... Żaden, absolutnie żaden film nie może się równać z taką lekturą... Dodam, że trzy następne pozycje Steinbecka (amerykańskiego Noblisty zresztą) stoją już na mojej półce.

A dziś Niedziela Dobrego Pasterza... Przez kilka lat był to dla mnie szczególnie ważny dzień. Wówczas, kiedy pełniłem posługę wobec powołanych. Ileż ja kazań na ten temat wygłosiłem, ile rekolekcji. Zresztą trwa to poniekąd do dziś. W następny weekend powołaniowe skupienie u sióstr betanek, w któryś z kolejnych u Franciszkanek Rodziny Maryi... Niemniej dzisiejsze Słowo skupiło mnie bardzo na owcach, które idą za Pasterzem, bo znają Jego głos. Za głosem idą. Za obcym nie chodzą, bo jego głosu nie znają. Po pierwsze pomyślałem jakie to ważne umieć rozpoznawać Jego głos. Co wcale dziś, współcześnie, w tej symfonii różnorodnych głosów, które czasem wręcz na siłę próbują się upodobnić do tego jedynego głosu Pasterza, nie jest wcale proste. Ale jak wielka to radość, kiedy się już ten głos pozna. A potem się go rozpoznaje, co oznacza, że On wciąż mówi, chce mówić. Do owiec. Które zna. Po wtóre, nie ma mowy o tym, że owce roztrząsają to, co powiedział do nich Pasterz i na podstawie własnych przemyśleń idą za Nim, bądź nie... Jakiego wielkiego zaufania się to domaga. Iść za głosem. Bez zastanowienia, bez ważenia wszelkich "za" i "przeciw", bez roztrząsania wszelkich trudności. Wielka to sztuka. Ale kiedy się już ją pojmie, życie robi się znacznie spokojniejsze, niesłychanie spokojne... Głos Pasterza przynosi wielki spokój, ukojenie. A wszystko to ma nieprawdopodobnie duże znaczenie dla powołania. Bo jeśli człek nauczy się rozpoznawać głos Pasterza i nauczy się Mu ufać, to nic go nie zatrzyma... Choćby na krańce świata jest gotów udać się na słowo Pasterza. I nie traci energii na wewnętrzne debaty, wiedząc że zrozumienie przychodzi z czasem, albo i nie... Ale głos Pasterza przekonuje go o jednym. ON JEST!!! Niezależnie od tego gdzie. Jest. Pasterz, któremu można zaufać...

Jeszcze brama... Bo i na niej dziś Pan mnie zatrzymał. Brama to coś tak zwyczajnego, coś, co mijam każdego dnia, coś, czego nie zauważam. A ona oddziela dwa światy. Ten zewnętrzny i wewnętrzny. Dom od nie-domu. Cichą, bezpieczną przystań od zewnętrznego szaleństwa tego świata. Dzięki tej bramie mogę się schronić, odpocząć, wyciszyć, zasłuchać. Chrystus Brama pozwala mi odetchnąć od kobiet z brodą, od tych za legalizacją zioła i ich przeciwników, od kaczorów Donaldów i muszek Mikków, od biedy intelektualno - moralnej Januszów, od gay friendly i transgender, od... Odetchnąć, odpocząć, choć na chwile... I niech te chwile się mnożą...

PS. Wczoraj sprawowałem Eucharystię za wszystkich moich dobrodziejów duchowych. Za tych, którzy mnie adoptowali duchowo, tworzą "moje" Margaretki i po prostu się za mnie modlą... Niech Pan was nagrodzi...

sobota, 10 maja 2014

do kogóż pójdziemy??? my... Twoi kapłani...


zdj:flickr/Resio/Lic CC
Mili Moi...
Kiedy stawiałem dziś ostatnią kropkę w kazaniu hagiograficznym (o świętym, a konkretnie o świętym Maksymilianie), które powstało tuż po kazaniu ślubnym, w którym musiało się zawierać osiem aspektów (między innymi mistagogiczny, chrystocentryczny, eklezjalny, czy personalny), byłem z siebie naprawdę dumny :) Wykonałem po prostu kawał dobrej (nikomu pewnie nie potrzebnej) roboty... I nadgoniłem zaległości naukowe. Nie tylko naukowe zresztą. Bo zaległości zwykle idą parami. A może braki... W każdym razie sporo biegania na różne zakupy, usuwanie awarii odpływów w zlewach kuchennych, pranie, prasowanie... No takie szeroko rozumiane życie :) Większość czytelników doskonale rozumie o czym mówię, niemniej są to zjawiska, których w normalnym życiu parafialnym księdza próżno by szukać. Nasze, studenckie życie odbiega znacząco od tej normy, a ja wciąż się zastanawiam, czy to źle, czy dobrze...

