czwartek, 27 lutego 2014

ręka? noga? oko?


zdj:flickr/Moyan_Brenn/Lic CC
Mili Moi...
 Dni są mocno pracowite... A czasu coraz mniej... Jak zawsze zatem... I ta zwyczajność mnie uspokaja :) W każdym razie dziś aktywnie... I nawet naukowo odrobinę... Niby nic wielkiego. Ale po niedawnej wizycie w Niepokalanowie przywiozłem nieco lektur, według listy przez siebie stworzonej. Ale moje zamówienie było realizowane przez siostrę archiwistkę i dziś dopiero znalazłem chwilę, żeby tę listę skonfrontować z tym, co mam. Okazuje się, że wielu rzeczy z listy nie otrzymałem. Kolejną kwestią będzie zapytanie, czy tych książek nie ma, czy mogę na nie liczyć nieco później? Ale nie spieszno mi, bo na pewno jeszcze niejedna wizyta w Niepokalanowie mnie czeka, więc z pewnością to wyjaśnię...

Pomyślałem dziś nad Słowem, że to jednak dobrze, że nie mamy dostępu do tajemnic cudzych serc. Jak bardzo wpływałoby to na nasze relacje, na wzajemne postrzeganie. Tak często staramy się dobrze wypaść, zdobyć sobie dobrą opinię. I gdyby nagle ktoś zajrzał do naszych serc... To by był dramat. Wszystkie nasze starania na marne :) Oczywiście myślałem o sobie przede wszystkim, bo przecież to jest zasada spotkania ze Słowem. Nie rozmyślam o cudzym życiu, tylko o swoim własnym. Wobec siebie mam to samo przekonanie - gdyby ludzie, którzy mnie lubią zajrzeli w moje serce... Ojoj... Uciekliby gdzie pieprz rośnie...

Ale to rzecz jasna stało się dla mnie takim dużym punktem zaczepienia. Bo sztuką pewnie byłoby przeżywać swoje życie w taki sposób, żeby nikogo nie gorszyć. Pomyślałem o jednym małym aspekcie - rozmowy... Czy wszystkie rozmowy, które prowadzę mógłbym upublicznić? Oczywiście chodzi mi o ich poziom, nie o treść :) Czy taki drobiazg jak kultura języka, słownictwo, szacunek do rozmówców, dobór środków wyrazu i tak dalej są u mnie bez zarzutu? Zobaczcie, to drobiazg, mała rzecz... A ileż w niej niedoskonałości (tak, bo nie jedną odkryłem). A co dopiero mówić o innych sprawach... Czy wystarczy wszystko skwitować stwierdzeniem - no dobrze, ale przecież wszyscy jesteśmy grzesznikami? A ja się pytam, jak to się dzieje, że jednak są pośród nas tacy, którzy mimo niedoskonałości i grzechu dochodzą do bardzo wysokiego poziomu świętości?

No i Słowo odpowiada... Umiar, ograniczenie, asceza... Bo przecież nie o ucinanie części ciała idzie... Gdyby tak było, to ze mnie niewiele by już pozostało :) Ale te wymienione przez Jezusa członki ciała doskonale obrazują naszą drogę do zła. Najpierw brama zmysłów. Tamtędy wchodzi pokusa. Potem nasz transport - nogi, które nas niosą ku realizacji. I ręce, które działają... Trzy proste pola pracy nad sobą, które domagają się zdecydowanej kontroli. Czasem trzeba sobie odmówić - nawet tego, co godziwe, ale dla mnie jakoś niebezpieczne. Czasem trzeba sobie zadać wręcz gwałt, aby nie iść tu, czy tam, nie sięgać po to, czy owo. A wszystko po to, aby ocaleć? Nie, to za mało... Wszystko po to, aby prawdziwie cieszyć się życiem, patrzeć przyjaźnie na swoje odbicie w lustrze, patrzeć odważnie w oczy innym, a nade wszystko spojrzeć ufnie w oczy Jezusa, kiedy już będzie nam to dane... Wystarczy robić w dziedzinie walki z grzechem, to, co zrobić można i to, co do nas należy...

Tak mi się jeszcze zrodziło podczas pisania... Napisałem wyżej, że gdybyśmy znali wzajemnie swoje serca, to byłoby kiepsko... Ale przecież jestem księdzem. I znam wnętrza wielu serc... I tu muszę wam coś wyznać... To jest jakaś absolutnie niezwykła Boża łaska związana z kapłaństwem. Piszę o tym, bo być może nie wiecie... Ksiądz, który spowiada, nigdy nie widzi ludzi poza konfesjonałem w perspektywie ich grzechu. To znaczy, że kiedy spowiadałem jakąś Marysię, poznałem jej grzechy, to kiedy spotykam Marysię na ulicy trzy dni później, to nigdy nie wyświetla mi się nad nią lista jej grzechów. To dar Boży zarówno dla Marysi, jak i dla mnie. Oboje bowiem możemy być wolni w naszej relacji poza konfesjonałem. Musicie o tym wiedzieć. To jest szalenie ważne zwłaszcza dla tych z was, którzy boją się pójść do znajomego księdza do spowiedzi, bo co on sobie o mnie pomyśli? A co będzie sobie potem myślał? No właśnie nic... Ciężko nas w konfesjonale zaskoczyć. Jak mawiał jeden z moich starszych współbraci - po grzechu pierworodnym nie wymyślono już niczego oryginalnego. A po spowiedzi? Marysia może czuć się bezpieczna, bo większość z nas, spowiedników, naprawdę nie pamięta kto i co (tak Pan Bóg dba o nasze zdrowie psychiczne), a poza tym nigdy, ale to nigdy nie postrzegamy ludzi przez pryzmat ich grzechów... Za dużo mamy własnych, żeby żyć cudzymi... Wiedzcie o tym i nie lękajcie się otwierać serc przed Bogiem w konfesjonale... Tam jedyny sąd, który was czeka, to sąd miłosierdzia...

wtorek, 25 lutego 2014

precz z urlopami :)


zdj:flickr/courosa/Lic CC
Mili Moi...
Kolejny to już dzień, w którym doświadczyłem dużej radości. Otóż dzisiejszego wieczoru, podczas seminarium naukowego, mój plan rozprawy doktorskiej został zaaprobowany właściwie bez większych zastrzeżeń. Poprawki, które zostały naniesione dotyczyły pojedynczych słów i można je z pewnością uznać za kosmetyczne. Każdy, kto pisał jakąś prace naukową wie, jak ważny i przełomowy to moment. Bo to on decyduje o dalszej pracy, o wyborze lektur, o kolejności ich czytania... Cieszę się okrutnie, ponieważ w swoje naukowe możliwości to ja raczej nie wierzę i bałem się najbardziej, że logika tego planu będzie niewłaściwa, czy że konstrukcja będzie jakoś niespójna. Okazało się, że wszystko w porządku i można spokojnie przystępować do dalszej pracy...

