niedziela, 30 marca 2014

splunął... otworzył... zamknął...


zdj:flickr/Christophe Verdier/Lic CC
Mili Moi...
Chyba pierwszy raz zapomniałem o przestawieniu czasu dzisiejszej nocy. Na szczęście budzik w komórce sam o tym myśli, więc nie było żadnej katastrofy. Ale byłem mocno zdziwiony, bo zegarek na ręku zapewniał mnie, że jeszcze dużo czasu do Mszy, a tu krzątanina... Ale za to zamiast obiadu zafundowałem sobie nordic walking. Daaaawno już nie byłem na kijkach i dziś z prawdziwą przyjemnością w promieniach słonka pospacerowałem. Trochę mi się brzuch obija o kolana, ale dajemy radę :)

Z dużym niepokojem obserwuję pewną tendencję, która trwa od kilku lat, ale w tym roku stała się już mocno widoczna, powoli stając się normą. Otóż myślę o internetowych informacjach o rekolekcjach. I nic w tym zdrożnego. Chwała tym, którzy zapraszają i podpowiadają. Niestety rekolekcjoniści kapłani są "reklamowani" w sposób zdecydowanie niekapłański. Dziś znalazłem trzy ogłoszenia. W jednej z parafii będzie głosił ksiądz Ziutek, wokalista zespołu takiego i takiego, w innej ksiądz Stasiek, który na rowerze pojechał do Ułan Bator i wrócił, a w trzeciej ksiądz Heniek, który jako pierwszy w  Polsce zrobił licencję pilota jakiegośtam... Na Boga! Co to ma wspólnego z tym, co mają do powiedzenia ci duszpasterze? Czy już naprawdę trzeba w ten sposób reklamować rekolekcjonistę, który, zakładam, nie będzie opowiadał o technice zmiany łańcucha w rowerze podczas postoju w Doniecku, tylko będzie zwiastował wielkie sprawy Boże...

Kiedyś to były czasy... Ksiądz to był ksiądz i był słynny z tego, że jest wybitnym kaznodzieją, wytrawnym spowiednikiem, czy serdecznym duszpasterzem chorych. Dziś, jeśli nie jest ekstra, super, hiper, arcyciekawą postacią w związku ze swoimi podróżami, hobby, czy innymi upodobaniami, to "się nie przebije". I być może wspomniani duszpasterze mają coś do powiedzenia. Ale ja w obliczu takiej reklamy z pewnością bym się tego nie dowiedział. Przekorną mam naturę i takie chwyty wywołują we mnie dokładnie odwrotny skutek. Wciąż wolę słuchać rekolekcjonistów, którzy są ciekawi dlatego, że ich życie duchowe owocuje głębokimi refleksjami i z tego są znani, a nie tych, którzy pedałowali pięć tygodni i widzieli mongolską krowę...

Pomyślałem dziś nad Słowem, że rozwiązanie wiele problemów naszego życia dla Jezusa jest (wybaczcie mocno kolokwialne określenie) "jak splunąć". To tak w kontekście tego świętego splunięcia z dzisiejszej Ewangelii, które staje się źródłem uzdrowienia niewidzących oczu. Nawet w tym Jezus jest mocno poza schematem. A wszyscy wokół szanują schematy... Bóg nie może ich przekraczać. Nie powinien...

Przypomniały mi się słowa Gabriela skierowane do Maryi przy zwiastowaniu - dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Faryzeusze w dzisiejszej Ewangelii dowodzą czego innego - to niemożliwe, żeby Bóg działał przez kogoś takiego jak on. Bóg czegoś nie może... Bóg nie powinien... No bo to burzy cały nasz ułożony świat, prawda? Bo przecież my juz wiedzieliśmy, zamknęliśmy Go w klatce naszych wyobrażeń i przekonań, obwarowaliśmy zwyczajem, sprowadziliśmy do możliwych do ogarnięcia rozumem rozmiarów, przykroiliśmy do naszych potrzeb... A tu jedno splunięcie i katastrofa... Albo więc decydujemy się otworzyć i dać się ponieść, albo... zamykamy oczy...

I to jest dla mnie największy paradoks tego dzisiejszego wydarzenia. Kiedy Bóg postanowił otworzyć oczy jednemu, wielu innych, w duchu protestu przed taką "nieodpowiedzialnością Boga" postanowiło swoje zamknąć. Ale zanim zamknęli wycofując się w siebie, w świat swoich wyobrażeń, przekonań i oczekiwań, zdołali jeszcze zbesztać uzdrowionego... To tak dla równowagi, żeby nie czuł się za dobrze i żeby zobaczył wyraźnie, czego może oczekiwać od widzących...

Dla Boga nie ma nic niemożliwego i nawet jak spluwa to z miłością... Nigdy z pogardą... Nigdy...


sobota, 29 marca 2014

śmiej się głośno...


zdj:flickr/notashamed/Lic CC
Mili Moi...
Nawet w Wielkim Poście jest taki moment, w którym można sie śmiać "bezkarnie". To niedziela Laetare, która się właśnie rozpoczęła (bo zawsze niedziele rozpoczynamy pierwszymi Nieszporami w sobotni wieczór). I ja ją rzeczywiście rozpocząłem śmiechem. I to takim, jakiego dawno nie doświadczałem. Właśnie wróciłem ze spotkania z moim rocznikowym konfratrem Maciejem. Postać tak barwna i nietuzinkowa, że nie potrzeba żadnych sztucznych wzmacniaczy efektu. Samo jego pojawienie się wprowadza niesłychany nastrój wesołości. A przepona mocno wytrzęsiona... Czasem i tego w życiu zakonnym bardzo potrzeba. Śmiech naprawdę ma moc leczenia i trzeba z tego lekarstwa często korzystać... Bóg się nie boi radości...

Za to "boi się" tych, którym nie do śmiechu. Bo są nadto skupieni na rachowaniu cudzych win, a te wcale nie są śmieszne. I nie ma tu nic wesołego. A robi się już całkiem smutno, kiedy owi "matematycy" modlą się do siebie... A o takim tłumaczeniu czytamy dziś w komentarzach do Ewangelii. Jedno z możliwych brzmi - faryzeusz zaś modlił się do siebie... Ciekawe... Ale i prawdziwe... Człowiek, który jest skupiony na swojej wspaniałości nie potrzebuje ze swoją modlitwą wychodzić poza nią. Ważne, żeby sobie o niej przypominał. Nieustannie. A wówczas wszystko jest w porządku. Nudno jednak byłoby tak tylko o sobie... Trzeba też innych włączyć w swoją modlitwę. Ale według ściśle określonej logiki. Otóż - moją wspaniałość najlepiej widać na tle nędzy tamtych, owych, pozostałych. Więc dlaczego o tej nędzy nieco nie pogawędzić z "bogiem". Wszak on, "bóg" musi doskonale wiedzieć jaka jest między nami różnica. Ale że sędziwy, nie dowidzi, nie dosłyszy - lepiej mu to naświetlić "po naszemu".

Taka modlitwa nie przebija niebiosów, bo nie jest skierowana do Boga, jeno do "boga". Faryzeusz mówił do siebie... Święty Jakub napisze - Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz. (Jk 4,3). Ktoś, kto nie widzi niczego poza sobą samym, swoją chwałą, zasługą, znakomitością, nie umie się modlić. Dlaczego? Ponieważ w miejsce Boga wstawił samego siebie. Jemu Bóg do niczego nie jest potrzebny, ponieważ on jest znakomity, doskonały, gorliwy...

Ale, powiedzmy sobie szczerze... Jak niesamowicie samotny to człek. Nie ma nikogo, od kogo mógłby przyjąć radę, nie ma nikogo, kto mógłby się o niego zatroszczyć, nie ma nikogo, kto mógłby mu przebaczyć. Nie ma absolutnie nikogo. Nie licząc oczywiście pozostałych egocentryków, którzy są nim zainteresowani mniej więcej tak, jak on nimi. No i nie licząc tych wszystkich, których on z chęcią by pouczył, a którzy uciekają na jego widok w ciemne bramy, byle go nie spotkać... Pustka i bieda... Bóg milczy, bo z Nim się ów człek nie spotyka. Ludzie daleko... Ma tylko siebie. Samego siebie. Pięknego, złotego cielca, którego sobie stworzył i którego wielbi...

Przypomina mi się natychmiast mit o Narcyzie, miłowanym przez nimfy. Żadna nie była w stanie zdobyć jego serca. Kara bogini Afrodyty polegała na tym, że ów młodzian zakochał się we własnym odbiciu w tafli jeziora, a próbując objąć umiłowanego - utonął. Ludzka, ale głęboka prawda. Kochając samego siebie i tylko siebie nie ma się życia w sobie, nie przekazuje się go. Obumieranie. Oto owoc zachwytu samym sobą...

Nie módl się do siebie... Módl się do Tego, który kocha tą samą miłością ciebie i tego z ostatniej ławki... Wychodząc jutro z kościoła uwznioślony Bożym nawiedzeniem uśmiechnij się do "ostatniego". Wszak jutro niedziela Laetare... Niedziela prawdziwej radości...

piątek, 28 marca 2014

iluzją osaczeni...


zdj:flickr/marsmet463/Lic CC
Mili Moi...
Bardzo intensywny dzień za nami... Nasz współbrat obronił doktorat. Dzieło prawdziwe. Z historii sztuki. Pewnie z 900 stron. W trzech tomach (dwa tomy aneksów obrazujących malarskie prace opisywanego franciszkańskiego malarza). Praca zgłoszona do nagrody rektora i nagrody premiera. Recenzent stwierdził, że najlepsza w tej dziedzinie od 1945 roku. No laury nieprawdopodobne. Nie ukrywam, że bardzo miło słyszeć takie piękne pochwały pod adresem współbrata. Jest coś w tym naszym braterstwie, co przewidywał i planował już sam święty Franciszek pisząc w Regule - Gdziekolwiek bracia przebywają lub się spotkają, niech się odnoszą do siebie nawzajem jak domownicy. I niech szczerze jeden drugiemu przedstawia swoje potrzeby, bo jeśli matka żywi i miłuje swego syna cielesnego, to o ileż bardziej każdy powinien żywić i miłować swego brata duchowego. Dziś nie odczuwałem nawet cienia zazdrości. Czystą dumę, że ten brat, jego trud i wysiłek został dostrzeżony, doceniony, nagrodzony. A nasz Zakon zyskał jednego mędrca, którego mądrość została poświadczona urzędowo :)

Pomyślałem o tym w kontekście dzisiejszej Ewangelii. Miłować Boga nie da się w oderwaniu od bliźnich. Już św. Jan pisał, że nie możesz kochać Boga, którego nie widzisz, nie kochając bliźniego, którego masz przed swoimi oczami. Nie da się tych dwóch miłości oddzielić. I z jednej strony to jest bardzo piękne i takie konkretne. Bo jeśli miłość do Boga wzrasta, tak samo winno być z miłością do bliźniego. I to jest dobry weryfikator. Po miłości wobec bliźnich poznajemy prawdziwy poziom miłości do Boga. Ale z drugiej strony to szalenie trudne. Z dokładnie tych samych przyczyn. Tak na co dzień bowiem łatwiej żyć w iluzji. Łudzić się, że moja miłość do Boga zawładnęła całkowicie moim sercem. Może tak bardzo, że nie ma w nim miejsca dla ludzi...