Panie, do kogóż pójdziemy, Ty masz słowa życia... Dziś pomyślałem o tak wielu, którzy odeszli... Odeszli, bo... I tu każda historia jest z pewnością inna. Jedno jest pewne - smutno było, kiedy odchodzili i smutno jest dziś. Tak obiektywnie smutno, bo to zawsze wiąże się z jakimś zdecydowanym zerwaniem więzi z Jezusem - przestali z Nim chodzić. Smutno również dlatego, że to zawsze jest jakieś pożegnanie - z tymi, którzy zostają. I takich pożegnań sporo już za mną... Myślę tu o braciach i siostrach, którzy najpierw odpowiedzieli na Boże wezwanie, a potem się wycofali... I to o tych, którzy wycofali się przyrzekając Mu najpierw, że na nich może liczyć...

Nie chce tu dokonywać żadnych ocen, ani tym bardziej wzniecać jakiejś dyskusji. Myślę dziś raczej o konsekwencjach tych wyborów, o tym, co nazywamy życiowym szczęściem, o kwestiach związanych z niepokojem sumienia, o jakiejś pustce w sercu, której nie da się niczym wypełnić, o tęsknocie... Jakoś trudno mi uwierzyć, że rezygnując z czegoś tak wielkiego, jak powołanie (podkreślam - rozpoznane i przypieczętowane ślubami wieczystymi, czy święceniami) można doświadczać pełnej satysfakcji. Nie dalej jak kilka dni temu czytałem świadectwo "byłego" kapłana, który opowiada w nim, że minęło już wiele lat od jego odejścia, a jemu wciąż zdarza się, że wchodzi do kościoła podczas mszy i... płacze. Wydaje się, że wszystko ma - żonę, dzieci, dobrze prosperującą firmę... Dlaczego więc?

Pamiętam pierwszy wstrząs. Kiedy byłem na nowicjacie odeszła z zakonu pewna ważna dla mnie siostra zakonna, wcale nie młoda, co więcej na dość wysokim stanowisku. Nie udźwignęła różnych trudności. Pamiętam, że był to dla mnie wielki szok. Długo się z tym nie mogłem pogodzić. Potem takie przypadki zaczęły zdarzać się częściej. Ale ja nigdy nie przywykłem... Za każdym razem wiązało się to dla mnie z poczuciem jakiegoś bólu i wielkiej straty. I tak jest właściwie do dziś. Wielu z tych, którzy odeszli, było moimi bliskimi kolegami. Wzrastaliśmy razem. Snuliśmy marzenia na nasze kapłaństwo. I nagle pustka... Nie ma ich... Odeszli... Wybrali ponownie, tylko zupełnie inaczej...

W przededniu Niedzieli Dobrego Pasterza, który nas wszystkich powołał, wybrał, zaufał nam i powierzył wielką odpowiedzialność, staram się przekuć moje współczucie w modlitwę... Ono chyba we mnie dominuje... Współczucie. Nie złość, nie gniew, nie jakaś agresja. Ale współczucie. Bo wciąż brzmią mi w uszach słowa - Panie, do kogóż pójdziemy? Nie wierzę, po prostu nie wierzę, żeby było jakieś inne, lepsze miejsce. Nie wierzę, żeby istniał ktoś, kto mógłby równać się z Nim. Nie wierzę, żeby te nowe, zweryfikowane wybory niosły ze sobą szczęście i satysfakcję. Nie dam się przekonać. I będę współczuł... I modlił się... Także o gotowość przyjęcia trudnych słów... Od Jezusa... O gotowość dla nas wszystkich. Jego wybranych...

piątek, 9 maja 2014

niewyczerpane Jego współczucie... a nasze?


zdj:flickr/canonfather/Lic CC
Mili Moi...
Dzisiejszy dzień przeżyłem w wielkim dziękczynieniu za dar mojej wiary. Naprawdę... Dlaczego właśnie dziś? Pod wpływem Słowa, w którym Jezus znów stara się wytłumaczyć ważne rzeczy faryzeuszom, a oni znów nie rozumieją... Czasem ogarnia mnie takie wielkie współczucie wobec nich. jestem przekonany, że w tej grupie znalazłoby się całkiem sporo naprawdę uczciwych ludzi, którzy bardzo poważnie podchodzili do swojej religijności i wcale nie realizowali w swoim życiu stereotypu obłudnego faryzeusza, który dba tylko o własną wygodę nie starając się wcale o chwałę Boża. Byli wśród nich pewnie i tacy, którzy starali się zrozumieć Jezusa, ale... No właśnie. Zawsze było jakieś ale... Tak głęboko zakorzenieni w swoich religijnych zwyczajach i tradycjach, tak stanowczo broniący radykalnego monoteizmu, tak zatroskani o czystość religii, odpowiedzialni za innych... Nie umieli się przemóc. Nie umieli wejść w Jego sposób myślenia. Nie ze złej woli. Po prostu z biedy, takiej ludzkiej; biedy, która stała się ich najpilniej strzeżonym bogactwem...