A oprócz tego chodzę dziś i... śpię :) Wczorajsze opóźnienie godziny spoczynku sprawiło, że dziś rano... no nie było łatwo. Ale stwierdziłem, że moje życie duchowe nie może zależeć od tak banalnych kwestii, jak godzina pójścia spać, więc zerwałem się jak każdego poranka. A wtorkowy plan zajęć jest chyba najgorszy z dotychczas obmyślonych przez dziekanat. Polega na tym, że od rana mamy dwie godziny zajęć i dwie godziny przerwy... I tak na zmianę do 19.10. W którejś z tych przerw zasnąłem w studenckiej kawiarence... A koledzy z roku byli tak mili, że mi w tym spaniu nie przeszkadzali...

 Ale cieszę sie, że wstałem, bo Pan w dzisiejszym Słowie postawił mi mocno przed oczami... mnie samego. W jakim sensie? Ano, z jednej strony zdałem sobie sprawę, że w mojej służbie naprawdę nie chodzi o mnie... Bardziej przeczuwam, niż wiem, że to zapomnienie o sobie i oddanie wszystkich sił dla Pana, które obserwujemy w życiu tak wielu świętych, naprawdę jest możliwe. Ulegliśmy psychologicznemu rozmiękczeniu współcześnie i tłumaczymy sami sobie, że nie wolno nam zapominać o sobie, że jesteśmy równie ważni, jak ta nasza służba, a może nawet ważniejsi, bo ona zależy od naszej kondycji. Nie... Ona zależy od Pana... I nasza kondycja zależy od Pana... Nie od naszego wymuskania i dbałości o siebie. Wcale nie od dobrze przeżytego urlopu, czy godziwych chwil wypoczynku... Skupieni na sobie, zapominamy o celu głównym...

A jak ten cel znika z oczu, to pojawiają się cele poboczne... A z nimi rywalizacja... Ale już nie o to, kto ważniejszy (w znaczeniu - kogo Pan Jezus bardziej lubi), ale rywalizacja o to, kto lepiej wypocznie, kto milej spędzi czas, kto będzie miał bardziej szalone wakacje... Albo jeszcze inaczej - kto ma lepszy telefon, kto ma lepszy komputer, a kto ma najlepszy samochód... Tych płaszczyzn rywalizacji może być wiele... Ale prawie nigdy nie dotyczy ona tego, co ważne, o czym pisał na przykład święty Maksymilian, jako o szlachetnej rywalizacji... Żebyśmy starali się stawać coraz lepsi... w świętości...

Stwierdziłem więc dziś, że przez palce chcę patrzeć na te wszystkie zapewnienia o tym, czego potrzebuję, żeby być zdrowym, pięknym (no taki żarcik) i bogatym (tu jeszcze większy żarcik). Najbardziej uszczęśliwiają mnie takie chwile jak te opisane wczoraj. I dla takich chwil warto żyć. Nawet gdybym miał żyć krótko... Swoją drogą, zobaczyłem również jak bardzo Pan mnie nagradza właśnie w tej służbie - tą radością, którą z niej czerpię, owocami, które nieraz pozwala mi zobaczyć... On naprawdę jest dobry...

Z Nim warto... Bo mówi Słowo o Jego mądrości - Kto dla niej wstanie o świcie, ten się nie natrudzi, znajdzie ją bowiem siedzącą u drzwi swoich (Mdr 6,14). Wolę tę Mądrość, niż tę która wciąż podpowiada - czas na urlop... odpocznij nieco...

poniedziałek, 24 lutego 2014

Cudowny Lekarz...


zdj:flickr/Lawrence OP/Lic CC
Mili Moi...
 Właśnie wróciłem z Kazimierza od sióstr betanek. Jestem absolutnie wyczerpany, ale postanowiłem jeszcze tych kilka słów napisać, może trochę w ramach świadectwa... O czym? Oczywiście o dobroci Jezusa... Dwa tygodnie temu wygłosiłem siostrom konferencję o miłości Jezusa, która uzdrawia. Poprosiłem je, żeby w Jego świetle zdiagnozowały same siebie, żeby spróbowały zobaczyć to, co najbardziej domaga sie uzdrowienia w ich życiu. I zapowiedziałem im spotkanie z Jezusem uzdrawiającym. Ewangelizacja bowiem nie polega tylko na opowiadaniu o miłości (choć to oczywiście ważne), ale na umożliwieniu słuchaczom bezpośredniego spotkania z nią, na wprowadzeniu ich w doświadczenie Jezusa. Dziś zatem przeżyłem wraz z tymi dziećmi Bożymi nabożeństwo uzdrowienia. Jezus tchnął dziś ogromnie dużo swojej miłości w tę wspólnotę. Ufam głęboko, że wypełnił wszystkie szczeliny ich serc. Błagałem Go, żeby zalał je taka miłością, jakiej jeszcze nigdy dotąd nie doświadczyły, żeby wszedł w najgłębsze zakamarki ich serc i żeby je przeprowadził bezpiecznie jeszcze raz przez historię ich życia, które On będzie uzdrawiał...

 A było z nimi, jak z większością z nas - to tam, dawno temu tkwią przyczyny ich obecnych smutków i przykrości. Podobnie jak w dzisiejszej Ewangelii, na pytanie Jezusa - od kiedy mu się to zdarza, ojciec opętanego chłopca odpowiada - ma tak od dzieciństwa... To w dzieci demon uderza najchętniej. Bezpośrednio i poprzez cudze grzechy. A dzieci dorastają i niosą na sobie brzemiona, które tylko moc Jezusa może skruszyć. Dziś kruszył w Kazimierzu... A ja znów miałem łaskę w tym uczestniczyć i odwołując się do potęgi Chrystusowego kapłaństwa, wzywać Jego mocy, mocy uzdrowienia. To są również dla mnie bardzo szczęśliwe spotkania. Piszę "również", bo nie mam wątpliwości, że dla tych młodych dziewcząt dzisiejsze spotkanie było piękne. Prawdziwe, czyste, mocne. Jezus zanurzył je w swojej świętości. A ja mogłem być świadkiem. I to świadectwo wam przekazuję... Niektórzy dostali ode mnie smsa z prośbą o modlitwę w łączności z nami podczas tego nabożeństwa. Dziękuję wszystkim, którzy na nią odpowiedzieli. Ucieszcie się wszyscy, bo siedem młodych kobiet doświadczyło dziś potęgi Boga. One już tego nie zapomną...