Iluzje są zawsze groźne. Tym groźniejsze, że szkodzą nie tylko innym, ale mnie samemu. Dla przykładu - jeśli moja ocena odległości od słupa będzie iluzoryczna, nieprawdziwa, to komu to zaszkodzi? Pewnie właścicielowi słupa, który będzie musiał go naprawić. Ale przecież moja rozbita głowa będzie wymierną stratą dla mnie samego. To ja ucierpię... Podobnie z iluzjami miłości. Jeśli będę je w sobie budował, to będę traktował innych jak wrogów, dziwiąc się serdecznie - dlaczego ludzie mnie tak nienawidzą... Skoro ja ich tak kocham... Myślę sobie, że czasem właśnie z takimi sytuacjami mam do czynienia, kiedy słucham o wrogach, którzy są wrogami z czystej złośliwości, nie wiedzieć zupełnie dlaczego... Iluzja... Która nie pozwala dostrzec problemu w sobie... Ja kocham wszystkich, a wszyscy mnie nienawidzą...

Dziś Pan nie musiał szczególnie kruszyć iluzji, bo Jego rozmówca zdawał się rozumieć ich niebezpieczeństwo. Wiedział, że nie da się oddzielić miłości Boga od miłości bliźniego, bo jedna do drugiej zawsze odsyła. Wiedział, że trzeba wejść w miłość całym sobą, z pełnym zaangażowaniem. Wiedział, że to kosztuje... Wiedział... Ale co z tymi, którzy nie wiedzą? Czy koniecznie muszą rozbić sobie głowę o słup, żeby zrozumieli? Czy musi zaboleć, żeby wychwycić niebezpieczeństwo iluzji? A może są tacy, którzy nie zrozumieją nigdy? Odmawiają zrozumienia chroniąc się w iluzji... Na przekór światu, na przekór Bogu, na przekór sobie...

czwartek, 27 marca 2014

dom na dom...


zdj:flickr/Metro Transportation Library and Archive/Lic CC
Mili Moi...
Praca wre... Czytelnictwo mądrych książek, żeby pomóc siostrom w posłudze towarzyszenia. Mają pomagać młodym rozpoznawać ich powołanie. Warto, żeby wiedziały jak to robić... Nie jestem żadnym wielkim ekspertem, dlatego sam się uczę. To jest właśnie niezwykle cenne w tych wszystkich zaproszeniach dla mnie samego. Muszę zmierzyć się z jakimś tematem, który nie jest mi jakoś szczególnie bliski. Musze sięgnąć po tę, czy inną książkę... Sam się dokształcam, rozwijam, dowiaduję. To dla mnie samego wielki dar i cieszę się z tych wszystkich okazji. Dziś przybyła jeszcze jedna, maleńka. O poranku odprawiłem Eucharystię sąsiadkom... W klatce obok zamieszkują sobie bowiem cichutko siostry dominikanki. Dwie tylko. Do nich w każdy czwartek chodzimy z posługą eucharystyczną. Dziś to mnie przypadła ta radość... A rzeczywiście to radość, bo... mogłem powiedzieć homilię :) Być może są na tym świecie tacy, którzy marzą, żeby nie musieli tego robić, ja mam dokładnie odwrotnie :) No i dziś Pan dał mi prezent... Siostry cieszą się zawsze nie mniej, niż ja sam... One rozumieją potrzebę słuchania, co mnie wielce cieszy...

A Słowo pokazuje nam dziś to nieprawdopodobne nieporozumienie... Szczególnie bolesne, bo dotyczące Tego, który tak kocha... I nie jest to nieporozumienie przypadkowe, ale zamierzone, wykreowane, zaplanowane... Jezus wyrzuca ducha niemego... Powstaje jednak wrażenie, że tam pozostał równie groźny duch, zły duch, duch gadulstwa... Ponieważ zebrani tam przewodnicy ludu zaczynają gadać. Bez sensu, bez zastanowienia, bez potrzeby... Oskarżają Jezusa o konszachty z diabłem, którego właśnie wyrzucił! Czyż można sobie wyobrazić większy absurd?

A co robi Pan? Nie tłumaczy, nie wyprowadza ich z błędu próbując przekonać, nie cytuje Biblii... Pokazuje im praktykę życia, w której ich synowie czynią podobnie. Mają taką moc. Skąd? Od kogo? Jak ją zdobyli? A wobec swoich synów (jakkolwiek przenośnie nie rozumielibyśmy tego określenia) oskarżyciele nie są już tak skorzy podnosić zarzuty... Myślcie. Mniej gadajcie...

Wiele razy w historii Kościoła zdarzały się sytuacje, w których Bóg zaradzał ludzkim błędom poprzez ukazywanie prawdy w życiu. Kiedy w połowie poprzedniego wieku zaczęła zanikać wiara w demona jako osobę, Pan poprzez licznych egzorcystów pokazał, że on jednak istnieje i jest niezwykle realny. Kiedy w minionym wieku wiara zaczęła obumierać w wielu Kościołach Zachodu, Bóg wzbudził ewangelizatorów, nowe ruchy religijne, gorące serca, żeby pokazać, że można i jak można... Dziś, kiedy znów pojawiają się głosy, że może by tak ulec presji opinii publicznej i znaleźć jakieś "mniejsze zło", które umożliwiłoby osobom w powtórnych związkach przystępowanie do Eucharystii, jestem pewien, że Pan pokaże piękne małżeństwa, które wzbudzą tęsknotę w tych "powtórnych związkach", aby skorzystać z rozwiązań już dostępnych (i to dla wszystkich - choć wymaga to dużo większego wysiłku, niż orzeczenie o nieważności pierwszego związku). Wobec niebezpieczeństw Pan przychodzi z lekcjami życia... Przypominając, że to Ewangelia ma kształtować opinie publiczną, a nie odwrotnie, a ci, którzy chcą flirtować ze światem, zostaną przez ten świat pożarci i wypluci.

Mniej mówić, więcej myśleć... I trwać przy prawdzie, która broni się sama. Chociaż bolesna, ale zawsze wyzwalająca. A wiedząc, że wśród Czytelników są również osoby żyjące w związkach niesakramentalnych, chcę zapewnić je o mojej wielkiej życzliwości i szacunku do nich (znam zresztą sporo takich osób i nie mam najmniejszego problemu z okazywaniem im wspomnianego szacunku w codzienności), ale również o nie mniejszym umiłowaniu prawdy ewangelicznej i wielkiej wewnętrznej niezgodzie na szukanie "drogi na skróty", drogi trochę obok prawdy. Moim bowiem skromnym zdaniem w królestwie, które nie jest zjednoczone wokół prawdy, dom na dom się wali... Wierzę głęboko, że Pan nas przed takimi trzęsieniami ziemi skutecznie ochroni... A swojej miłości nikomu nie poskąpi... Nikomu...

środa, 26 marca 2014

a cel???


zdj:flickr/stefo/Lic CC
Mili Moi...
No i kolejny dzień odpływa ku przeszłości... Nie mogę się temu nadziwić... Godzina za godziną... Dwa wykłady, trochę nauki w domu, angielski po południu... I teraz właściwie można powoli zmierzać do snu. Niby nic ważnego się nie zdarzyło, ale te setki ludzi, których dziś minąłem... Patrzyłem na nich bardzo uważnie - gdzie idą, ku czemu się spieszą, czy mają, jak ja, świadomość upływającego czasu... Jak wiele go jeszcze mamy? Czy jesteśmy gotowi na odejście?

Zajęci tyloma sprawami... Nasz dom powoli wypełnia się gośćmi. Za dwa dni obrona doktoratu jednego z naszych współbraci, tym razem z historii sztuki. To chyba największe wydarzenia w naszym domu - obrony doktoratów. Ale co dalej? Obroni, zbierze oklaski, zjemy obiad, zyska tytuł... jak wielu innych przed nim i pewnie wielu po nim... Ale co dalej? Nie, nie jestem dekadentą. Nie chce powiedzieć, że nie warto, że to nie ma sensu. Pewnie warto, można i trzeba... Ale zdobywamy te "kolejne bazy" naszego życia, biegniemy od celu do celu. Tylko czy ten ostateczny jest brany pod uwagę... Bo tam nie będą pytać o tytuły naukowe, o temat mojej pracy, czy o średnią z trzeciej klasy liceum... A o co będą pytać? Nie wiem... O miłość? O wiarę? O konsekwencję...

I to właśnie Boża konsekwencja mnie dziś urzeka. Ewangelia mówi o niezmienności Prawa. Ale nie to prawo przyciąga moją uwagę, ale raczej fakt tak poważnego traktowania człowieka przez Pana. Przecież On nam dziś mówi - nie bawię się twoim życiem... Nie jestem kapryśnym prawodawcą, który zmienia swoje rozporządzenia. Nie jestem ograniczony i nie muszę się mierzyć z "nowymi przypadkami", jakimiś nieprzewidywalnymi okolicznościami. Znam cię. Stworzyłem cię. Moje Prawo jest doskonałe. Będziesz je odkrywał, coraz lepiej poznawał, zgłębiał. Ale ani ja, ani tym bardziej ty - nie będziesz go zmieniał...

Wczoraj czytaliśmy, że "Jego królestwo będzie trwać na wieki". On jest prawdziwym Królem i Prawodawcą, który wszystko doskonale obmyślił i jest niezmienny w swych rozporządzeniach. Jak wielkie poczucie bezpieczeństwa to daje. Jemu naprawdę mogę ufać. A jeśli Jego Prawo jest tak niezawodne w historii świata, Jego miłosne wyroki tak konsekwentne, to przecież moje życie jest areną dokładnie takiej samej Bożej konsekwencji... Ono jest logiczne, spójne i prowadzi do ściśle zamierzonego przez Niego celu. Choć inne od życia wszystkich innych ludzi istniejących na ziemi, niepowtarzalne, to przecież konsekwentnie przez Niego chciane, zaplanowane i z Nim realizowane...

Jak bardzo przydaje się czasem zatrzymać, "wznieść się nieco", spojrzeć na swoje życie z góry. Ileż tam znaków Bożej obecności, Jego prowadzenia, troski. Takiej zwykłej, codziennej, opatrznościowej obecności. Trzeba to zbierać, kolekcjonować, często oglądać, zachwycać się wciąż na nowo, przeżywać, wspominać, dzielić się, opowiadać, świadczyć... Mojżesz dziś mówi do ludu - Tylko się strzeż bardzo i pilnuj siebie, byś nie zapomniał o tych rzeczach, które widziały twe oczy: by z twego serca nie uszły po wszystkie dni twego życia, ale ucz ich swych synów i wnuków. Bez tej pamięci, bez tego konsekwentnego reflektowania nad swoim życiem, bez tej mapy, którą On dla nas maluje... Błądzimy, pędzimy, miotamy się... Bez celu, bez kierunku, bez kontekstu... Za to z całą listą celów szczegółowych, które czasem urastają do rangi ostatecznych...

Czy te spotkane dziś setki ludzi widzą tę Bożą konsekwencję? Jeśli nie, to dokąd pędzą? Gdzie ich cel???

wtorek, 25 marca 2014

wybrana...


zdj:flickr/TipsTimesAdmin/Lic CC
Mili Moi...
Jest radość... Przeżyliśmy kolejny koszmarny wtorek na uczelni. Nie ma co narzekać. Po prostu. Jest ciężko, ale udało się. Nie zasnęliśmy, nikogo nie zepchnęliśmy ze schodów, nie zniszczyliśmy automatu z kawą w przypływie agresji, więc jest dobrze. Mój przypływ energii trwa. Do tego stopnia, że zrezygnowałem ze wspólnej kawki z kolegami z rocznika, po to, aby poczytać trochę mądrości, które pomagają mi się przygotować do warsztatów powołaniowych dla sióstr, które mam wkrótce prowadzić. To niebywałe (ta rezygnacja), bo jeszcze nigdy dotąd mi się nie zdarzyło :) W każdym razie pasmo nieszczęśliwych chorób trwa nadal wśród wykładowców, więc jutro znów połowa zajęć nam odpada... Bolejemy nad tym, co zrozumiałe :) Życząc naszym psorom szybkiego powrotu do zdrowia... Wszak Wielkanoc za pasem...