Czasem sobie myślę - a gdyby tak Pan przyszedł dziś do nas i uderzył w pewien ustalony porządek, w coś, do czego jesteśmy tak przywiązani, w nasze schematy - dobre, a jakże, ale jednak schematy... Komu z łatwością udałoby się z nich wyjść? Kto podjąłby tak radykalne ryzyko...? Nam może łatwiej, bo my już spotkaliśmy Mesjasza i czekamy  na Jego powtórne przyjście w chwale, które będzie jasne dla wszystkich, którego nikt nie przeoczy, któremu nikt sie nie sprzeciwi. Ale Żydzi czekali na przyjście Pana. Różne mieli wyobrażenia, ale czekali (i większość z nich niestety czeka do dziś). Może ta czujność związana z czekaniem była szansą i problemem jednocześnie. Z jednej strony bowiem wyczulenie na znaki - każdy, który je czyni jest potencjalnie "podejrzany" o bycie Namaszczonym i trzeba mu sie bliżej przyjrzeć. Z drugiej strony, z tych samych przyczyn trzeba być bardzo ostrożnym, żeby się nie dać zwieść. Trochę patowa sytuacja. Myślę, że wielu z nich zawiesiło swój osąd. Nie będąc w stanie podjąć decyzji, stali z boku. Przyglądali się...

Mało o takich Ewangelie mówią, ale sądzę, że byli w tym tłumie... Ludzie uczciwi, ale niezdolni do pójścia konsekwentnie za swoją uczciwością. Iluż takich dzisiaj. Myślę o nich ze współczuciem. Takim braterskim współczuciem. Jak wielkiej cierpliwości potrzeba wobec nich. Bóg ją ma. A ja? Ja, którego serce Bóg porwał dla siebie we wczesnym dzieciństwie, który nigdy nie doświadczyłem żadnych zwątpień w wierze, który zostałem wyposażony w takie proste zaufanie wobec Jego Słowa, który nie odczuwam najmniejszej potrzeby roztrząsania jakichkolwiek kontrowersji, bo ich po prostu w moim życiu nie ma, który... I mógłbym tak jeszcze długo wymieniać rzeczywistości, które w żaden sposób nie są moją zasługą. Są najpiękniejszym darem, jaki mogę sobie wyobrazić na tym świecie. Wiara, którą On mi dał i która jest jedynym fundamentem w moim życiu. Absolutnie niezawodnym jak dotąd fundamentem. Stąd takie wielkie dziękczynienie dziś. Stąd tyle radości i wdzięczności wobec Dawcy. Stąd moje współczucie wobec tych, których serce nie doświadcza takiego porywu. Jak bardzo chciałbym się z nimi podzielić. Nie zawsze wiem jak. Nie zawsze mam cierpliwość. Nie zawsze się do tego przykładam. Ale dziś wieczorem wszystkich uczciwych, znanych mi i nie znanych faryzeuszy (bez pejoratywnych skojarzeń - raczej myślę o pragnieniu poszukiwania Boga) polecę Dobremu Ojcu prosząc o przełom... O odwagę pójścia za uczciwością, która ostatecznie musi doprowadzić do Jezusa. Musi... Prędzej, czy później...

A poza tym??? Piękna pogoda w Lublinie. A ja pracuję... Nadrobiłem dziś angielski i rozpocząłem nadrabianie zadań homiletycznych. Idzie dobrze, więc ufam, że w ten weekend się ze wszystkim uporam. A gdzie tu czas na mycie okien? Ale, ale... Kijaszki dziś wróciły do łask. I chyba staną się częstszym gościem mej codzienności. Otóż elektroniczne wskaźniki mojej wagi łazienkowej obwieszczają jakieś absolutnie kosmiczne wyniki, kiedy na niej staję... Liczby, przyznam się, dotąd mi nieznane :) Czas więc coś ze sobą zrobić, zanim będzie trzeba wzywać strażaków, żeby raczyli mnie przewrócić na drugi bok w moim własnym łóżku :)

czwartek, 8 maja 2014

ufam, że kiedyś...