Piękne zwieńczenie dnia, który rozpocząłem od odnowienia w sobie przekonania, że demon nie zwycięży. Jezus pokazuje to w swoim Słowie bardzo wyraźnie. Dziś przyjrzałem się niektórym ważniejszym "prezentom" demona w moim życiu. Niektóre już udało mi sie pożegnać, z innymi wciąż się zmagam, ale dziś Jezus przywrócił mi nadzieję. To się kiedyś skończy! Demon już jest pokonany, a za jakiś czas zostanie zniszczony ostatecznie. Wszelkie cierpienia wraz z nim. A jest sprawcą tak wielu... Stanęły mi przed oczami również spotkania z nim - w ludziach opętanych, w zniewolonych, w nękanych. Ile nieszczęścia mieści się w człowieku. Ile nienawiści on czasem jest w stanie wtłoczyć w serce człowieka. Gdyby ją tylko zastąpić miłością... Potrzeba świadków... Aby przedrzeć się przez ciemności, przez skały, przez obwarowania serca i zaszczepić w nim tęsknotę... Dlatego tak cieszy mnie tych siedem młodych kobiet, w których miłość Boża z mocą została dziś zaszczepiona. One będą się nią dzielić... A ci, którzy dostaną i przyjmą, poniosą tę miłość dalej... i dalej... i dalej...

A ilu tych niosących i dzielących się jest??? Czy da się ich policzyć??? Nie to jest ważne... Ważne, żeby ich spotkać...

sobota, 22 lutego 2014

mój... twój... nasz...


zdj:flickr/Catholic Church (England and Wales)/Lic CC
Mili Moi...
Kończę dzień z wielką satysfakcją, bo jakoś ostatnio udaje mi się zrealizować założenia... Najtrudniej rozpocząć, a potem to już jakoś idzie. W ten weekend miałem zamiar spreparować plan mojej rozprawy doktorskiej. I rzeczywiście dwa rozdziały już dziś rozplanowałem. Jutro zrobię trzeci i to mnie naprawdę cieszy. Niezależnie od tego, czy zyska on aprobatę profesora, czy też nie - po prostu mam radość z tego, że się za to wziąłem i coś drgnęło. Kiedy jest plan, wówczas lekturę prowadzi się już pod określonym kontem, co sprawia, że wszystko idzie nieco szybciej. Więc ufam, że do wakacji uda mi się jeszcze sporo przeczytać, a po nich po prostu zacznę pisać.

A Słowo mnie dziś sprowokowało do refleksji na ile ja żyję sprawami Kościoła? Bo to mój Kościół. A jeśli tak, to również moje sprawy. Niestety nie wygląda to za dobrze, bo... No właśnie, zdaję sobie sprawę, że nie ma tu tak naprawdę wiarygodnego wytłumaczenia. Przecież chociaż te wiadomości Radia Watykańskiego mogłyby posłużyć za konkretną nić łączności z tak wieloma miejscami na ziemi, w których chrześcijanie żyją, walczą, uświęcają się, tudzież umierają za wiarę. Ileż stamtąd można zaczerpnąć intencji do modlitwy. Ileż świadomości, jak żywy jest nasz Kościół. Mój. Nasz.

Tak bardzo chciałbym pogłębić moją własną świadomość bycia częścią tego Kościoła. Dla mnie, franciszkanina, to szczególnie ważne. Próbowałem sobie wyobrazić moich braci w historii, którzy czasem stawali wobec dramatycznych wyborów... Do naszego charyzmatu bowiem należy szczególna wierność Kościołowi i Ojcu Świętemu. Ale któremu??? Bo bywały takie czasy, że na Stolicy Piotrowej zasiadało ich dwóch. I nie był to papież i papież - emeryt, ale papież i anty - papież. Jak trudno pewnie wówczas było określić swoją tożsamość franciszkanom. Jak trudno było dokonać wyboru. Komu być wiernym?

Dziś takiego dylematu nie ma, ale widzę, że prosta rzecz czasem staje się źródłem mojego wewnętrznego poruszenia. Ludzkie sympatie. Bardzo byłem przywiązany do papieża Benedykta. Bardzo mu ufałem. Z obecnym, z czysto ludzkiego punktu widzenia, nie umiem sie wciąż oswoić. Może to minie... Każdy jest inny, to oczywiste. Jestem franciszkaninem i murem stoję przy nim. Dziś się za niego szczególnie modlę. Ale i myślę o tej mojej wierności. W jaki sposób mógłbym ją pogłębić? Jak mógłbym żyć bardziej sprawami Kościoła?

Pamiętam, że kiedy wróciłem z Irlandii po rocznej posłudze tam, miałem długo takie poczucie, że Kościół to coś więcej, niż "polski Kościół". Poza granicami naszego kraju też żyją bracia w wierze, którą czasem wyrażają nieco inaczej, przeżywają na swój sposób. Ale dla wielu z nich ona jest również niesłychanie ważna. Dziś ta pamięć we mnie nieco osłabła. A szkoda... Dłuższy pobyt za granicą w tej materii naprawdę poszerza horyzont i pokazuje, że nasz Kościół jest prawdziwie powszechny... Nasz. Mój.

Jesteśmy częścią. Ty i ja... Częścią tego Piotrowego wyznania i tej Jezusowej deklaracji. Ty jesteś Mesjasz... Na tej skale zbuduje mój Kościół... Ja się dziś z tego naprawdę cieszę... Z mojego Kościoła. Z naszego...

piątek, 21 lutego 2014

tęsknota za Życiem...


zdj:flickr/✠ drakegoodman ✠/Lic CC
Mili Moi...
Przyssałem się dziś do książki o wielce zachęcającym tytule - "Błogosławiony Maksymilian Maria Kolbe. Dokumenty, artykuły, opracowania". Dziabnąłem z dwieście stron, ale to ciągle kropelka w morzu tego, co już mam na półkach (i tego, czego jeszcze tam nie mam). Fiszek przybyło, a to ważne, bo jutro i pojutrze jest absolutnie konieczne, żebym stworzył plan mojej pracy (oczywiście jakiś wstępny). We wtorek mam go zaprezentować gronu, które z radością rozszarpie go na naukowe strzępy :) Trzeba się więc postarać. Zresztą, ktokolwiek pisał jakąś naukową pracę wie, że plan rzecz najważniejsza. Ja co prawda typem naukowca nie jestem, nie byłem i pewnie nigdy nie będę, ale skoro Opatrzność tak tymi moimi losami kieruje, to na razie się zabieram do pracy, a  potem się zobaczy :)