Kiedy dziś rano spotkałem się ze Słowem pomyślałem sobie o Maryi. I to pewnie nic dziwnego, wszak Ona dziś bohaterką Słowa z pewnością jest. Ale pomyślałem sobie o Niej ze współczuciem, takim synowskim, prostym... Przecież Ona nie mogła wiedzieć, nie była w stanie ogarnąć wielkości tego Bożego planu, który miał się zrealizować w Jej życiu, którego miała być ważną uczestniczką. To było takie wielkie, jest takie wielkie... A Ona tak mała, prosta, dziewczęca. I kiedy patrzę na tę Jej skromność, delikatność, to z takim jakimś wewnętrznym bólem myślę o tak wielu upokorzeniach i podłych oskarżeniach, których niemal od początku jej nie szczędzono...

Wszak bardzo wcześnie pojawiały się paszkwile w stylu "Toledot Jeszu", w których Żydzi, chcąc ubliżyć Jezusowi, dotykali również Jego Matki. Miała być nałożnicą jakiegoś rzymskiego żołnierza o imieniu Pantera (zniekształcenie parthenos - czyli dziewica). Przez wieki całe nie brakowało głosów odbierających Jej wszelkie powody do czci, czy szacunku. Do dziś jest tak wielu, którzy pozwalają sobie na niewybredne żarty z Matki Pana i na szyderstwo z najświętszych przymiotów, którymi Ją Bóg obdarzył... A Ona w tym wszystkim pokorna jak dawniej, z pochyloną głową, zajmująca się bardziej wolą Ojca zwiastowaną Jej przez anioła, niż najgorszymi nawet plugastwami wygadywanymi na Jej temat...

Ileż miłości musi być w Jej matczynym sercu do tego pokręconego świata, że tyle razy prosiła swojego i naszego Pana o zachowanie go dla pokuty... Ile miłości, że nas zachęca do jej podjęcia. Wciąż, w każdym z uznanych objawień pobrzmiewa to słowo - wszystko można osiągnąć u Ojca prawdziwym zaangażowaniem - modlitwą, postem pokutą... Różańcem... Dzieci, odmawiajcie Różaniec - mówi w Fatimie - najlepsza to broń na wszelkie zło. A zło wciąż sieje nienawiść w ludzkich sercach. Jak bardzo demon nienawidzi Jej posłuszeństwa, dziewiczej czystości, pokory... Przekonałem się o tym swego czasu, gdy dane mi było uczestniczyć w egzorcyzmach... Jego nienawiść była tak wielka ilekroć wspominaliśmy o Niej...

Nie mogła przewidywać tego wszystkiego, kiedy anioł staną przed Nią i oczekiwał na Jej jedno słowo, na jedno "tak", które miało uruchomić lawinę zbawczych wydarzeń... Nie zawiodła. Odkryła swoje wybranie i podjęła je nie ogarniając wszystkich konsekwencji, nie próbując pojąć wszystkiego, nie przewidując przyszłości w najdrobniejszych szczegółach... Zaufała, że jeśli Pan ją ku czemuś zaprasza, to On już tam jest... Zaufała w swoim wybraniu...

A ja?

poniedziałek, 24 marca 2014

nikt...


zdj:flickr/Ivan Mlinaric/Lic CC
Mili Moi...
No i rzeczywiście okres lenistwa się zakończył... Aż boję się "chwalić przysłowiowy dzień przed zachodem słońca" ale dziś energii wręcz w nadmiarze. Sprzątanie, prasowanie, lekcji odrabianie... A wszystko z zaangażowaniem... godnym lepszej sprawy :) W każdym razie z wesołych wydarzeń dnia - jedno, zwiastujące koniec świata chyba... Pod UMCS parkuje codziennie "jeżdżący kebab" - taki posiłek serwowany z samochodu. Zwykle przyrządzają go sympatyczne z wyglądu panie. Dziś był pan, którego wygląd sugerował, że nosi imię Muhamed, tudzież Ali, bądź... Gustaw (jeśli matka była Polką, a ojciec Turkiem). W każdym razie ów sympatyczny pan na widok mnicha ciągnącego na zajęcia z angielskiego, rzucił w mą stronę mocne i stanowcze - szczęść Bogu! Byłem oszołomiony, ale ostatnim mgnieniem świadomości (wszak jeżdżący kebab nie jest długim pojazdem) odszyfrowałem zawołanie i odpowiedziałem najpiękniej jak potrafiłem zgrabnym i wypieszczonym w mej krtani, głęboko nosowym - uhhhhmmmm... Następnym razem będę przygotowany :) Bardziej...

A z poważniejszych spraw, to Słowo dzisiejsze przypomniało mi, że Pan Bóg potrafi czasem działać poza protokołem. I co wówczas? Bo przecież tak wiele jest sytuacji, w których Jego łaska objawia się przez ludzi najmniej do tego przygotowanych... Pamiętam, że to właśnie było dla mnie najbardziej przekonujące, kiedy pojawiał się dylemat - czy ludzi, którzy dopiero co zostali sami zewangelizowani, można puszczać do ewangelizacji. Wiele razy słyszałem - nie, oni musze najpierw się nauczyć, przejść specjalne kursy, ukończyć różne szkoły. Może wówczas... I to i tak nie wiadomo... Nie tak było w pierwotnym Kościele. Nikt żadnych kursów nikomu nie proponował. Prawda Ewangelii szerzyła się przez gorące i proste, niekształcone serca. Żar wiary wystarczał i nikt nikomu krzywdy w tym kontekście nie robił tylko tym, że służył Bogu jako narzędzie. A czasem były to po ludzku rzecz biorąc bardzo koślawe narzędzia, które dla Pana były w sam raz. Zawsze stałem i stać będę na stanowisku, że nie potrzeba szczególnych umiejętności, żeby być Bożym narzędziem... A On lubi się posługiwać tymi, którzy nie są przygotowani i tymi, którzy... gorszą tych wyedukowanych. Bo wyrywają się ze schematu, bo czasem są tacy nieułożeni, bo przecież nic nie wiedzą... My mamy jeszcze swoją franciszkańską tradycję, która ustami jednego z pierwszych dziejopisów naszego Zakonu stwierdza, że napływ braci w pierwszym okresie istnienia był taki, że dawano im habit i sznur, a resztę... Zostawiano Bożej łasce... Bóg może działać poza protokołem...

Ale to dla mnie łatwe do zaakceptowania... Gorzej z Jego działaniem przez tych, których ja nie lubię, którzy się ode mnie znacznie różnią, którzy są moimi nieprzyjaciółmi. A przecież przez nich również Pan może działać. I czasem działa z wielką mocą i bardzo pięknie. Ileż wysiłku czasem musze włożyć w to, żeby słysząc o tym Bożym działaniu nie skwitować tego zgrabnym - no pięknie, ale... A po "ale" może nastąpić cała wyliczanka umniejszających to Boże działanie argumentów "ad personam". Dziś w Ewangelii słuchacze Jezusa również oburzali się na Boga, który nie przestrzega ich ludzkiego protokołu. Takie historie, jak te przywołane przez Jezusa, należałoby raczej skwitować milczeniem - bo to incydenty, bo to nie zwyczajne działanie Boga, bo przecież Bóg jest inny, bo On jest po naszej stronie... My monopoliści... Tymczasem Jezus pokazał, że monopolu nie ma nikt... Nikt... Nikt...

niedziela, 23 marca 2014

u studni...


zdj:flickr/echiner1/Lic CC
Mili Moi...
Uroczy dzień za nami. I pierwszy, wiosenny, ciepły, pachnący deszcz. Jak pięknie było stać w jego strugach (bo właśnie akurat kończyłem spacer w Nałęczowie). Dziś wizyta... Jedna warszawska dusza przybyła świętować moje urodziny - nie wiem, czy te, które były, czy te które nadejdą... W każdym razie każda okazja dobra, żeby się spotkać, pogawędzić, pospacerować... Doby dzień... Tym lepszy, że o poranku poczułem przypływ energii niepohamowany i posiedziałem nawet nieco nad warsztatami powołaniowymi, które niedługo mam poprowadzić dla sióstr elżbietanek. Dziś badałem okresy dziewczęcego życia - zwłaszcza adolescencji i młodości - afektywność, potrzeby i takie tam :)

A Pan Jezus się dziś z Samarytanką spotyka... Kolejny fragment Ewangelii, który bardzo lubię. Jest taki... nowoewangelizacyjny... Jak On z nią rozmawia... Cierpliwie, powoli, delikatnie podprowadza do prawdy. I to działa... Mnie jakoś szczególnie urzeka ta sytuacja ewangelizacyjna. Ta studnia, przy której dochodzi do spotkania. Ten szarocodzienny charakter spotkania... To Słowo wzbudziło we mnie pragnienie. Pragnienie, aby być narzędziem zawsze - nie tylko wtedy, kiedy ja uważam za słuszne, kiedy mnie się to wydaje potrzebne, kiedy moim zdaniem jest najlepszy moment. Ale zawsze, kiedy Pan chce sie mną posłużyć... A to wcale nie jest takie proste...

Co stoi na przeszkodzie? Ja sam... Ja jestem największa przeszkodą w ewangelizacji. Bo po pierwsze z jakąś bezmyślną łatwością ulegam takim nowotolerancyjnym zasadom świata... Żeby nikogo nie zmuszać, żeby nie urazić, żeby nie narzucać... Więc trzy razy się zastanawiam, zamiast raz zadziałać... Czasem wydaje się, że to nie jest najlepszy moment, czasem sytuacja jawi się jako zbyt "zwyczajna". Od jakiegoś czasu mam takie wielkie pragnienie, żeby Jezus był dla mnie czymś absolutnie "zwyczajnym", w znaczeniu - żeby Jego imię nie pojawiało się na moich ustach w jakichś szczególnych tylko okolicznościach, przy spełnieniu jakichś wyjątkowych warunków, w sytuacjach sprzyjających, ale żeby mówienie o Nim stawało się dla mnie najnaturalniejsze na świecie. Zawsze i wobec każdego...

Ale jest jeszcze druga przeszkoda, którą musze pokonywać nieustannie. Moje "ego", które nie lubi odrzucenia. Pewnie, że najcudowniej się głosi, kiedy wszystko jest przygotowane i kiedy wszyscy siedzą z otwartymi buziami chłonąc Boże Słowo. To łatwe... I przyjemne. Ale w ewangelizacji trzeba się narazić, wystawić na odrzucenie, na wzgardę, na wyśmianie, wyszydzenie... To boli. I tego moje "ego" nie znosi. Dużo łatwiej unikać takich sytuacji pod szlachetnymi pozorami troski o świętą naukę Bożą... Bo przecież Pan powiedział - kto wami gardzi, Mną gardzi... Więc nie można Pana narażać na wzgardę... Jakież to szlachetnie obłudne! Mistrzowsko obłudne! A niestety spotykane, choć wyrażane czasem w innych, podobnych słowach... To tak doskonale usypia sumienie, bo to trochę jakby powiedzieć Panu - sam widzisz, że nie mogę nic zrobić - wiąże mnie cześć i szacunek do Ciebie, nie chcę Cię narażać na odrzucenie...