zdj:flickr/L'Olio/Lic CC
Mili Moi...
No i zaczęło się nadrabianie zaległości... Ale jak mawia moja nauczycielka od angielskiego - jak sie chciało jeździć Bóg wie gdzie, to się teraz ma... No i rzeczywiście się ma :) Z sześć zadań domowych ze wspomnianego angielskiego i trzy solidne z zajęć homiletycznych sprawiają, że przede mną naprawdę "długi weekend"... Ale nie ma co się użalać nad sobą, tylko trzeba się brać do dzieła. Bo jak się okazuje, czas jest krótki... Dziś rzeczywiście zapachniało już wakacjami... Otóż na klasztornej kapitule (czyli takim braterskim spotkaniu, na którym omawiamy sprawy bieżące), pojawił się temat kto, gdzie, kiedy urlopuje. Niewątpliwy to znak, że rok akademicki zbliża się do kresu...  I z jednej strony to radość, ale z drugiej... Świadomość, że kolejny rok umknął tak szybko... A doktorat nie ruszony :)

Ale... Poza doktoratem są jeszcze inne kwestie... Znacznie ważniejsze... Dziś Jezus mówi o sobie, że jest Dobrym Pasterzem... I rodzi we mnie znów głęboką tęsknotę. Bo jeśli mam Go naśladować, to musze dziś przyznać, że daleko mi do bycia na Jego wzór - pasterzem dobrym... Zdałem sobie sprawę bardzo mocno, że nie ma we mnie miłości, która byłaby gotowa oddać życie za owce... A zatem nie pasterz, tylko najemnik... Być może najemnik z przebłyskami dużej serdeczności, ale jednak... Pomyślałem sobie, że czasem trudno mi nawet wejść w niewielkie ofiary dla owiec, a co dopiero mówić o umieraniu... Do rangi bohaterstwa urasta coś, co powinno być traktowane jako najzwyklejszy obowiązek - czasem człek wychodzi z konfesjonału po godzinie z poczuciem heroicznego trwania na posterunku... Aż tu nagle przychodzi myśl - no i z czego jesteś taki dumny? Że zrobiłeś coś, co jest twoim zakichanym obowiązkiem??? To jakiś przedziwny paradoks... Być dumnym z normalności... Do czego to doszło... Zawstydza mnie to czasem... Ale jednocześnie budzi tęsknotę za prawdziwym heroizmem, który, jak się okazuje, bardzo często jest związany z wielkim osamotnieniem, niezrozumieniem przez otoczenie, ostracyzmem nawet... On potrzebuje siły wewnętrznej, której nie ma nigdzie indziej, tylko w sercu Jezusa, Pasterza Dobrego... To tam moc do tego, żeby przekraczać normalność, żeby dawać z siebie wiele, jak najwięcej, wszystko...

I to nie tylko wobec owiec, które już są w owczarni... Bo to dość łatwe. Dlaczego? Ponieważ najczęściej związane z satysfakcją. Taką prostą, ludzką związaną z tym, że robi się coś potrzebnego, ważnego; ale również z tą nadprzyrodzoną, kiedy patrzy się jak kolejni ludzie są zapalani, zdobywani dla Jezusa. Są jednak ci spoza owczarni... I ci od zawsze są dla mnie problemem... Moim osobistym problemem... Chciałbym mieć do nich tyle cierpliwości, ile miał Jezus. Chciałbym umieć ku nim wychodzić i na nich czekać. Chciałbym umieć do nich mówić i ich słuchać. Chciałbym... Tyle różnych rzeczy bym chciał. I tak wielu mi wciąż brakuje...

Ale jeśli On mnie wybrał, jeśli On mnie powołał, jeśli On mi zaufał, to wierzę... Wierzę, że jeszcze nadejdzie taki dzień, kiedy z najemnika, pełnego sympatii i serdecznego najemnika, przemienię się w pasterza, który nie zawaha się zaryzykować... Wszystkiego... Z życiem włącznie. Dla tych, których On kocha. A ja mozolnie kochać się uczę...

wtorek, 6 maja 2014

o wojenkach...


zdj:wikimedia/Papphase/Lic CC
Mili Moi...
Oj, jak trudno jest wrócić :) Do zajęć, do codzienności, do obowiązków. Przecież ja na uczelni ostatni raz byłem prawie miesiąc temu. Oczywiście straty nie są aż tak znaczące, bo wiele zajęć przepadło z okazji świątecznych i okołoświątecznych, ale jednak... Dziś pierwsze wykłady, na których wytrwanie graniczyło wprost z heroizmem :) Tym bardziej, że za oknem piękne słonko, zieleń zachęcająca do spacerów w jej cieniu, no i generalnie atmosfera mocno rozprężona. A na dokładkę zaczęły się dni studenckie i zasadniczo po południu wszystkie zajęcia odwołano, tylko my, jako jedyni gorliwi, siedzieliśmy do 18 na uczelni :) Ale jaki profesor, tacy i uczniowie :) Jedyną pociechą jest fakt, że za dwa tygodnie kończymy zajęcia. Dużo wcześniej, niż wszyscy, ale to z powodu egzaminu licencjackiego, który pochłonie całkiem sporo naszych sił i czasu. Już to chyba kiedyś tłumaczyłem, że na teologii jest odwrotnie, niż na innych kierunkach i licencjat jest pomiędzy magisterium i doktoratem. Ten czas w moim życiu właśnie nadchodzi :) A biorąc pod uwagę porę roku i jej uroki, obawiam się, że kolejna porcja heroizmu stanowczo się przyda...