To wszystko jakoś wpisuje się w kontekst dzisiejszego Słowa. Kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech mnie naśladuje. Ja aktualnie robię w moim życiu rzeczy, które nie sprawiają mi wielkiej frajdy. Pewnie, rozumiem ich znaczenie, mam z tego jakieś minimum satysfakcji, ale z pewnością nie jest to coś, co chciałbym robić dłużej, niż to konieczne... Zdecydowanie wolę mieć przed sobą człowieka, niż książkę. Z człowiekiem chcę się spotykać i tak też rozumiem dar mojego kapłaństwa. Ono jest dla ludzi, a nie dla książek. Ale Boży plan na tę chwilę mojego życia wygląda właśnie tak... Ludzi oglądam na ulicy i w telewizji, na uczelni... Większość zdecydowana niczego ode mnie nie chce. Po prostu przepływają obok... I to mnie trochę męczy. Mieć coś wielkiego i nie móc tego dać, nie mieć nikogo, kto chciałby wziąć... Oczywiście, gdybym się bardziej postarał, to parafii jest wokół bardzo wiele, choć nie jest to oczywiście takie proste (nikt nie umówi się ze mną, że będę przychodził, kiedy będę akurat miał czas...), a i to studiowanie moje, które jednak traktuję poważnie, trzeba brać pod uwagę...

Trochę więc patowa sytuacja. Może więc trzeba ją podpisać tak delikatnie, cienkimi literami - "krzyż". Taki mały, drobny krzyż codzienności. Nie móc robić tego, co się kocha, nie móc dawać tego, co się ma i co się dostało właśnie po to, żeby dawać... Zawsze mi w takich chwilach stają przed oczami duszpasterze, więźniowie reżimów różnorakich, którzy przez kilkanaście lat więzieni, nie mogli służyć niczym nikomu... W takiej sytuacji naprawdę można umrzeć. Ze smutku. Ze zgryzoty. Mnie do tego na razie daleko. Wciąż Pan daje okazje... Mniej i rzadziej, ale podtrzymuje mnie przy życiu...

Kto chce zachować swoje życie straci je, a kto je straci... Zdałem sobie dziś sprawę, że nie jestem za bardzo przywiązany do "życia" w znaczeniu miejsca i do tego, co robię. Gdyby dziś przyszedł rozkaz zmiany, bez większego wahania i żalu mógłbym go zrealizować. Ale jeśli chodzi o moje życie samo w sobie, jako akt, który trwa, to chyba moje przywiązanie jest wielkie. Pisałem już o moim niepokoju w myśleniu o śmierci. Chyba wciąż nie jestem na nią gotów. Chyba wciąż nie chcę umierać. Wydaje mi się, że jeszcze mógłbym być taki przydatny... Uśmiecham się sam do tych myśli, bo Pan Jezus sobie z pewnością beze mnie poradzi, pewnie nawet dużo lepiej, ale... Takie to moje ludzkie rzeczy widzenie... Kiedy tak dużo teraz czytam o o. Maksymilianie i wielu autorów pokazuje jak bardzo ten mój współbrat był przygotowany na śmierć, jak spokojnie ją przyjmował... To tęsknię za taką postawą serca. Może pomogła mu po ludzku świadomość, że trochę żyje na kredyt. Kiedy wrócił z Rzymu w 1919 roku dawano mu trzy miesiące życia z powodu gruźlicy, na którą chorował. Żył z nią kolejne dwadzieścia lat... Cień śmierci, który przynaglał go do intensywnego życia. Ale nade wszystko świadomość, że tam czeka Miłość, której nie można się bać... Oby jak najszybciej się z Nią spotkać. A wówczas, jak sam pisał - będziemy mogli wreszcie pracować obiema rękami, bo teraz jedną musimy się podtrzymywać, żeby nie upaść... Kto chce zachować swoje życie... Kiedy w kontekście działań wojennych bracia obawiali się śmierci, Maksymilian im odpowiadał - to największa przysługa jaką mogliby nam zrobić... Wówczas z góry moglibyśmy "brać ich za łeb"...

Może to właśnie to... Nie zdaję sobie sprawy ile mógłbym zrobić "stamtąd". Wydaje mi się ciągle, że tak wiele jest do zrobienia tu, teraz, tymi siłami... A przecież życie zmienia się, ale się nie kończy... Ile można zrobić Jego siłami, kiedy już ciało nie krępuje, demon nie zwodzi, człek nie przeszkadza... To rodzi jakąś nieokreśloną tęsknotę... Za Życiem...

czwartek, 20 lutego 2014

ty będziesz żył...



Mili Moi...
 Dziś dzień wolny od zajęć uczelnianych. Dziwnie tak jakoś. Do tej pory zawsze wolne były piątki. Teraz czwartek, a jutro trzeba będzie na uczelni odsiedzieć swoje. Ale korzystając z chwili wolnego czasu, udało mi sie dziś dużo zrobić. Przykułem sie prawie kajdankami do biurka. Ale za to napisałem ważnego maila do USA. Długaśny... Wymiana myśli na temat angelologii katolickiej. Potem odpisałem na list, który nadszedł pocztą tradycyjną... Matko, jak dawno tego nie robiłem. Ale ucieszyłem się. Bo to jednak zupełnie inaczej dostać list do skrzynki pocztowej. Przy okazji, autorem listu jest Tomasz, młody nowicjusz, który prosi o modlitwę. Nie podaję więcej szczegółów, wybaczcie, ale rekomenduję tę jego prośbę. Jeśli kto może, niech choć jedno Zdrowaś w jego intencji pośle do nieba... A jak już tak siedziałem przy tym biurku, to napisałem jeszcze artykuł, który przyobiecałem pewnemu portalowi katolickiemu i który już za mną jakiś czas chodził.,. Owocnie zatem... Ale kiedy wstałem od komputera, to zakręciło mi się w głowie... A to jeszcze nie koniec dnia, bo o 19 konferencja dla sióstr betanek... No jakoś może dam radę :)

A dziś rano próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie kim dziś dla mnie jest Jezus. Bo oczywiście najłatwiej powiedzieć, że Mesjaszem, ale wydaje mi się to jednak odpowiedzią dość ogólną, choć bez wątpienia prawdziwą. Próbowałem sobie ją nieco uszczegółowić. Czyli mówiąc "Jezus", myślę co? Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to źródło sensu i motywacji. Jezus jest tym, który uzasadnia moje poranne powstanie z łóżka. Gdyby Jego nie było, to nic, co robię od samego rana, nie miałoby żadnego znaczenia, żadnego sensu. A ze względu na Niego sporo mi sie jeszcze w życiu chce. On wskazuje kierunki, On poddaje nowe motywy, On mobilizuje. Jest prawdziwym motorem mojego życia. Gdyby mi zabrano Jezusa, nie miałbym nic. Z Nim mam wszystko, a że nikt mi Go nie może odebrać, chyba że sam Go porzucę, to jestem człowiekiem niesłychanie bogatym. I właściwie niczego mi nie brakuje, bo te braki, których doświadczam w istocie brakami nie są. Wszak żyję nie zaspokajając ich i mogę z pewnościa powiedzieć, że jest to życie spełnione.