Obłudne, bo po pierwsze jedynym, którego narażam na odrzucenie (czego się przecież okropnie boję), jestem ja sam, więc trzeba przyznać, że wcale nie chodzi o Pana, ale o mnie. A po drugie obłudne, bo to właśnie On sam naraził się na wyszydzenie, wzgardę i odrzucenie i wcale się tego nie bał i nie boi... Ani wówczas, ani dziś. Kiedy więc kolejny raz będę mijał jakąś studnię, komorę celną, sykomorę, czy winnicę, miejsca, w których ludzie spodziewają się wszystkiego, tylko nie imienia Jezus, będę się modlił o odwagę... Odwagę zapomnienia o sobie... Bo bez tego nie ma ewangelizacji...

sobota, 22 marca 2014

cielę po ojcowsku...


zdj:flickr/fklv (Obsolete hipster)/Lic CC
Mili Moi...
No i sobota powoli dobiega końca. Piękny dzień, pomijając nawet to, co za oknem, choć przy ponad dwudziestu stopniach aż chce się żyć. Ale ja dostałem nowy zastrzyk energii od młodzieży zebranej u sióstr nazaretanek na wielkopostnym dniu skupienia. Osiem młodych kobiet, głównie studentek, które dziś starałem się podprowadzić pod krzyż. Mówiliśmy o tym, że "w Jego ranach jest nasze zdrowie". Przyznam, że mówiło mi się z wielką przyjemnością. Ale to zasługa zasłuchanych słuchaczek :) Dzień w dobrym towarzystwie... Na adoracji, Eucharystii, przy nazaretańskim stole...

No i Ewangelia o synu marnotrawnym... Tak dobrze znana... Narażona na powierzchowne podejście... Jak to powiedział dziś mój zacny kompan studencki, o. Maciej Baron - Zarzynamy Ewangelię banałem interpretacji, który jest jak osad z herbaty na brzegu słabo mytego kubka - najtrudniej go usunąć... Złota, niebanalna i prawdziwa myśl...

Moja uwagę przykuło dziś... utuczone cielę. Mówi się o nim aż trzykrotnie w tym fragmencie. Pierwszy jest ojciec, który nakazuje odziać wracającego syna w najlepsze szaty, dać mu pierścień na palec i obuć w sandały. Na końcu każe zabić utuczone ciele dla wspólnego ucztowania. Potem jest sługa, który wzburzonemu bratu komunikuje - twój ojciec kazał zabić utuczone ciele na powrót twojego brata... Nie ma mowy o pierścieniu, szatach i sandałach... Jest sensacyjna nowina o cielaku... No i wreszcie pełne żalu - mnie nawet koźlęcia nie dałeś, a jemu... utuczone cielę.

Gdyby ono przynajmniej nie było takie utuczone. Gdyby zamiast cielęcia była jakaś marna owca. Gdyby skromniej, może z zupą grzybową i grzankami... Może to byłoby jeszcze jakoś strawne dla otoczenia. Ale żeby tak szaleć. Wszak młodzian rozpuścił nasze pieniądze po świecie. Wszak trzeba oszczędzać. A już na pewno nie należy marnotrawić dobrego mięsiwa dla kogoś takiego... Zebrać ludzi, palnąć kazanko, zobowiązać do spłaty długu, nałożyć karę, ale na Boga - nie świętować. I to w tak rozrzutny, niewychowawczy sposób. Przecież to go tylko rozzuchwali. Przecież będzie sobie myślał, że wszystko mu wolno, że czego by nie zrobił - ujdzie mu na sucho. Przecież trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów...

Od szczegółu do ogółu... Cielak jest tematem wywoławczym. Chodzi przecież o postawę ojca, który nie czyni różnicy. A różnicowanie jest przecież takie ważne. Nie można tymi samymi cielakami karmić prawowiernych i zdrajców, pracowitych i utracjuszów, grzecznych synków i nicponiów. Nie wolno... Zmęczyłem się tą tyradą starszego syna... On sam musiał być mocno zmęczony. Całym swoim życiem, które właśnie runęło w gruzy. Bo okazało się, że próbując zasłużyć, zapracować, zapłacić za miłość ojca nie otrzymał nic więcej ponad to, co ów burzyciel szczęścia rodzinnego. Myślał, że teraz jest już tylko on, że nie ma konkurenta, że pełnia synowskich praw spłynęła właśnie na niego... Tymczasem okazało się, że synowska godność jest nieutracalna... A dla ojca cenniejsza niż całe stada tuczonych cielców...

Wczoraj pisałem, że nie można kochać Boga za bardzo, nie da sie przesadzić... Dziś On sam pokazuje, że nie ma granic dla Jego miłości. Ona jest szalona, ona jest bezgraniczna, ona jest wieczna... Ona jest! I choćby wszystko inne przestało "być", to zawsze jest gdzie wrócić...

piątek, 21 marca 2014

jak pachnie miłość?


zdj:flickr/anetz/Lic CC
Mili Moi...
No i znów zapomniałem... Zapomniałem, że Słowo Boże jest najlepszym lekarstwem na wszystkie życiowe boleści. Na niemoc intelektualno duchową, czy jak kto chce - na lenistwo również. Wystarczyło spotkanie z dzisiejszą przypowieścią o rolnikach w winnicy, którzy postanowili jednak nie oddawać właścicielowi plonu, który był mu należny, a dzień mogę uznać za udany. Choć daleko mu było jeszcze do bardzo pracowitego, ale konferencja na jutrzejsze skupienie dla młodzieży powstała. Zrozumiałem po prostu dzięki spotkaniu ze Słowem, że Pan mi coś poleca, a ja nie mogę zawieść, bo byłoby to, podobnie jak w przypadku nieuczciwych rolników, zamachem na Jego dar... Wszystko bowiem, co czynię, do czego mam zdolności, talenty, co podejmuję i działam, jest całkowicie niezasłużonym darem, jest z jego łaski. Jak więc mogę usiąść i powiedzieć - nie mam tego, czy tamtego (ochoty, weny, pomysłów), skoro On wyposaża mnie we wszystko... A ja mam tylko robić co do mnie należy i przynosić plon Jemu...

Pisząc konferencję, natknąłem się dziś na piękną wskazówkę, wyłuskaną z opowiadania o kobiecie, która w domu Szymona Trędowatego namaściła Jezusa olejkiem nardowym rozbijając flakon. Jak On sam zauważył, uczyniła to na Jego pogrzeb. Otóż jest to jedna z niewielu postaci ewangelicznych, które dają coś Jezusowi. Zwykle to On jest dawcą. Tymczasem ona nie tylko "marnuje" olejek wart masę pieniędzy, ale również rozbija alabastrowy flakon, "niszcząc go". Ten flakon już nigdy, przez nikogo nie zostanie użyty... W tym kontekście przeczytałem słowa św. Ambrożego - Bóg nie żąda od nas wiele. On oczekuje od nas jedynie... wszystkiego. Wszystko, co mam należy do Niego. Wszystko, co czynię mam Jemu powierzyć i oddać. Wszystko, co działam w Nim mam mieć swoje źródło i ku Niemu ma mnie prowadzić... Jakie to proste i wyzwalające...

Zdałem sobie w tym wszystkim sprawę, że z miłością ku Niemu nie można przesadzić. Pamiętam jak dziś, kiedy miałem 6 lat i przeżywałem pierwszą fazę zachwytu Bogiem w moim życiu, która objawiała się codziennym chodzeniem na Mszę Świętą, pewnego dnia wziął mnie jeden z wikariuszy "na stronę" i... zabronił mi przychodzić codziennie, bo we wszystkim trzeba mieć umiar. Do dziś to pamiętam i niestety jest to pamięć raczej bolesna. Nie umiałem i właściwie nie umiem do dziś wyjaśnić motywów, które pchnęły go do tak nieskutecznej na szczęście próby zgaszenia we mnie Bożego entuzjazmu, który wówczas zaczynał mną władać... Tak się nie robi księże drogi! Tego robić nie wolno! Nie ty mi tę łaskę dałeś i nie ty możesz decydować o intensywności jej przeżywania... A w miłości do Niego nie można przesadzić... On jest godzien wszystkiego.... Także tego, żeby sześciolatek wstał o 6 rano i z radością, niezwykła radością, poszedł na spotkanie z Nim...

Może to wówczas rozbił się mój alabastrowy flakon... Dla Niego. Może dlatego nigdy później już dla nikogo i przez nikogo nie mógł być użyty... Tylko czy ta woń, piękna woń tamtego czasu nadal mojej miłości towarzyszy... Oto jest pytanie!

czwartek, 20 marca 2014

stracić - zyskać...


zdj:flickr/Chris Yarzab/Lic CC
Mili Moi...
Tydzień lenistwa trwa nadal... Nijak się nie mogę zmobilizować do konkretnego działania... Może ktoś życzliwy ma jakiś pomysł... Prorokinie betanki orzekły dziś, że tydzień lenistwa skończy się jutro... Ale jako że jutro piątek, to nie jest to szczególnie odkrywcze proroctwo :) W każdym razie jestem na siebie zły i za karę chyba... ugotuję sobie budyń, albo i co :)

Poprowadziłem dziś skupienie dla sióstr betanek w Kazimierzu, a wieczorem głoszę konferencję u sióstr betanek w Lublinie. Taka dziś siostrzana kumulacja. Ale przynajmniej trochę prawdziwej radości z głoszenia Słowa. Wciąż tak mało mam okazji... Pojutrze skupienie dla młodzieży u sióstr nazaretanek, a potem chyba dopiero rekolekcje w Jeleniej Górze za dwa tygodnie... Trzeba czekać, cóż robić?

Bardzo lubię ten dzisiejszy fragment Ewangelii. Tak niesłychanie plastyczny. Malarz Łukasz naprawdę umie malować słowem. Bogacz niewolnik. Złote łańcuchy więżą go u stołu, w wąskim gronie. Złoto oślepia i izoluje od świata. Purpura i bisior hipnotyzują i nie pozwalają zwrócić oczu na człowieka... Kto tam jest tak naprawdę biedakiem? Czy ten, który nie ma nic, ale i niewiele potrzebuje? Ten, który ma prawdziwych przyjaciół w psach, Bożych stworzeniach, które nic od niego nie chcą, ale okazują mu współczucie na swój, psi sposób? Przebudzenie... Jakże bolesne! Śmierć budzi wszystkich. Nieunikniona. Nagle wszystko czyni jasnym, klarownym, przejrzystym. Boleśnie jasnym. Boleśnie przejrzystym. I nagle spadają kajdany, nagle upada mur niewrażliwości. Nagle okazuje się możliwe myślenie o braciach. Nagle pojawia się rozumienie terminu "współczucie". Wszystko się skończyło, nic się nie zaczyna. Wieczne trwanie w pustce i żalu, w rozczarowaniu i goryczy. Jasne widzenie utraconej miłości pogłębia tylko dramat potępienia.

Jak bardzo wyraźnie musiało zabrzmieć w uszach bogacza słowo SYNU... Jak bardzo dziwnie musiały brzmieć w ustach bogacza słowa - mam pięciu BRACI... Tam, gdzie się znalazł zrozumiał te słowa. W całej ich głębi i w całym ich pięknie... Co zrobił ze swoim synostwem, gdzie podziało się jego braterstwo? Przejadł i przepił, sprzedał, wymienił, wyrzucił, zapomniał, wzgardził...

A biedak? Jak milczał u pańskich drzwi, tak milczy na łonie Abrahama. Nie ma nic do powiedzenia? Gardzi potępieńcem? A może nie wie co powiedzieć w obliczu takiego nieszczęścia? Jest tam, gdzie się już tylko kocha, gdzie się współczuje, gdzie się tęskni za tymi, którzy nigdy już nie pokonają przepaści. Nie zasypali jej za życia, nie zdołają tego zmienić po śmierci. Trzeba działać póki ma człek dostęp do łopaty. Zasypywać zamiast dociekać kto ten dół wykopał, kto oddzielił te dwa światy, kto jest temu winien?