Kiedy dziś rano spotkałem się ze Słowem, moja uwagę zwrócił wyrzut Jezusa skierowany do Filipa - tak długo jestem z wami, a jeszcze mnie nie poznałeś? Nie dalej jak wczoraj na Facebooku natknąłem sie na kolejną jałową dyskusję o wierzę, w której ludzie obrzucali się złośliwościami i dowodzili swojej totalnej ignorancji, będąc jednocześnie przekonanymi, że pozjadali wszystkie rozumy. To nic nowego. Tak właściwie jest codziennie. Ale wczoraj jakoś szczególnie mnie to dotknęło, mimo że nigdy w takie debaty się nie włączam. Dlaczego? Z wielu powodów. Ale głównie dlatego, że dokonują sie one najczęściej bez udziału rozumu, za to z nadmiernym udziałem emocji, a jako takie do niczego dobrego nie prowadzą. Nie o tym jednak chcę pisać. Raczej o tym, że wciąż tak wiele osób, które mają głębokie przekonanie o swoim statusie jako osób wierzących, tak naprawdę nie zna Jezusa. Po czym wnioskuję? Po drobiazgach wokół których kręci się ich świat, drobiazgach, które urastają do rangi absolutnych priorytetów, dla których można podeptać rozmówcę, odsądzić go od czci i wiary, obrzucić wyzwiskami, traktować obelżywie i tak dalej... Polaryzacja świata dokonuje się wokół rzeczywistości drugorzędnych takich jak sposób zachowania się na liturgii, czy obecność gitary podczas Eucharystii. Prawdziwe batalie toczy się o to, czy księdzu z Irlandii wolno było zaśpiewać nieliturgiczną piosenkę podczas Eucharystii, a zakonnicy z Włoch wystąpić w wokalnym programie rozrywkowym. Są ci "po naszej stronie" i "nasi wrogowie"; ci, którzy mają "właściwy osąd sytuacji" i ci, którzy "nic nie rozumieją". Internetowe wojenki, które w moim odczuciu są dowodem powierzchownej znajomości Jezusa i selektywnego podejścia do wiary połączonego z przeakcentowaniem niektórych jej aspektów...

Przypomina mi się w tym kontekście opowieść o pewnej parze, która celebrując ślub w kościele, tuż po nim miała się przenieść na plac przykościelny, aby celebrować wesele. Ale że rozszalała się burza, wikary pozwolił im zostać i świętować w kościele. Po jakimś czasie nadszedł zaaferowany hałasami proboszcz i wielce się strapił zastaną sytuacją. Na słowa wikarego, że przecież i Pan Jezus bawił się na weselu, proboszcz odpowiedział - no tak, ale tam przecież nie było Najświętszego Sakramentu. Anegdota rzecz jasna... Ale pokazująca, że jeśli Jezusa odróżni się od Najświętszego Sakramentu, to wówczas pojawia się tysiąc problemów - z głębokością skłonu, z ilością świec na ołtarzu, z humorem podczas homilii, z... (tu każdy może dodać coś od siebie).

Czy to znaczy, że wszystko jest nieważne? Że można machnąć na to ręką? Skądże znowu... Chodzi raczej o to, żeby wsłuchać się w słowa Jezusa wobec Filipa - tak długo jestem z wami, a jeszcze mnie nie poznałeś? I warto uczynić to zanim zacznie się internetowe wojny dyskusyjne... A może... A może... zamiast...

poniedziałek, 5 maja 2014

to, co najważniejsze...


zdj:flickr/TylerIngram/Lic CC
Mili Moi...
Weekend w Koszalinie... Ślub przyjaciela Andrzeja przeżyty... Powrót z Koszalina koszmarny. Spędziłem wczoraj 11 godzin w samochodzie i zostałem zagorzałym przeciwnikiem tak zwanych długich weekendów. Niesamowity tłok i jazda w żółwim tempie. Co się Różańców naodmawiałem... I nawet nie straciłem cierpliwości, co bardzo mnie cieszy...