Po wtóre pomyślałem sobie, że On naprawdę jest moim pocieszycielem. Nikt nie potrafi pocieszać mnie skuteczniej. I przed Nim nigdy nie wstydziłem sie płakać. On jest umocnieniem, kiedy czuję wyraźnie, że ucieka ze mnie radość życia. Kłopoty są nieodłączną częścią życia każdego z nas. Mało o nich piszę, ale niektóre rzeczy cieniem sie kładą na moim sercu i bywa mi ciężko. Ale On jest... Udźwignę. Wierzę, że udźwignę z Nim te tematy, których sam nie mogę ogarnąć i rozwikłać. Ponadto ucieszyłem się, że On naprawdę jest naczelnym "tematem" mojego życia. Niczemu nie poświęcam tyle czasu jeśli chodzi o moje przemyślenia, co Jemu. To nie powód do dumy dla mnie, ale raczej ogromna łaska, za którą jestem Jemu wdzięczny. Co więcej, chciałbym, żeby mój umysł był Nim całkowicie pochłonięty, żeby Jego Duch mną całkowicie zawładnął, bo wierzę, że korzyść odnieśliby absolutnie wszyscy. Kiedy bowiem Pan całkowicie "pochłania" człowieka, nigdy nie odbiera mu jego ludzkich, osobowych cech, jego człowieczeństwa. Ale przebóstwia wszystko, czyniąc świętym i doskonałym kogoś, kto nadal pozostaje zwykłym człowiekiem, pozostaje sobą.

Oczywiście to sfera pragnień. Tak dobrze ciągle nie jest. Zimny prysznic przyszedł natychmiast, kiedy kilka wersetów dalej czytałem o Piotrze i jego nieumiejętnym rozeznaniu sytuacji. Długa droga przede mną, bo boleśnie uświadamiam sobie jak wiele mi jeszcze brakuje w tej relacji. Na jak wiele jeszcze Jezusowi nie pozwalam, choć deklaruję, że tak, że jest moim Panem, że może uczynić ze mną co tylko zechce, ale... Kiedy przychodzi czas nawet małej ofiary, choćby nagięcia mojego sposobu myślenia do Jego sposobu, to niczym Piotr zaczynam dyskutować, przekonywać, dowodzić... Wiem lepiej... Lepiej? Lepiej byłoby milczeć i schować się za Nim...  Tam naprawdę jest bezpiecznie... Tym bardziej, że dziś On zdaje się mówić - Ja zginę... Ja zginę, nie ty... Ja zginę, żebyś ty mógł żyć... Stań za mną... Ja umrę dla Ciebie...

 Czy jest, czy może być w moim życiu coś ważniejszego???

wtorek, 18 lutego 2014

myśl o wiośnie, patrz na wiosnę...


zdj:flickr/promanex/Lic CC
Mili Moi...
Pierwszy dzień nowego semestru, a ja już jestem nim zmęczony :) Dzisiejsze zajęcia z nowych przedmiotów okazały sie przeraźliwie nudne. I jeśli tak będzie dalej, to chyba naprawdę wszyscy pośniemy, a Katolicki Uniwersytet Lubelski będzie rozbrzmiewał naszym radosnym pochrapywaniem. No "Etyka pracownika naukowego i prowadzenia badań naukowych" bije wszelkie rekordy. Jest tam tak nudno, że nawet zasnąć się nie da :) No ale dobra... Nie narzekajmy od pierwszego dnia nowego semestru. Nie wspominajmy o tym, że windy są małe, stare, zatłoczone i wciąż się zacinają. Nie mówmy o tym, że każdego dnia na KUL-u słyszę setki wulgaryzmów, które wypowiadają studenci bez żadnej krępacji moją obecnością. Co więcej, często przerywając na chwilę lawinę wulgaryzmów, z niewinnym uśmiechem mówią - szczęść Boże... Nie skupiajmy się na tym... Wiosna idzie. Będzie lepiej... A jak nie będzie? Bo może nie będzie...

No nie będzie... :) Bo żyjemy w czasach ostatecznych. I niezależnie od tego, czy koniec świata nastąpi jutro, czy za tysiąc lat, to czasy z pewnością są ostateczne. A to oznacza, że musi być dość kiepsko i będziemy tego coraz dotkliwiej doświadczać. Tym bardziej chyba konieczne jest, żebyśmy z cała wyrazistością widzieli znaki Bożego działania, żebyśmy nie zamykali na nie oczu. Co więcej - żebyśmy zdawali sobie sprawę z ich wagi... Bo kiedy patrzę na Apostołów, którzy dziś w Ewangelii chleba zapomnieli i się tym martwią, zapomniawszy również zupełnie, że Ten, który z nimi płynie na ich oczach nakarmił tysiące nie mając prawie nic, to... To nie wiem co myśleć... Naprawdę... I kiedy słyszę pełne wyrzutu słowa Jezusa - jeszcze nie rozumiecie?, to... I złoszczę się, i smutno mi...

Ale nie na Apostołów się złoszczę... Na siebie. Że tak łatwo dostrzegam te braki. Te zepsute windy, tę przeklinająca młodzież, te nudne wykłady. A tak trudno postawić sobie przed oczami cuda, których nieustannie jestem świadkiem. Te małe cuda codzienności i te wielkie cuda codzienności. Bo jedne i drugie są. W codzienności. Mojej. W czym rzecz? Dlaczego zło jest tak hipnotyzujące? Dlaczego brak dobra tak skutecznie przykuwa uwagę?

Wiosna. Tak jak on musi przebić się przez śniegi, które zawładnęły światem, tak jak ona musi wystrzelić nagle życiem, tak jak ona musi zmagać się z zimą, tak moje oczy muszą walczyć z dominującymi obrazkami zła. Nie mogę zamknąć na nie oczu, ale mogę zmienić perspektywę patrzenia. Zamiast skupiać się na tym, że nie jest dobrze i nie będzie lepiej, mogę widzieć Jezusa działającego dziś. Zamiast podkreślać resztki śniegu, mogę zwrócić twarz ku słońcu. Zamiast...