Od czego zacząć? Nie wiem... Nie chcę się mądrzyć... Ja zacząłem od zrobienia porządku w szafie i zawiezienia pokaźnego worka do jadłodajni dla ubogich... Powitały mnie ochrypłe od picia głosy - a spodnie jakieś ksiądz przywiózł? Przywiozłem... Dwie pary... Niech się dobrze noszą... Porządne spodnie. Może choć odrobinę okryją twoje życiowe rany...

wtorek, 18 marca 2014

miejsce w autobusie...


zdj:flickr/hugovik/Lic CC
Mili Moi...
Pracy tyle, że nie wiadomo w co ręce włożyć, a ochoty do czegokolwiek brak. Może to jakieś wiosenne przesilenie :) Jak to dobrze, że jest... pogoda. Na którą można zwalić wszystko. Zawsze to polepsza nieco samopoczucie. Swoją drogą, to chyba jedynie polska przypadłość. Nie przypominam sobie, żebym za czasów mojej pracy w Irlandii słyszał cokolwiek na temat pogody. A tam to dopiero można narzekać... Wszyscy noszą parasole i nikt nie gada na ten temat. A u nas, proszę, już ładnych kilka wersów napisałem o jej wpływie. Ale to nie dlatego, że nie mam o czym pisać, jeno raczej dlatego, że widzę bardzo wyraźnie jak umyka mi czas, a ja nie mogę zdobyć się na przysiad, który gwarantowałby jakieś wymierne owoce. A już w sobotę skupienie dla młodzieży w lubelskim Nazarecie, czas rozmyślać o warsztatach powołaniowych dla sióstr elżbietanek w Grudziądzu, nie mówiąc juz o rekolekcjach w Jeleniej Górze, które domagają się kilku szlifów... A ja nie mam siły się zebrać...

Ale dość użalania się nad sobą... Słowo jest motywujące, choć mocno korygujące również, bo przecież tam, gdzie mowa o faryzeuszach i uczonych w Piśmie, tak łatwo podstawić współczesnych kapłanów. I słusznie... Bo my pierwsi powinniśmy się zastanowić nad zarzutami Jezusa. Wszak powołał nas do przewodzenia i ma pełne prawo nas korygować... Pewnie w każdym z nas jest trochę sympatii do tych wszystkich wymienionych dziś przez Jezusa przerostów. Każdy lubi być traktowany wyjątkowo. A wciąż żyjemy w obszarze kulturowym, który księży nagradza i szanuje. Co by nie mówił - wciąż tak jest. Wszak ksiądz poniósł ofiarę, wyrzekł się tego i owego, więc powinien mieć taki, czy inny przywilej... Motywacja trochę rodem z dziewiętnastego wieku, ale ciągle żywa. Nawet biorąc pod uwagę coraz częstsze zachowania dokładnie przeciwne, to wciąż doświadczamy ogromnego szacunku i wielu przywilejów. W takim prostym, codziennym życiu...

Co z nimi zrobić? Czy kiedy pani na mój widok kroi świeżego kebaba, powinienem zaprotestować? Czy kiedy pani w mięsnym daje mi za darmo pęto kiełbasy - tak na spróbowanie, powinienem odmówić? Czy kiedy ktoś ustępuje mi miejsca w autobusie dlatego, że jestem księdzem (wierzcie mi, że to sytuacja prawdziwa z naszego, polskiego podwórka), to powinienem go zganić? Proste sytuacje, które się dzieją, bo jestem w habicie. A może powinienem go zdjąć dla uniknięcia tego typu zjawisk? Żeby nie zwracać na siebie uwagi... Bo Pan powiedział o tych wydłużonych frędzlach i powiększanych filakteriach...

I tu, myślę sobie, że można wylać przysłowiowe dziecko z kąpielą. Wszyscy ci dobrzy ludzie mają dobre intencje. Chcą okazać swoją życzliwość i jest czymś niestosownym im tego zabraniać, czy ganić. Jak najbardziej jednak stosownym jest kontrolować swoje serce i uznawać to wszystko za absolutnie niczym niezasłużony dar. To nie pozwoli sie przyzwyczaić. To nie pozwoli oczekiwać... Ja do niczego nie mam prawa i nie wolno mi tych wszystkich gestów traktować jako czegoś należnego. Za rzekome wyrzeczenia (bo pewnie niestety jest ich znacznie mniej, niż ci wszyscy dobrzy ludzie podejrzewają), za te ofiary, które ponoszę, za moją kapłańską, wielką szlachetność... Jeśli nie zapomnę, że wszystko jest darem, a największym z nich i zupełnie niezasłużonym, jest moje kapłaństwo, to będę bezpieczny. Wtedy nie grozi mi choćby manipulacja habitem, która zawsze mnie bardzo irytuje. To znaczy nie będę go nosił tylko wówczas, jeśli przyniesie mi to jakieś wymierne korzyści, czy będzie mogło  mi w czymś pomóc, ale również wówczas, kiedy wiem, że wcale miło nie będzie...

Uczciwość i pewna wewnętrzna skromność. Wdzięczność, która odwzajemnia okazaną życzliwość. Serdeczność i gotowość do służby. To takie proste sprawy, które w kontekście dzisiejszego Słowa wydają się być lekarstwem na pychę, o którą Jezus oskarża przewodników ludu. Jeśli wszystko jest darem, to nie ma potrzeby grać kogoś, kim nie jestem. Nie muszę niczego robić pod publiczkę. Nie domagam się wyjątkowego traktowania... Jestem sobą, a Jezus zjednuje serca.

I wówczas kebab smakuje wybornie, ofiarowane pęto kiełbasy zachwyca cała wspólnotę, a miejsce, które ktoś ustąpił w autobusie... A jak to "smakuje" to nie wiem... Bo jednak nigdy nie skorzystałem... Mam swoje granice korzystania z nawet najszczerszej życzliwości :)

niedziela, 16 marca 2014

lekcje Taboru...


zdj:flickr/davidyuweb/Lic CC
Mili Moi...
Kiedy otworzyłem dziś oczy, dostrzegłem za oknem wirujące płatki śniegu... Naprawdę nie chciało mi się wstawać... Najchętniej spałbym do wiosny... Ale że moje życie, zwłaszcza duchowe, nie może zależeć od pory roku, poderwałem się i oto jestem... Pokrzepiony kazaniem na temat transcendowania ludzkiej rzeczywistości (dziś filozof głosił Słowo) :) przygotowuję się do wyjścia na Gorzkie Żale, które bardzo kocham w tym wielkopostnym okresie. Dawno już nie miałem tak "pozytywnie leniwego" weekendu.

A w Słowie Pan mówi dziś do mnie dwie rzeczy... Po pierwsze osoba Piotra. Panie, zbudujemy trzy namioty... Miotła, która zawsze chce zamiatać, narzędzie, które zawsze chce pracować. Nie daje spocząć sobie i Użytkownikowi. Piotr się ocknął i chce działać. W działaniu czuje się najbezpieczniej. Nie musi sobie stawiać pytań, ani na nie odpowiadać. Nie musi mierzyć się ze swoimi wątpliwościami. Aktywista, który rusza do boju, zanim pomyśli, czy jego działanie jest komukolwiek do czegokolwiek potrzebne. Zawsze gotów pomagać. Samemu Bogu również. Ma poczucie misji... Dobrze, że tu jesteśmy... Innymi słowy - gdyby nas tu nie było, byłoby znacznie trudniej, a tak, po prostu bierzemy się do dzieła... Możesz na nas liczyć... Mówi (niekoniecznie zastanawiając się co) i chce działać (niekoniecznie pytając po co). Kocham Piotra, bo bardzo często odnajduję w nim samego siebie. Moja postawa też niejednokrotnie domaga się korekty. Owładnięty przekonaniem, że nie można stać z założonymi rękoma, nie umiem korzystać... Ta wizja, którą przeżywali była dla nich. Jezus ich zabrał na górę, aby ją przeżyli, aby się w niej zanurzyli, aby doświadczyli, aby spędzili chwile czerpiąc, a nie dając. Trudna szkoła. W moim życiu i wobec mnie tak samo trudna...

A po drugie dyskrecja... Jezus, który im nakazuje, aby nikomu nie mówili. Wyobrażacie sobie jak musi to być dla nich trudne. Każdy, kto zobaczył coś takiego chciałby się podzielić z innymi, opowiedzieć, ucieszyć się we wspólnocie. A oni mają milczeć... Jest to pewnie tym trudniejsze, że pozostali uczniowie są wciąż obarczeni tą nową prawdą, w którą wprowadził ich Jezus, prawdą o swoim odejściu. Czy im nie należy się pociecha? Czy Piotr nie mógłby im opowiedzieć, żeby i oni doznali uspokojenia? Nie wiem dlaczego tak. Może Pan przygotowywał ich do trudnej roli bycia filarami w Kościele, co z pewnością domaga się wielkiej powściągliwości i dyskrecji. A może pokazał im, że jest pewna sfera wnętrza człowieka, do której nie należy dawać dostępu nikomu, przynajmniej przez jakiś czas. Może ten czas jest potrzebny, żeby samemu uporać się z przeżytą tajemnicą. Może trzeba ją ułożyć w sobie. To dla mnie również wielka lekcja, bo pewnie gadam za dużo. I choć oczywiście, jak każdy, mam Boże tajemnice, które dotyczą najgłębszych sfer mojego serca, którymi z nikim się nie dzielę, to dziś odkrywam w tym Słowie taką delikatną zachętę - uważaj... Uważaj na to co mówisz, do kogo mówisz, po co mówisz. Taka powinna być zasada, od której istnieje właściwie tylko jeden wyjątek. To Jezus... Przed Nim z cała pewnością nie musisz uważać... I to jest dobra nowina...

sobota, 15 marca 2014

zmaganie...


zdj:flickr/michael.heiss/Lic CC
Mili Moi...
No i jestem w domku. Spędzam dzień w mojej samotni i jestem arcyszczęśliwy, że mogę przez chwilę odpocząć. Cudowne wrażenia ze Słupska... Myślę o tym, co się tam wydarzyło cały czas. I właściwie dochodzę do wniosku, że to był naprawdę wyjątkowy czas. Mam za sobą wiele różnych rekolekcji, ale tam... jakby to ująć... dokładnie wiedziałem co chcę powiedzieć, a raczej, co musze powiedzieć. Słowa przychodziły jakby same. Nie musiałem się nadmiernie skupiać, żeby zachować jakiś przebieg myśli, nie obawiałem się, że zapomnę o czymś istotnym. Wszystko po prostu płynęło ze mnie w sposób, którego chyba jeszcze do tej pory nie doświadczyłem. Bardzo modliłem się do Ducha Świętego przed tymi rekolekcjami i wierzę, że to było Jego dzieło. Potwierdziły mi to poniekąd twarze uczniów, którzy ostatniego dnia słuchali mnie w kościele. To były naprawdę twarze ludzi słuchających. Wszystko było jakieś mocniejsze, intensywniejsze, niż zwykle. Prosiłem Pana, żeby mną zawładnął, żeby całkowicie wziął mnie w posiadanie na ten czas, żeby się mną posługiwał. Ufam, że tak właśnie było. Trudno to właściwie ubrać w słowa, ale odczuwam to bardzo wyraźnie. Myślę też o moich dzieciakach... Tak bardzo obudzonych, gotowych do dzielenia się tym, co zyskali. Czy znajdą kogoś, kto nimi pokieruje? Po raz kolejny myśl o mojej roli. Wyraźnie widzę, że Pan pozwala mi zapalać. Czynię to z wielką radością. Ale modlę się, żeby pojawili się ci, którzy ten ogień podtrzymają i pomogą mu sie rozprzestrzeniać... Oby nadeszli... Oby sie pojawili... Bo na razie ich nie widzieliśmy tam... Choć ufam, że już tam są...