 A dziś już próba wejścia w obowiązki. Tyle czasu mnie tu nie było, sporo różnych spraw narosło. Nie mówiąc już o zadaniach domowych. Jeśli chodzi o nie, to nasi profesorowie są niezawodni. Dziś pisałem homilię maryjną według jakiegoś schematu, ważnego z cała pewnością. No i przygotowywałem prelekcję na temat jakiejś angielskiej szkoły nowej ewangelizacji... Co najweselsze, większość informacji o niej jest w internecie i po angielsku. A jak na złość właśnie dziś zaliczyliśmy pierwszą od dwóch lat awarię internetu. Na szczęście przybyli technicy i pomogli...

Szukaliście mnie bo jedliście chleb do sytości - mówi dziś Pan - troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki... Tak pomyślałem dziś o tym Słowie w kontekście wydarzeń minionego weekendu. O ślubie mówię... Wczoraj dzwonił do mnie Andrzej z takim świadectwem, że wraz ze swoją żoną odebrali w te dni wielką katechezę... Mianowicie bardzo wiele trudu włożyli w przygotowanie wesela. Kosztowało ich to wiele zachodu i pieniędzy. Wyszło, według jego własnych słów, tak sobie... Podczas gdy w ślub, w uroczystość kościelną włożyli proporcjonalnie znacznie mniej wysiłku, a wyszło bardzo pięknie. I, jak sam powiedział, dla niego po wyjściu z kościoła mogłaby się już cała uroczystość skończyć, bo to, co najważniejsze i najpiękniejsze już się dokonało...

Tak przez analogię pomyślałem sobie, że często mam tak samo... Trochę przeakcentowuję rzeczy mniej ważne, nie do końca doceniając te najważniejsze. Dopiero z czasem oczy mi się otwierają... Tak pewnie jest trochę choćby z ostatnim wyjazdem do Rzymu. Stoją mi przed oczami różne trudności, których z pewnością można było uniknąć, można je było wyeliminować, a jakoś mniej dostrzegam dobro, które się tam w tych dniach dokonało - w moim życiu i tych pielgrzymów, którym towarzyszyłem... To tylko rzecz jasna jeden, mały przykład...

A przecież jest ich więcej... Pełna miska, która liczyła się dla słuchaczy Jezusa i za która podążali tak naprawdę, czasem i w moim życiu zaczyna dominować. To znaczy - staje się ważniejsza, niż być powinna. Rzecz jasna pod tym hasłem kryje się całkiem sporo rzeczy - od przyjaciół, aż po poczucie bezpieczeństwa. Takie małe, ludzie, drobne często sprawy, które odbierają pokój i nie pozwalają usłyszeć prawdziwych Bożych obietnic... A On nieustannie, cicho powtarza - ja jestem Bogiem, ja się zatroszczę, ja dam ci wszystko, czego potrzebujesz... Jeśli tylko mi pozwolisz... Pozwól mi być Bogiem, twoim Bogiem... A bożkom nie pozwalaj tobą zawładnąć... Nawet tym najbardziej racjonalnym, "potrzebnym", "naturalnym"... Skup się na tym, co najważniejsze... Ja zadbam o resztę...

piątek, 2 maja 2014

małe i szare...


zdj:flickr/Klovovi/Lic CC
Mili Moi...
2900 dzień mojego kapłaństwa, dzień w którym jakoś szczególnie pojąłem jak ważny jest dom. Tak, taka prosta rzecz. Wróciłem do domu, do przystani, do własnego łóżka, łazienki, książek, zadań, obowiązków, zapachów, smaków... Ileż różnych rzeczy składa się na dom, w którym choć przez chwilę można nabrać sił. Nie zabawię tu długo, ale nie chodzi o to. Wszak sam Jezus mówił, że nie ma gdzie głowy skłonić. Nie chodzi o to, żeby osiąść, ale chodzi o to, żeby odzyskać równowagę, siły, żeby po prostu odpocząć. I staram się to czynić w ostatnich dniach. Uzupełniam niedobory snu, ale tez sprzątam, robię zakupy, a dziś spędziłem sporo czasu na przygotowywaniu kazania ślubnego na jutro. Mamy wspólną obserwację jako studenci homiletyki - im dłużej studiujemy, tym trudniej zabrać się za tworzenie kazania. Raz, że człowiek staje się coraz bardziej krytyczny, również wobec siebie, a dwa, wiedząc juz jak być powinno, nagle okazuje sie, że wszystko nie jest już takie proste jak dawniej... To dopiero ciekawostka :) W każdym razie cieszę się z tych kilku chwil w domu. A jutro o 4 rano w drogę do Koszalina... Ja się pytam - czy już dalej się nie dało? :)

Słowo mnie dziś urzeka mocą znaku... Okazuje się, że czasem on może sie okazać tak samo nośny, tak samo przemawiający, jak Słowo. Może budzić wiarę. Choć domaga się interpretacji. Może bowiem zostać źle zrozumiany. Widząc w Jezusie proroka, który przyszedł ich nakarmić, ludzie chcą Go obwołać królem. Tymczasem to jest totalne nieporozumienie. On owszem, jest królem, ale nie dlatego, że tłum tak zdecydował i nie w sposób, który według tłumu byłby najlepszy... Interpretacja. Co ciekawe, Jezus wcale jej nie dokonuje - usuwa się samotnie w góry. A może to jest najlepsza interpretacja znaku. Innym znakiem. On nie chce w ten sposób panować. On przyszedł, aby służyć...