Wiosna to jedno wielkie zamiast. Czy nie za wcześnie o niej pisać? Wszak dopiero 18 lutego. Ale tak niecierpliwie na nią czekam. I przecież nie tylko ja. A na przyjście Pana, na Jego wiosnę, na nowe życie Paruzji mamy czekać jeszcze bardziej niecierpliwie. Czy czekamy? Czy ja czekam? Co to będzie za Życie... Boże mój! Co to będzie za radość wejść w Życie... Z Tobą... W tę wiosnę, która już nigdy nie przeminie...

Cieszę się więc tym, co małe... Że słonko dziś świeciło mocno, że wiele śmiechu i radości z przebywania z braćmi współstudentami, że Tomasz list do mnie napisał, że pracę domową odrobiłem, czyli napisałem kazanie z elementem humoru i elementem kultury miejscowej :) że zaraz położę się spać, a jeśli On zechce, to jutro wstanę i rozpocznę dzień od medytacji... Mam ochotę zawołać ku Niemu - już rozumiem, naprawdę zrozumiałem, umiem już patrzeć... Ale powstrzymam się dziś... Zawołam jutro. Kiedy znów stanę przed zatłoczoną windą. Pomyślę o wiośnie :)

poniedziałek, 17 lutego 2014

cuda widziałem...


zdj:flickr/gfpeck/Lic CC
Mili Moi...
Są takie dni, że człowieka nawet powietrze wnerwia. I chyba dziś jeden taki nadszedł. A każdy człowiek, który ma czelność owo powietrze poruszać swoją obecnością, jest w niebezpieczeństwie. Ale przetrwałem i nikomu krzywdy nie zrobiłem :) Jedynie ciśnienie miałem dziś z pewnością wyższe, niż przeciętnie. A że zwykle mam wysokie, to... No czaszka mi nie pękła na szczęście...

A zaczęło się tak pięknie... Bo dziś o znakach Ewangelia. I na porannej medytacji uświadomiłem sobie jak wiele mi Pan ich w życiu dał. Cała moja posługa jest ich pełna i nawet gdybym nie dostrzegł już ani jednego, to mam za co dziękować do końca życia. No właśnie... Bo to przecież nie jest tak, że znaków w naszym życiu nie ma... To raczej kwestia otwartych oczu i właściwej interpretacji. Mogę bowiem się obijać o znaki Bożego działania, a po prostu tego nie widzieć, albo traktować je jako najzwyklejszą rzecz pod słońcem, ciągle oczekując na to coś... Sam nie wiem na co, ale czekam...

Ja pojąłem dziś, że jednym z największych znaków dla mnie jest potęga głoszonego Słowa. Widziałem to wielokrotnie, jak pod Jego wpływem ludzie się przemieniali, jak stawali się niczym wosk, jak ulegali Jego mocy. Moje usta mówiły, a świat wokół się zmieniał. Byłem i jestem tym niesłychanie zdumiony. To są dla mnie cuda. Przemienione życiorysy. Przebudzeni ludzie. Wiara w rozkwicie. Zachwyt bliskością i prostotą Boga. To są cuda. To znaki! I błogosławię Pana, że dał mi w nich udział. I wcale nie potrzebuję większych, bo nie uważam, żeby postawienie kogoś schorowanego na nogi było cudem większym. Nie ma nic większego i ważniejszego, niż odkrycie Boga i doświadczenie Jego zbawienia.

Szkoda, że nie wszyscy mogą to pojąć... Przyczyn pewnie tyle, ile ludzi. Ale Jezus sam dziś zwraca uwagę na jedną z nich. Zatwardziałość serca. Jeśli ono jest harde, jeśli w nim nie ma tęsknoty za Bogiem, jeśli ono jest zamknięte na łaskę, to choćby człowiek wobec cudu największego stał twarzą w twarz, to nie zobaczy. A nawet jeśli zobaczy, to nie uwierzy. Czyż nie to właśnie przydarzyło się Piłatowi? Stał twarzą w twarz z największym cudem tego świata. I nic... Czyż nie właśnie dlatego w przypowieści o ubogim Łazarzu i bogaczu, Abraham wypowiada te znane słowa - jeśli Mojżesza nie słuchają, choćby kto z martwych powstał, nie uwierzą... Najpierw wiara, a potem okazuje się, że świat jest pełen cudów...

Byle tylko nie próbować manipulować Bogiem. Byle nie starać się uczynić Go bożkiem na swoich usługach. Byle samemu nie próbować decydować jaki cud i komu... Jeśli człowiek uwierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę i zaczyna mu się wydawać, że Bóg będzie czynił o co ten tylko poprosi, to... prędzej, czy później ta czarodziejska różdżka w jego mniemaniach zostanie złamana... Na Bogu niczego nie da się wymusić. A ci, którzy próbują doświadczają czasem solidnych upokorzeń... Do "cudotwórstwa" potrzeba jednak odpowiedniej kondycji serca... Może dlatego jest ich ciągle tak mało... A może również dlatego z każdym dniem coraz więcej... :)

PS. Ale że przekroczone pierwsze dziesięć tysięcy wejść??? Naprawdę mi miło :)

niedziela, 16 lutego 2014

u studni prawa...


zdj:flickr/ indiawaterportal.org/Lic CC
Mili Moi...
No cudowny weekend za mną... Gdyby ktoś kiedyś chciał mnie uśmiercić ze szczególnym okrucieństwem, to powinien mnie zamknąć w... archiwum. W tydzień skonałbym w męczarniach. Zrealizowałem zaledwie jedną trzecią planu, mimo że pracowałem bardzo uczciwie przez dwa dni. To oznacza, że będę musiał tam jeszcze wrócić. I to mnie nie napawa radością. Jedyną osłodą jest siostra Annamaria, która tam pracuje i jest naprawdę niesłychanie pomocna i arcyserdeczna :)
Kiedy już zakończyłem pracę w archiwum, udałem sie do Warszawki na spotkanie z Kasią, Rafałem i Klarą, ich dzieciątkiem. To spotkanie z przyjaciółmi stało się dla mnie źródłem pokoju. Wizyta w zoo, gry planszowe, mnóstwo śmiechu i radości... Tego mi było trzeba. Bo od wtorku wracamy do gry, a gra już na pierwszy rzut oka niełatwa. Twórcy naszego studenckiego planu zajęć przyznałbym tytuł... A, może się jednak powstrzymam... W każdym razie plan robi wrażenie :)

A kiedy medytuję dzisiejsze Słowo to trudno było nie zmierzyć się ze swoim własnym, osobistym stosunkiem do prawa. Od dawien dawna rozumiem jego wartość. Jest ono z pewnością formatorem życia społecznego. Wprowadza porządek i daje pewne, wspólne wszystkim zasady. I dobrze. Moim zdaniem warto to cenić i bezmyślnie prawa nie łamać. I myślę tu zarówno o najdrobniejszych dobrych obyczajach (jak ten, żeby nie chodzić po trawnikach), jak i o największych zasadach regulujących ludzkie życie (jak choćby zasada jego świętości). Mam też rzecz jasna na myśli prawa związane z życiem wiary. Bo ono przecież nie stoi ponad prawem...