Przez Gniezno, skąd zabrałem mojego przełożonego, dotarłem wczoraj późnym wieczorem do Lublina. A dziś czytam, myślę, zmieniam przeżycia w modlitwę dziękczynienia. On jest wielki, niezwykły, przepotężny... Dziś znów doświadczyłem Jego mocy. W mieście zaczepił mnie Ukrainiec, starszy już człowiek, który szukał stacji kolejowej. Prosił o pomoc. Szliśmy w tę samą stronę, więc go podprowadziłem kawałek. Kiedy zaczęliśmy iść razem, on zaczął wyrzucać z siebie stek wulgaryzmów. Nagle i zupełnie bez przyczyny. Ja natychmiast zacząłem się półgłosem modlić. Jego reakcja była natychmiastowa - zaczął przeklinać jeszcze głośniej i jeszcze soczyściej. Kiedy zacząłem śpiewać w językach do wulgaryzmów dołączyło się plucie... Pluł wokół i przeklinał, ja natomiast modliłem się o jego uwolnienie. Kiedy się rozstawaliśmy, pobłogosławiłem go i modliłem się jeszcze przez chwilę. On zaś poszedł w swoją stronę... Ja wracałem od spowiedzi. Kolejna lekcja - obecność Jezusa  w czystym sercu demaskuje złego ducha, nie pozwala mu się ukrywać. Jezus sam egzorcyzmuje świat przez chrześcijan Nim przepełnionych. Niezwykłe doświadczenie. I kolejny przyczynek do uświadomienia sobie potęgi sakramentu pojednania.

A Słowo dziś mówi o nieprzyjaciołach. O miłości wobec nich. Zdałem sobie sprawę, że ten temat jest mało obecny w mojej codzienności. Nie umiem nawet tych moich nieprzyjaciół ponazywać. Wiem, że są. Ale jakby ukryci. Nie ujawniają się wprost, nie prześladują mnie jawnie. Jest to raczej takie ciche kąsanie, rzucanie kłód pod nogi, niszczenie po kryjomu - plotką, pomówieniem, fałszywą oceną... Tacy owszem są... Ale zdałem sobie sprawę, że nie jest to dla mnie jakoś nadzwyczaj dotkliwe, choć nie uważam siebie za twardziela, którego nic nie rusza. Owszem, w swojej wrażliwości wiele rzeczy przeżywam pewnie bardziej, niż należy. Ale Pan pokazał mi jedną ważną rzecz. Bardzo ważną. Kilka sytuacji w moim życiu jest dla mnie dowodem szczególnej aktywności moich nieprzyjaciół. Ale dokładnie te same sytuacje są dla mnie dowodem niesłychanej troskliwości Boga. Bo to właśnie wówczas, kiedy moi nieprzyjaciele próbowali mnie dotknąć, pognębić, upokorzyć, właśnie wówczas, poprzez swoje działanie... wyświadczali mi największe życiowe przysługi. Okazywało się, że zmiany, które się dokonywały w moim życiu, choć czasem dla mnie w pierwszym odczuciu bolesne, zawsze okazywały się zmianami na lepsze. To dopiero dowód miłosnej dobroci Jezusa. On z nienawiści i zwykłej ludzkiej złośliwości potrafi wyprowadzać cuda. Błogosławi... Boleśnie, ale błogosławi...

Jak więc ich nie kochać? Tych, którzy kąsają, niszczą i rzucają kłody pod nogi. To właśnie oni okazywali się w moim życiu wielkimi dobrodziejami... Tajemnica... Pełna bólu i... radości :)

środa, 12 marca 2014

przeżywalny - prrzemyśliwalny

zdj:flickr/Foreign Imagery/Lic CC
Mili Moi...
Dziś mam opuścić gościnny Słupsk. A szkoda, bo naprawdę mi tu dobrze... Rekolekcje szkolne kończymy Eucharystią w południe. Ciekaw jestem frekwencji, bo to spotkanie poza szkoła... A słoneczko silną pokusą... Wczoraj nawiedziły mnie znów moje duchowe dzieci... Niby do mnie przyszli, ale tak naprawdę przyszli do kaplicy sióstr... Nie mogą się "namodlić". Mówiłem im, że tak będzie, żeby potem mi nie zarzucali, że coś było małym drukiem... I kolejny raz potwierdza się to doświadczenie - Pan, który zawładnął ich sercami, nie pozwala im spocząć... A ile dobrych rozmów z nimi w te dni. O rozpoznawaniu powołania, o życiu, o Panu Jezusie... Jestem tym głęboko poruszony... Oni są moim cudem...

Dziś bowiem Słowo napełniło mnie wielkim wzruszeniem i radością. Czasem jest i tak. Nie tylko pouczenie i korekta, ale również rozradowanie ducha. Pomyślałem sobie o chwili sprzed kilku laty, kiedy Pan pokazał mi, że zamiast Nim, jestem raczej pochłonięty pracą dla Niego. Dziś zobaczyłem, jak bardzo się to zmieniło przez ten czas. Jak bardzo skupił mnie na samym sobie... Jak wielu rzeczy mnie nauczył... Chcesz zrobić coś dla siebie - zajmij się Jezusem... Taki slogan przyszedł mi dziś do głowy. I w moim życiu on się realizuje...

Przede wszystkim dzięki kontaktowi ze Słowem, bo w tym jest źródło mojego nawrócenia, zacząłem doświadczać niezwykłego pokoju. Coraz mniej mnie irytuje, że czegoś nie mogę. Nie złoszczę się, że nie jestem w stanie podjąć wszystkich wyzwań. Nie martwię się, kiedy ktoś pozbawia mnie owoców mojej pracy. A co za tym odzie - uczę się odmawiać... Mozolnie, ale jak wspominałem w poprzednim wpisie - jakoś to idzie...

Po wtóre straciłem zainteresowanie wobec niektórych rzeczywistości, które odbierały mi skupienie. Na przykład telewizja. Dla mnie ona może nie istnieć. Nie odczuwam najmniejszej potrzeby, żeby ją oglądać i nie zabiera mi ona czasu, który mogę spędzić na czymś znacznie mądrzejszym. Nie zajmuję się też innymi zabawkami związanymi z tym światem. Dla wielu z nich straciłem całkowicie zainteresowanie i ich nie szukam. Mam czasem takie wrażenie, jakby Pan Bóg mnie przeniósł w jakiś inny wymiar, jakby mną zawładnął. A wciąż czuję, że to dopiero początek drogi...

Doświadczam też przeogromnej radości, której nic nie może (przynajmniej jak dotąd) naruszyć. Doświadczam tego, że kiedy zajmuję się Nim, wówczas strzały nieprzyjaciela tracą swoją śmiercionośną moc. I nawet od tych, którzy nienawidzą, niczego złego doświadczyć nie mogę... Nie chcę rzecz jasna malować obrazu całkowitej sielanki, ani czynić z siebie jakiegoś wzoru do naśladowania. Nie. Staję tu tylko jako świadek, który sam doznał przemiany i możliwość tejże każdemu głosi. To jest możliwe, żeby Jezus nas uszczęśliwił, żeby wszedł w nasze życie z cała mocą, żeby działał.

Doświadczam jednego, wielkiego smutku... Smutku właśnie, nie złości, czy innych jeszcze emocji, ale smutku. Z tego powodu, że nie umiem wciąż przekonać do tego innych, że tak mało o tym mówię, że to moje mówienie nie jest wystarczająco przekonujące. Martwię się o wielu księży i osoby konsekrowane, które znam, a które patrzą na mnie z dużą dozą niedowierzania, jeśli nie sceptycyzmu. O czym ja do nich mówię? Przecież oni wierzą... Ale nie doświadczają... A Bóg jest "przeżywalny", a nie tylko "przemyśliwalny"... Modlę się o dar ewangelizacji... Jak wielu moich młodszych przyjaciół. O ten charyzmat proszę Ducha Świętego. Żeby nauczył mnie świadczyć o tym, co dzieje się w moim sercu. Jak bardzo jestem szczęśliwy w Nim i z Nim....

Nie tęsknie za jakimiś innymi cudami... Ja ich co dzień widzę tak wiele... Świat jest pełen cudów... Moje słupskie dzieci są jednym z nich...

wtorek, 11 marca 2014

skup się... ale nie na sobie :)


zdj:flickr/Lon&Queta/Lic CC
Mili Moi...
No i właściwie rekolekcje dla młodzieży w Słupsku powoli dobiegają końca. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem sympatycznej atmosfery. Frekwencja w miarę... A ci, którzy przychodzą z zasady umieją się zachować, co czyni głoszenie łatwiejszym i bardziej przyjemnym. Mam nadzieję, że i oni jakoś korzystają. Dziś tak sobie pomyślałem, że było by naprawdę miło, gdyby Pan pozwolił mi kiedyś zajrzeć do serc takiej uczniowskiej grupy. Tylko w dziedzinie aplikacji rekolekcyjnych treści, żeby zobaczyć co w nich zostaje, a co przepływa... Może jednak lepiej, że się tego nie widzi... To pozwala zachować nadzieję :)

Moja młodzież, ta z wcześniejszych rekolekcji też mi właściwie każdego dnia towarzyszy. Ileż mam radości z tych spotkań. Siedzimy, rozmawiamy. O ważnych rzeczach. I to też mnie jakoś uskrzydla, że jest tak wiele osób, które naprawdę czegoś chcą... I nawet wiedzą czego... Oni dodają sił w pracy z tymi, którzy jeszcze tego nie wiedzą...

No i uczę się asertywności... A to dla mnie niesłychanie trudna sprawa... Ale w te dni odmówiłem już dwóch dużych zajęć... Rekolekcje dla pewnych sióstr pod Warszawą i miesięczne zastępstwo w USA, gdzieś w Nevadzie... Musiałbym bardzo mocno zmieniać moje wakacyjne plany, a stwierdziłem, że chyba nie... Że trzeba się jakiegoś małego planu trzymać. Nie jestem jedyny i niezastąpiony... Jakie to odświeżające :)

A dzisiejsze Słowo jest o... odwróceniu uwagi. Od samego siebie. Najpierw znów dziecięctwo. Całkowite przylgnięcie do Ojca, zanurzenie w Nim wszystkich swoich spraw. I to bez wielkich słów, bez zbędnych słów. Tak po prostu, przez kontakt sercem. Nie wiem jak to jest mieć ojca. Mnie Pan Bóg dał tylko dawcę materiału genetycznego. Więc nie doświadczyłem tego, o czym chcę napisać. Ale widzę czasem w codzienności sceny, kiedy maluch siada ojcu na kolanach i w jednym przeciągłym "tatuuuuusiuuuu" zawiera wszystko, co chciałby powiedzieć... Nie musi mówić wiele... A ów ojciec, zwłaszcza wówczas, kiedy maluch stłucze sobie kolano, bierze go na ręce, idzie z nim do okna i próbuje go zająć innymi sprawami, opowiadając mu o widzianym świecie... To takie podobne do naszej relacji z Ojcem, któremu w jednym słowie można objawić całe swoje serce, i który z taką łatwością odwraca naszą uwagę od "stłuczonego kolana".