Królowanie kojarzy się z wielkością, z dostojeństwem, z białymi mankietami i srebrnymi spinkami, z rządzeniem i wydawaniem rozkazów, okazywaniem łaski i wtrącaniem do więzienia, z wojnami i ważnymi decyzjami... A Bóg zdecydował się na małość. Z małych rzeczy wyprowadza wielkie. Co więcej, to właśnie dzięki temu jeszcze bardziej jaśnieje Jego królewska godność... Dotyczy to zarówno rzeczy, jak i osób. Paweł napisze, że niewielu mędrców, niewielu szlachetnie urodzonych pośród wybranych przez Boga. Głupstwo wybrał, aby mędrcom utrzeć nosa. Słabość, aby mocnych poskromić... Pięć chlebów i dwie ryby dla nasycenia tysięcy... Nasz Bóg może wszystko...

Uśmiecham się dziś do tych myśli, bo jeszcze przedwczoraj na lotniskach mogłem porównywać szarość mojego wygniecionego habitu  z najlepszymi garniturami biznesmenów, którzy z wyrazem niedowierzania spoglądali na mnie siedzącego pod ścianą niedaleko bramki, którą za chwilę wszyscy mieliśmy wchodzić na pokład samolotu. Uśmiechałem się do każdego z nich. Odpowiadali na ten uśmiech niepewni, czy lot z tym wariatem aby na pewno należy do bezpiecznych... A ja w sercu czułem tylko jedno - panowie, nigdy bym się z wami nie zamienił... Moja szarość mi pasuje, bo pozwala mi zasiąść na podłodze lotniska i dać odpocząć nogom, podczas gdy wy stoicie, żeby nie zagnieść waszych spodni... I tak jest dobrze... A jeśli mogę wam jakoś usłużyć, to w imię mojego Króla - jestem gotów...

On wybrał to, co małe... To, co szare... I uszczęśliwił :)

czwartek, 1 maja 2014

byłem tam...


zdj:flickr/Aleteia Image Partners/Lic CC
Mili Moi...
No i wróciłem na ojczyzny łono... Wybaczcie, że nie nadawałem przez te dni, ale mimo tego, że hotele były niezłe, to, albo nie posiadały wi-fi (sic!), albo było ono płatne i nie działało, albo miało jakiś wielce skomplikowany system zabezpieczeń. Poza tym, wyznam szczerze, byłem tak zmęczony, kiedy wracaliśmy do hotelu, że nie byłbym w stanie zebrać myśli.

Pielgrzymka była wspaniała, ale głównie za sprawą ludzi ją tworzących. Polonia amerykańska, bo o niej mowa, potrafi wytworzyć taki klimat polskości, jakiego próżno szukać gdzie indziej. Przekrój wiekowy był duży, bo od 10 do 80 lat, ale wspólnota zawiązała się szybko i była naprawdę rewelacyjna. Rzadko słyszało się jakieś narzekania, choć było na co, bo i tłok wszędzie niezmierny, i biuro pielgrzymkowe w kilku miejscach dało plamę. Ale ludzie znieśli to dzielnie.