 Zdałem sobie wyraźniej sprawę, że ja jako duchowny również ponad nim nie stoję, ale mu podlegam. To jest rzecz zupełnie oczywista, niemniej niesie ze sobą co najmniej dwie konsekwencje. Po pierwsze - ja nie jestem twórcą tego prawa. Podlegając mu mogę odważnie je głosić i odważnie o nim przypominać. To w kontekście coraz częstszych zarzutów, że Kościół pełen grzesznych księży nie powinien zabierać głosu i nikogo nie upominać. Może! I wolno Mu! Choćby dlatego, że przypominając innym, przypomina sobie. Bóg Prawodawca stawia dokładnie takie same wymagania wobec wszystkich. Tymczasem gdybyśmy pozwalali tylko doskonałym na upominanie, to nikt, nigdy, nikogo by nie upomniał. Niedoskonali upominają niedoskonałych. Nie na doskonałości zachowywania prawa opiera się bowiem jego wartość, podobnie jak nie opiera się na danych statystycznych (słynne - wszyscy tak robią)... Ale druga konsekwencja, o której chcę wspomnieć jest równie ważna. W pozytywnym sensie z cała pewnością wierność owemu prawu pomaga w jego głoszeniu i w zachęcaniu innych do jego zachowywania. I to chyba najbardziej mnie skupiło dzisiaj. Na ile mogę powiedzieć, że miłuje prawo (innymi słowy - na ile nim żyję?). Wierność prawu Bożemu (zwłaszcza) wpływa niewątpliwie na wiarygodność głoszenia. Wiemy doskonale, że łatwiej nam uwierzyć świadkom, niż tylko nauczycielom. A świadek jest osobiście zaangażowany w to, co innym przekazuje. Świadczyć dziś o wartości prawa swoim życiem... Wielkie zadanie... Zwłaszcza o jego fundamentach, o pryncypiach, o zasadach nie podlegających żadnym zmianom... W Belgii mamy już realną wizję eutanazji dzieci. W Stanach zrównanie praw między małżeństwami a związkami jednopłciowymi. I można mnożyć i mnożyć... Cały szereg szaleństw współczesnego człowieka. Być może wkrótce staniemy wobec "paradoksu króla", w którego królestwie wszyscy oszaleli po zatruciu wody we wszystkich studniach przez złego czarnoksiężnika. Tylko jedna studnia, królewska była poza jego zasięgiem. Króla i jego rodzinę, jako że zachowywali się odmiennie uznano więc za wariatów. Dylemat? Albo pozostać sobą i to odcierpieć. Albo napić się zatrutej wody i dołączyć do reszty szaleńców...

Wobec tego szaleństwa, które zewsząd nadchodzi, studnia prawa (zwłaszcza Bożego) jawi się jako jedyna "odtrutka". Niewykluczone jednak, że picie zdrowej wody pośród szaleńców będzie niedługo związane z konkretnymi cierpieniami... A może już jest... Odwagi więc...

czwartek, 13 lutego 2014

maleńkie listki tęsknoty...


zdj:flickr/Danielle Bauer/Lic CC
Mili Moi...
Od wczoraj jestem w Niepokalanowie... No i mogę uczciwie powiedzieć, że pracuję. Przerzuciłem tysiące stron, całe roczniki Rycerza Niepokalanej... I nie zrobiłem nawet jednej trzeciej tego, co zaplanowałem. A literki skaczą mi przed oczami. Co więcej, dzisiejszego wieczoru nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie - po co ja to robię? Czy to rzeczywiście ma sens i jakieś znaczenie? Jakoś trudno mi w to wierzyć....

 No właśnie. Temat wiary znów powrócił dziś. Ale w kontekście takiej szalonej tęsknoty. Ja tak bardzo chcę wierzyć w taki sposób, żeby moje życie było całkowicie i absolutnie wiarą przeniknięte. Żeby nie było chwili pustej, bez Boga. Żeby wszystko, cokolwiek robię było w Nim zanurzone. Jestem całkowicie pewien, że to jest możliwe, choć wciąż mi daleko do takiego stanu. Dlaczego? Dlaczego jest tak, że wśród wielu spraw dnia moja myśl tak rzadko biegnie do Niego? Dlaczego ciągle mi się wydaje, że tak wiele zależy ode mnie i to najpierw ja musze sie napinać wobec rzeczywistości? Dlaczego ciągle bardziej ufam sprawdzonym, czcigodnym ludzkim rozwiązaniom, zamiast Jemu oddać wszystko i Jego zaprosić do mojego życia? Chodzi o takie zaproszenie, które uczyni wiarę tak naturalną jak oddychanie, a mnie szczerym i prawdziwym w jej wyznawaniu i głoszeniu na zewnątrz...

 W czym problem??? Może ja mam wciąż za "dużo do stracenia". Tak przyszło mi to do głowy, gdy myślałem o tej ewangelicznej Syrofenicjance. Ona nie ma absolutnie nic. Nic nie ma i nic nie może stracić. Wszystko może zyskać. Jest wolna i "pusta" w tym znaczeniu, że może zostać napełniona... Może to decyduje o tym pełnym zaufania zanurzeniu w Jezusie. Może to samo decyduje o zaufaniu braci z Bronksu. Doświadczają potęgi wiary, bo nie mają nic. Nic własnego, nic od siebie, nic do stracenia. Są totalnymi biedakami i wiedzą, że jeśli mogą coś dać, to może to być tylko od Jezusa. A ja? Być może wciąż wydaje mi się, że mam, że posiadam, że mogę się podzielić... Oczywiście szlachetnie przyznaję, że jeśli mam, to przecież od Pana, ale czy rzeczywiście tak zawsze i wszędzie o tym pamiętam. A może tak odrobinkę tylko, tak troszeczkę, minimalnie... wydaje mi się, że cośkolwiek pochodzi ode mnie? Może to jest główna blokada, żeby tak całkowicie zawierzyć Jezusowi. Bo jeśli wydaje mi się, że coś mam, to muszę o to zadbać, musze się o to zatroszczyć, muszę uważać, żeby nie trwonić, nie tracić, muszę wybierać komu dać i ile, żeby "dysponować rozsądnie". Wszystko to przewidział Franciszek, kiedy zalecał swoim braciom skrajne ubóstwo. jeśli nie będziecie ubodzy, będziecie mieli mnóstwo problemów z waszymi bogactwami... Tymi duchowymi też...