A potem brat... Drugi człowiek, ku któremu Ewangelia prowadzi. To często właśnie on podstawia mi nogę i to jego winą jest moje "stłuczone kolano". Ale kiedy patrzymy na dzieci, to ich konflikty kończą się szybko. Kilka chwil i są ze sobą pogodzone. Co innego dorośli. Nawet bliscy sobie. Potrafią nie odzywać się do siebie latami, powadzeni o jakiś drobiazg. Dzieci wybaczają szybko... Wielka lekcja...

Tylko raz Słowo dziś wspomina o moich potrzebach. Chleba naszego powszedniego... Czyli tego, co niezbędne nam udziel. Tego, co absolutnie konieczne nam daj. Sprawa abyśmy mieli siły... Do skupienia naszej uwagi... Ale na pewno nie na sobie :)

niedziela, 9 marca 2014

Jezus zwyciężył!!!


zdj:flickr/knowhimonline/Lic CC
Mili Moi...
Wczoraj wieczorem zakończyliśmy rekolekcje o Duchu Świętym, które prowadziłem dla młodzieży w parafii św. Faustyny w Słupsku. W piątkowym spotkaniu uczestniczyło około 30 osób, a w sobotnim około 20. Podziwiam ich wytrwałość i gorliwość. Wytrzymali moje cztery konferencje, a ci, którzy mnie kiedyś słyszeli, wiedzą że te nigdy nie są krótkie. Spędziliśmy razem naprawdę  cudowny czas. A wieczorem w sobotę modliłem się nad nimi o nowe napełnienie Duchem Świętym. Widzialne znaki Jego obecności i działania dla mnie samego, musze przyznać, były dużym zaskoczeniem, a mnie naprawdę niewiele rzeczy już dziwi. Pan objawiał się między nami i tak sobie myślę, że przyszedł ze względu na nich, pokazał im jak bardzo się cieszy ich obecnością i jak zdecydowanie chce się nimi posługiwać... Mnie osobiście zachwyciła ich mądrość i zdecydowane oddanie sprawom Bożym. Wielu z nich prosiło o szczególny charyzmat ewangelizacji z mocą. Wierzę głęboko, że już wkrótce sami się przekonają czym taki dar jest... Jaki jest uszczęśliwiający, ale również jak bardzo wymagający... Mam szczerą nadzieję, że i tym razem nie zabraknie tu świadectw z tego czasu :)

 A dziś nieco odpoczywam... Potrzebuję tego, bo od piątku jestem na antybiotyku. Wczoraj walczyłem z gorączką i prawie nie mogłem mówić, ale chętnie to wziąłem na siebie, jako mój duchowo - fizyczny dar, który mogłem wnieść w to ich duchowe odrodzenie. A jutro zaczynam zupełnie inną walkę. Rekolekcje szkolne w technikum. Nie spodziewam się, że będzie aż tak miło, jak wczoraj, ale może Pan szykuje jakąś niespodziankę... :) Kto wie... Będę informował na bieżąco :)

To, co mnie dziś urzeka w Słowie, to fakt, że Jezus idzie tak daleko w przyjęciu ludzkiej kondycji. Wszystko, co przyjęte, to zbawione. Nasze pokusy również stały się Jego udziałem. Więc i w pokusie jesteśmy z Nim, a raczej możemy być z Nim... Przede wszystkim poprzez Słowo...

Jezus mógł zmieść demona tchnieniem swoich ust, mógł obmyślić taki system filozoficzny, czy teologiczny, któremu demon by nie sprostał. A On po prostu posłużył się mieczem Słowa. Po co? Ano dlatego, żebyśmy zdawali sobie sprawę, że broń jest w zasięgu ręki. Każdy - czy wykształcony, czy nieco mniej; czy biedny, czy bogaty; czy odważny, czy też nie, każdy może zwyciężać demona Słowem Boga. Gromić go i niszczyć jego pułapki. Ale czy wystarczy po prostu posługiwać się nim jak narzędziem? Tak zwyczajnie je czytać? I to wszystko? To za mało... Bo demon przez wieki zdążył nauczyć się Słowa Bożego na pamięć, więc zna je lepiej, niż my. Posługuje się nim sprawnie. W tej szermierce Słowem nie mamy z nim szans. Ale demon nie ma jednego - zaufania Bogu polegającego na przylgnięciu do Niego. Jeśli mam wiarę, to Słowo we mnie żyje i wówczas staje się bronią śmiercionośną dla demona. On nie ma szans... Zatem jeśli sięgam po Słowo ( a winienem to czynić zwłaszcza w pokusie), muszę sięgać z wiarą, że w Nim ukryta jest moc Boga samego, który jest gotów walczyć w mojej obronie. On nie pozwoli mi zginąć, jeśli tylko jestem przekonany o Jego miłości... Jeśli w nią nie wierzę, jeśli się w niej nie zanurzam, jeśli z niej nie korzystam - przegrywam. Przegrywam boleśnie...

Ale nawet wówczas jest nadzieja... Mogę bowiem przegrać bitwę. Jedną, dziesięć, tysiąc... Ale wojna jest już wygrana... Zwycięstwo jest po naszej stronie... Zwycięstwo, z którego demon zdaje sobie sprawę. Może stąd właśnie takie szaleństwo nienawiści... Jezus zwyciężył! To się wykonało!!!

piątek, 7 marca 2014

słupskie radości...



Mili Moi...
Takie dni radości przeżywam... Wczoraj byłem w Elblągu i spotkałem się ze wspólnotą Syjon, której przez cztery lata posługiwałem. Ile radości, kiedy widzę, że nie marnują łaski Bożej, że nieustannie się rozwijają, że trwają i są wierni... Powierzyłem ich modlitwom czas rekolekcji, które przede mną... Pan zwiastował mi przez nich swoje Słowo na ten czas... Piękny wieczór...

A dziś dotarłem do Słupska... A czekało tu na mnie bardzo wiele uścisków :) Jak wiadomo - przez wiele u(ś)cisków trzeba nam wejść do Królestwa Bożego :) Moje słupskie dzieciaki już na mnie czekały. Ile miłości jest w tych ludziach, ile Bożego piękna, ile chęci, żeby być razem, żeby słuchać, modlić się... Przyszło dziś wieczór około 30 osób. Radość dla mnie niesamowita. Mogę głosić i jest komu słuchać. Wierzę, że Duch Święty nie ominie nas w tym czasie, tym bardziej, że to o Nim chcę im poopowiadać. Jestem pod wrażeniem tego spotkania z nimi. I podziwiam siostrę, której się chciało o to wszystko zadbać... Wielcy ludzie wokół... Piękni...

 A o poście myślę sobie dziś znów w kontekście miłości. Jezus dziś bardzo konkretnie pokazuje motyw, dla którego mamy przeżywać piątek jako wyjątkowy dzień. Nie pościmy dlatego, że Kościół nakazuje, że papież nakazuje, że biskup, czy ksiądz nakazuje... Nie... Pościmy, bo zabrano nam Oblubieńca. Bo zabito nam Ukochanego. Jeśli kocham, to rozumiem. Jeśli nie kocham, to pamiętanie o wyjątkowym charakterze piątku będzie dla mnie zawsze trudne. Jeśli kocham, to sama wstrzemięźliwość od mięsa mi nie wystarczy - będę szukał innych form i znajdę. Miłość znajdzie. Zawsze znajduje. Tysiące.

Mam takie wrażenie, że ci którzy dziś stawiają Jezusowi pytanie o post, sami owszem poszczą, ale nie bardzo chyba zastanawiają się nad jego sensem. Jest pewien nakaz, który trzeba zrealizować, a swojej gorliwości można zawsze użyć do jakiejś licytacji, tudzież do wykazania słabości innych. Jak bardzo to jest odległe od miłości. Jak bardzo inne... Może i ma jakąś wartość, ale o niebo mniejszą od tej, o której mówi dziś Jezus. Jego motywacja sprawia, że post i wszelkie wyrzeczenia służą rozwojowi człowieczeństwa. Post, Wielki Post naprawdę może stać się spotkaniem dwóch miłości... A wówczas to takie oczywiste, że w piątki nie podskakuję na dyskotece, że nie piję alkoholu, że odmawiam sobie innych, nawet godziwych rozrywek (każdy mógłby pewnie tu dopisać coś swojego), bo tego dnia mój Pan umarł, a miłość, moja miłość, nakazuje mi o tym pamiętać. I przeżyć ten dzień jakoś inaczej...

Kocham piątki. Jestem franciszkaninem. To był w założeniu Franciszka i jest do dziś Zakon Pokuty. Uczę się tego co tydzień na nowo. Myślę jak jeszcze mógłbym "ukochać Oblubieńca" w tym dniu, dowieść że pamiętam... Pokazać Mu, że kocham... Bo ON kochał wtedy i dziś tak mocno...

środa, 5 marca 2014

spotkanie dwóch miłości...


Mili Moi...
No i stało się... Dziś o 11.15 ukończyłem 34 rok życia... Nie wyglądam już co prawda tak dobrze, jak na załączonym obrazku (który dziś dostałem w prezencie od Bartka z Gdańska) :) ale czuję się świetnie:) Doświadczam od rana niezwykłej życzliwości wielu ludzi i mam w sercu ogromnie dużo wdzięczności za każde dobre słowo, dobre życzenie, dobrą myśl, modlitwę... To tak dobrze wiedzieć że są ludzie wokół...

Dostałem też jeden miły prezent. Otóż zadzwonił proboszcz parafii w Jeleniej Górze, w której będę miał rekolekcje w piątą niedzielę wielkopostną i omawiając ich plan, poprosił mnie, żeby na zakończenie odbyła się Msza z Modlitwą o Uzdrowienie, bo słyszał, że zdarza mi się je prowadzić... Prowadzić - owszem, ale być o nie proszonym - naprawdę rzadko. Tym bardziej się ucieszyłem i obiecałem, że z największą przyjemnością taką Mszą rekolekcje zakończymy... Piękny prezent od Jezusa, który dał znak, że takiej posługi chce.

 A dziś Ojciec, który widzi w ukryciu był bohaterem mojej medytacji. Cieszę się, że On wie wszystko. Wszystko, czyli znacznie więcej, niż inni, niż ja sam. Czasem bowiem nie omija i mnie pokusa, żeby zrobić coś dobrego w taki sposób, żeby było to widać. Oczywiście szlachetność próbuje bronić się przed prymitywizmem, więc to nie tak, że po prostu dla ludzkich pochwał, nie... Ale aby wzrastała chwała Boża przez dziękczynienie wielu... I szlachetność w prymitywizm jednak wpada... Bo oszukuję samego siebie... Ale po takich sytuacjach przychodzi światło - kto będzie cię zbawiał??? Czy ci, wobec których pochwaliłeś się dobrem uczynionym, czy może jednak Ojciec, który znał twoje prawdziwe motywy? No i jakoś za każdym razem odpowiedź brzmi - Ojciec...

On widzi. On wie. On mnie zna. Wszystkie moje wysiłki, starania, ograniczenia. Czy to nie jest fantastyczna nowina u progu Wielkiego Postu? Dla każdego z nas. Bo przecież wiemy doskonale jak jest - zapał i entuzjazm początków nie zawsze jest obecny przy końcu. Sam niejeden już raz miałem jakiś duchowy niesmak, bo coś postanawiałem, a przed Wielkanocą okazywało się, że niewiele z tego wyszło... I co wówczas? Pewnie, nie ma co głaskać się po główce powtarzając sobie, że nic się nie stało, ale jednak Ojciec, który widzi w ukryciu wie więcej... Wie, że się starałem, wie jak bardzo chciałem, wie co mi przeszkodziło... I nie kocha mniej tylko dlatego, że z czymś sobie znów nie poradziłem. Kocha zawsze tak samo... Mocno...