Zwiedziliśmy wiele miejsc. Ale dla mnie nowe i najbardziej przemawiające były Manoppello i Lanciano. To był dzień, w którym zaznałem duchowego odpoczynku i zanurzyłem się w Bożym pokoju, bo o ten pokój w tych miejscach się bardzo modliłem. Dodam dla tych, którzy nie wiedzą, że w Manopppello znajduje się chusta, na której odbiło się oblicze Chrystusa, a w Lanciano cud eucharystyczny, w którym chleb i wino zamieniły się w widzialne Ciało i w widzialną Krew. Było tam mało grup, przeważnie polskie zresztą. I mieliśmy sporo czasu na osobistą modlitwę, co w innych miejscach było często niemożliwe. Padwa i Asyż, te nasze, franciszkańskie miejsca były zapchane niemiłosiernie, więc trudno mówić o modlitwie. W Padwie nawet nie dopchałem się do grobu św. Antoniego. Ale za to w Asyżu udało mi się powiedzieć homilię podczas mszy, co trochę mnie "rozładowało". Codzienne rozmyślanie kumulowało bowiem we mnie treści, którymi nie miałem się z kim podzielić. Homilii najczęściej nie mówiłem, ponieważ dołączaliśmy się z mszą do wielu innych grup, gdzie role były już podzielone. Z wami, czytelnikami też się nie dzieliłem i czułem, że chyba pęknie mi serce od nadmiaru Słowa, którego nie mogłem wypowiedzieć. To dla mnie było cenne odkrycie dotyczące intensywności charyzmatu głoszenia Słowa. Widzę wyraźnie, że to pożera mnie od środka, ta gorliwość o Słowo. Nie mogę za długo milczeć, bo po prostu czuję się chory, wewnętrznie chory... Ale kiedy te wszystkie treści się we mnie skumulowały, to możecie sobie wyobrazić homilię w Asyżu... Była tak dynamiczna, że bałem się, że odlecę (tak machałem łapkami :)

Wielkim darem od Boga była dla mnie o. Mariusz, przełożony generalny Franciszkanów Odnowy (Braci z Bronksu), który towarzyszył nam w drodze jako pielgrzym. Gdybym miał go jakoś określić, to powiedziałbym, że jest to człowiek "pokój i dobro". To nasze franciszkańskie zawołanie realizuje się w nim bowiem w sposób nieprawdopodobny. Sędziwy, bo 72 letni. Niegdyś ksiądz diecezjalny, proboszcz, odpowiedzialny za powołania w diecezji, rektor seminarium, wstępuje do zakonu, gdzie nalewa biednym zupę i chadza w nocy pod mosty rozdając kanapki i ciepłą herbatę. Piękna dusza. Polak w czwartym pokoleniu. Mieliśmy wspólne pokoje w hotelach,, więc nagadaliśmy się do woli. Nie słyszałem od tego człowieka słowa narzekania - na nic i na nikogo. W każdym szukał dobra i, co więcej, w każdym to dobro potrafił znaleźć. Udzielił mi wielu cennych rad, które schowałem głęboko w sercu.

Jestem szczerze zdziwiony, że fizycznie dałem radę... Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że zarwanie nocy dla mnie to jakiś absolutny heroizm. A tak właśnie było w noc przed kanonizacją. Pojechaliśmy na plac o 2 w nocy, bez chwili snu, po całym dniu w Asyżu. Próbowałem się dostać do sektora dla księży, bo otrzymaliśmy wejściówki, ale nie udało się. Utknąłem w tłumie i nie miałem już w sobie dość determinacji, żeby szukać innej drogi. Stwierdziłem ponadto, że nie chcę przeżywać tej chwili w gronie obcych księży. Wolę być z bliskimi ludźmi. Zostałem więc z grupą. Staliśmy w parku pod Zamkiem Anioła. Niedaleko. Blisko stał telebim. Niewiele pamiętam, bo sen zamykał mi często oczy. Ale cieszę się, że tam byłem...

Ostatecznie dobry czas - służby, poznawania nowych, pięknych ludzi, bycia we wspólnocie, tej małej i tej wielkiej, wspólnocie Kościoła... A wczoraj powrót poopóźnianymi samolotami i nareszcie swoje łóżeczko. Do jutra jednak zaledwie, bo w sobotni poranek (bardzo wczesny poranek) czeka mnie eskapada na ślub Andrzeja i Klaudii do Koszalina. Andrzej towarzyszy mi od dawna, jako mój dobry przyjaciel. Był na wszystkich moich uroczystościach od 18 urodzin począwszy. Jest tak samo stary jak ja i muszę wyznać, że nie wierzyłem, że zatańczę na jego weselu. A tu proszę! Jednak!

No i jeszcze słowo o Słowie... Kiedy dziś patrzę na postawę Apostołów, to się w niej doskonale odnajduję. Oni są porwani entuzjazmem głoszenia. Zabronić im głosić, to jakby zabronić im oddychać. To jest właśnie to, czego doświadczyłem w ostatnich dniach! Niemożność głoszenia... Duchowe obumieranie... Wierzę, że to nie jest domena tylko i wyłącznie kapłanów. Znam wielu świeckich owładniętych przez Ducha, którzy głoszenie uczynili istotą swojego życia. Nie tylko jakimś dodatkiem, któremu oddają się w wolnej chwili, ale prawdziwym zadaniem życia, które ich pochłania i czyni niezwykle skutecznymi narzędziami. Sami słuchają Słowa i niosą je tak, jak się tylko da i gdzie się da. Podziwiam ich i modlę sie o więcej takich osób. Bo dzięki nim również wielu z nas, kapłanów, ma szansę się nawrócić...