Wszystko, co postanowicie na ten czas, niech pomoże wam tę miłość głębiej odkryć i waszą własną miłością na nią odpowiedzieć. Spotkanie dwóch miłości - tym może być Wielki Post... Mam nadzieję, że pomogą wam w tym spotkaniu rozważania internetowe naszych braci pracujących na Litwie, które będę się starał tu w miarę regularnie zamieszczać... Dziś pierwsze z nich :)



wtorek, 4 marca 2014

dominanta woli...


zdj:flickr/pulihora/Lic CC
Mili Moi...
Zawsze byłem zwolennikiem nagradzania dobrych, życiowych rozwiązań. Dlatego napisze jeszcze raz... Nagroda dla autorów naszego studenckiego planu zajęć. Dziś na przykład musiałem udać się na uczelnię na 9 rano, na godzinkę, po to, aby wrócić tam o 15 i spędzić miło czas do 20 :) Wszystkim nam się po prostu gęby uśmiechają... Od ucha do ucha :) Ale dziś miły dzień niespodzianek... Odezwało się pewne czasopismo, któremu zaproponowałem napisanie cyklu artykułów... pół roku temu. Namysł trwał długo, ale i ja w tym czasie przemyślałem wolę współpracy i niestety straciłem ku niej wszelką chęć :) A szkoda, bo mam osobisty sentyment do tej gazety. Ale widać nie czas na takie atrakcje...

 Kochać... Kochać tych, co układają kiepskie plany zajęć, kochać tych, którzy nas odrobinę lekceważą... Kochać. Przekonuję się każdego dnia, że to jest dość trudne. Nawet w błahych sytuacjach. I rzecz jasna nie chodzi o wielce emocjonalne poruszenia. Raczej o takie codzienne, drobne wybaczanie i pragnienie dobra dla tych, na których po ludzku się złoszczę i których nawet nie lubię. Jeden z moich współbraci kiedyś mocno pokazał mi to rozróżnienie. Ja nie mam lubić ludzi (choć i to w jakimś najogólniejszym sensie jest ważne, bo przecież moje powołanie z ludźmi na zawsze związane), ale mam ich kochać. A to dużo, dużo więcej...

Dziś Pan mówi, że to ważne. Że tak jak On jest miłowany przez Ojca i tak jak On nas umiłował, i my mamy miłować siebie nawzajem. To jest obraz i podobieństwo. To jest nasze zadanie. To jest wyzwanie! Oczywiście motywem tej miłości ma być sam Pan, drugim - człowiek, który jest obok mnie. Ale ostatecznie również ja sam... Dlaczego? Ponieważ jeśli kocham, doświadczam radości. Tylko wtedy. Im mniej we mnie miłości, tym więcej gniewu, złości, niechęci... W moim sercu mieści się taki zestaw naczyń połączonych. Jeśli z jednej strony tłoczę miłość (której źródłem jest rzecz jasna sam Pan), to z drugiej wypływa cały szlam nie-miłości. I odwrotnie. Jeśli nie-miłość zawładnie moim sercem, to będzie w nim coraz mniej miejsca na miłość i prawdziwą radość z nią związaną. Mało tego. Bez miłości nie jestem w stanie docenić ogromu Bożej przyjaźni. Nie umiem zdać sobie sprawy do jak wielkiej bliskości ze sobą dopuścił mnie Pan. Nie potrafię docenić tego wszystkiego, co On do mnie nieustannie mówi. A przecież powiedział mi wszystko, co jest ważne dla mojego życia, nie taił niczego. Wszystko, co dał Mu Ojciec, przekazał nam... Co mi jednak po tym jak ja jestem zajęty nie-miłowaniem? No i ostatecznie, nie-miłując trudno się dziwić, że nasze modlitwy nie są wysłuchiwane. Brak im tego najważniejszego składnika, który skłania ku nam serce Boże. Miłość to serce otwiera i czyni dostępnymi wszystkie łaski, które tam na ans czekają...

Można więc powiedzieć, że kochać - to leży w naszym własnym, dobrze pojętym interesie. Warto kochać, czyli pragnąć dobra dla tych, którzy również go dla nas chcą, ale także i dla tych, którzy nie koniecznie... Biorąc to wszystko pod uwagę - niech się tam paniom w dziekanacie długopisy nie wypisują i ołówki nie łamią. Niech Pan im okaże łagodną i miłosierną twarz, tak inną od twarzy niezadowolonych studentów :) A pracownicy owego czasopisma? Niech i ich łaska Boża prowadzi w dziele, któremu się oddają. A wszelkie niedoskonałości niech pokona Boże Miłosierdzie. Jednym i drugim błogosławię w imię Jezusa + bo chcę kochać... Nie umiem, ale chcę... I ufam, że moje uczucia, które są jednak nadal zgoła inne, zostaną ostatecznie przekonane poprzez moją wolę, która zawsze jest ważniejsza i musi, po prostu musi mieć więcej do powiedzenia...

Tej dominacji woli nad uczuciem sobie i Wam wszystkim dzisiaj życzę...

niedziela, 2 marca 2014

u-bogi wszystko ma u-Boga i od-Boga...


zdj:flickr/macati/Lic CC
Mili Moi...
Dzisiejsze Słowo mocno sprowokowało mnie do przemyślenia ubóstwa. Wyobraziłem sobie wręcz, że jeśli Pan Jezus miałby przyjść dziś, aby oczyścić Zakon Franciszkański, tak jak to zrobił ze Świątynią Jerozolimską, to wygłosiłby nam właśnie tę Ewangelię... Bo jakby nie patrzył, nasze powołanie franciszkańkie z ubóstwem jest ściśle związane. Ono należy do cech istotnych franciszkanizmu. Ale rzecz jasna, jak zawsze pozostaje kwestia interpretacji...

Są tacy, którzy dowodzą, że nasze ubóstwo ma być ubóstwem duchowym. Nie bardzo wiadomo, co to oznacza (i o to pewnie chodzi), ale zasadniczo jest mowa o nie przywiązywaniu się do używania rzeczy. Jeszcze inni twierdzą, że to taka hiperbola ewangeliczna. Tak jak Pan Jezus mówił o obcinaniu kończyn, tak mówi o ubóstwie. Wiec to nie o ubóstwo materialne tak naprawdę tu chodzi... Są wreszcie tacy, którzy mówią - ubóstwo tak, ale to nie nędza. Więc powinniśmy żyć na poziomie klasy średniej. Jeśli tak, to nasze klasztory winny się co prędzej wzbogacić, bo na tym poziomie jednak nie żyjemy. W taką definicję ubóstwa wierzą chyba tylko ci, którzy ją głoszą i klasa średnia...

Jak więc ma być? O co w tym wszystkim chodzi? Odczytuję w dzisiejszym Słowie wielką zachętę do zaufania Ojcu. On składa w pierwszym czytaniu niezwykłą obietnicę - ja nie zapomnę o tobie. Co ja z tą obietnica robię? Bo ruch jest teraz po mojej stronie? Taka obietnica wzywa mnie do zaufania, które polega na powierzeniu mojego życia Ojcu z tym przekonaniem, że On dziś i jutro ma to samo pragnienie - zachować mnie przy życiu i obdarować tym wszystkim, co do tego życia jest mi potrzebne. Ważnym składnikiem tej decyzji jest świadomość całkowitej zależności od Niego, tak sprzeciwiająca się ludzkiemu pragnieniu niezależności. Ja sam o siebie zadbam. Mogę to zrobić. Możesz, mówi Pan, ale dlaczego mi nie pozwalasz? Ano właśnie dlatego, że musiałbym zweryfikować moje potrzeby, bo okazuje się, że to, co mam wcale nie jest niezbędne do życia. Cała masa rzeczy jest mi zupełnie niepotrzebna, ale są... po prostu są. Co więcej, musiałbym się zdecydować na pewną nieprzewidywalność. Ludzie ubodzy nie wiedzą, czy będą mieli jutro co do garnka włożyć. Ja natomiast wiem. Nie tylko jutro, ale i w przyszłym tygodniu i miesiącu. Naiwne to. Ale zależne ode mnie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Dalej, w ubóstwie, które decyduje się zaufać Bogu, to On kształtuje rzeczywistość, nie ja. Ufając Jemu nie będę głodował, ale może nie będę jadł tego, na co akurat w tej chwili mam ochotę. Być może On da mi do jedzenia coś zupełnie innego. Znów cios w moją niezależność. Czy to dziwne, że tak wiele osób ma z ubóstwem problem?

Problem ma jeszcze inne źródła. Ubóstwo musi mieć motyw. Jeśli nie będzie nim Królestwo Boże, to stanie się ono przekleństwem, a przecież ma być błogosławieństwem. Jeśli nie będzie motywu Królestwa, to będzie wielka ucieczka od wszystkiego, co choćby pachnie ubóstwem, a to niestety zawsze jest związane z niewolą. Dziś Jezus mówi o tym wyraźnie. Możliwości są dwie. Albo Bóg, albo mamona. Nie ma trzeciej opcji. Albo wolność z Nim, albo niewola bez Niego. Niewola, która bardzo chętnie podszywa sie pod wolność.

My, franciszkanie, którzy winniśmy być ekspertami w sprawach ubóstwa, zaczęliśmy jakiś czas temu wierzyć w pewien slogan, wygłaszany często, a będący niczym innym, jak kolejnym mechanizmem obronnym ludzkiej natury. Brzmi on - nie da się żyć jak święty Franciszek, bo on był charyzmatykiem, a my teraz żyjemy w innej rzeczywistości, mamy pod opieką różne dzieła itd. I kiedy już tak zapadaliśmy się w miękkie fotele, zadowoleni, że jakoś się z tym problemem ubóstwa uporaliśmy, Pan zesłał światu Matkę Teresę, która pokazała wszystkim, a zwłaszcza nam, franciszkanom, że życie na styl świętego Franciszka jest nadal możliwe, nawet w dużej wspólnocie. Ale Matka Teresa odeszła, jej wspólnota nieco przycichła, a my znów zaczęliśmy się zapadać w miękkie fotele. Więc Pan w swoim miłosierdziu przychodzi znowu i daje nam Braci z Bronksu, którzy dowodzą, że jednak można... Myślę sobie jak długo jeszcze będziemy się wykręcali...

Oczywiście nie zamierzam zamknąć się w jakichś krytycznych tonach. To Słowo oskarża przede wszystkim mnie i mnie zawstydza. Bo to ja nie potrafię się uwolnić od wielu rzeczy, których potrzeba w moim życiu jest co najmniej wątpliwa. Pewnie, mamy w Zakonie wielu braci, którzy doskonale realizują ideał ubóstwa. I chwała Panu Najwyższemu za nich. Ale wielu z nas, ze mną na czele, musi się jeszcze wiele nauczyć. Przede wszystkim tego, że wielkie Boże dzieła, te, które głoszą Jego Królestwo i wprowadzają je w ten świat, powstają w oparciu o ofiarę z samego siebie. To piękny wymiar ubóstwa i zawierzenia Bogu. Dowiódł nam tego choćby o. Maksymilian stwarzając Niepokalanów, czy o. Pio, budując Dom Ulgi w Cierpieniu. I tylu, tylu innych...

Jak przepotężną tęsknotę budzi we mnie to Słowo. Tęsknotę za prawdziwą wiarą w Boga, która po prostu wie, że z Nim wszystko jest możliwe, z Nim nie ginie się z głodu, z Nim buduje się mocne dzieła. Zajmij się moimi sprawami - mówi dziś Pan - a ja zajmę się twoimi... Czy to nie korzystna wymiana???