A Pan na pustyni uczył Naród Wybrany, żeby nie zbierali manny na zapas. Musieli uwierzyć, że ona będzie na nich czekała dokładnie tak samo jutro, jak dziś. Kto nie wierzył, zmagał się ze smrodem i robactwem, bo manna się psuła i nie miał nic z tego, co odłożył. Coraz bardziej przekonuję się, że aby doświadczyć szalonej, głębokiej wiary, ścisłego zjednoczenia z Jezusem, trzeba i w innych dziedzinach życia zdecydować sie na odrobinę szaleństwa. Odrobinę? A może na całkiem duże szaleństwo... Nie mieć nic... Pal sześć rzeczy materialne - ich pozbyć się najłatwiej. Ale "nie mieć" dobrego imienia, sławy (choćby dobrego kaznodziei), przywilejów (choćby takich, że jak jestem w habicie to pani mi zawsze świeżego kebaba kroi), błyskotliwego, a może nawet ciętego języka, inteligentnych komentarzy... O mój Boże - można mnożyć i mnożyć... To wszystko, co warto mieć... Ale czy wówczas jest jeszcze miejsce na wiarę? Czy ona się tam zmieści? Czy się zmieści???

Nabieram coraz głębszego przekonania, że trzeba wiele zostawić, żeby taką wiarę zyskać. Dlatego to mało atrakcyjne. Ale tylko do czasu, kiedy pozna się wartość takiej wiary i właśnie za taką się zatęskni... Wówczas wszystko jest od niej mniej ważne... A ja już naprawdę tęsknię.... Bardzo.

wtorek, 11 lutego 2014

polityka korzeni...


zdj:flickr/Broken Piggy Bank/Lic CC
Mili Moi...
Drugi tydzień "ferii" sie rozpoczął. I to dobrze się rozpoczął. Wczoraj bowiem prowadziłem dzień skupienia dla sióstr betanek w Kazimierzu. Po zakończonych ćwiczeniach duchowych zostałem sobie u nich w klasztorze i przeżyłem własne skupienie, o które zawsze jakoś trudno... Doświadczam właściwie walki za każdym razem. Bo przecież jest tak wiele do zrobienia, tak wiele spraw, które właśnie dziś, właśnie teraz muszą być załatwione. Wczoraj odpuściłem... Wczoraj należało do Pana. Wróciłem w swoim rozmyślaniu do owoców rekolekcji z maja ubiegłego roku. Jakie to jednak dobre notować. Zdałem sobie na nowo sprawę jak wiele światła Pan mi wówczas ofiarował. Napisałem tam nawet list do Jezusa, o którym zapomniałem... Wydarzyły się tam wówczas ważne rzeczy, o których niedługo pewnie wspomnę szerzej. Na razie jeszcze nie czas... Ale wczoraj spędziłem dobry dzień z Panem... Każdemu polecam :)

Dziś zaś trochę pracy, która będzie trwała dalej, tyle że jutro zmieni się jej miejsce. Jadę do Niepokalanowa. Na kilka dni. Chcę posiedzieć w archiwum, eksplorując jego zbiory. Wszystko po to, żeby przygotować się już tak na poważnie do pisania pracy doktorskiej. Udało mi sie przejrzeć bibliografię kolbiańską i wybrać ponad 60 książek, które mogą się przydać... Ufam, że większość będzie dostępna w bibliotece niepokalanowskiej. Jeśli nie, to rozpoczniemy poszukiwania... A przy okazji czeka mnie w te dni szereg sympatycznych wizyt warszawskich. Przyjemne z pożytecznym...

Myślę dziś o wolności, której uczy Jezus... Wolności w dziedzinie, która wielu ludziom z wolnością się nie kojarzy. Wolności w świecie wiary. Żydom, faryzeuszom też się nie kojarzyła... Tyle zwyczajów, tyle różnych praw i prawideł. Tyle ograniczeń. A motyw? Czy rzeczywiście Bóg? A może raczej doskonałość własna, samozadowolenie, dumne poczucie bycia mistrzem...

 Nie chcę bynajmniej łatwo oceniać i się mądrzyć. Ale postawa dzisiejszych bohaterów ewangelicznych przypomina mi stare, solidne drzewo ze wspaniałymi korzeniami. Symbol wierności. Ale takiej, która trwa, bo... nie może inaczej. Jest wrośnięta w ziemię. Nie wyrwie się z niej i nie pójdzie w inne miejsce. Może co najwyżej wysłać gdzie indziej nasionko, które zakiełkuje i wyda równie stabilny i równie nieruchomy owoc. (Po całej ziemi chodzicie, powie Pan, dla zyskania jednego współwyznawcy, a kiedy go już zyskacie czynicie go gorszym, niż sami jesteście). Wierność, która nie domaga się myślenia. Wierność, na którą owo drzewo jest skazane... Wierność, która jest mechanizmem... Wierność bez wolności.

 Jezus dziś objawia coś nowego. Coś, co nie mogło się wielu ludziom wówczas pomieścić w głowach. Coś, co zdawało sie sprzeciwiać fundamentom. Nazwałbym to "wiernością mobilną". Zasadniczą jej różnicą od poprzedniej jest inna "polityka korzeni". Nie mają być one zapuszczone jak najgłębiej, bo wiąże się to zwykle z napotykaniem rozlicznych przeszkód, które jakoś należy ominąć i system się zawija, zakręca, komplikuje... Któż wówczas umiał określić, które prawa są najważniejsze, a które znaczą niewiele? Wierni byli świadkami (są zresztą do dziś z judaizmie) nieustannych sporów pomiędzy szkołami rabinackimi, które inaczej rozumiały ważne skądinąd kwestie. Podstawowa zasada - "słuchaj Izraelu" zdawała się wybrzmiewać jakimś milknącym powoli echem, choć recytowały ją co dnia każde usta w Izraelu... A Jezus mówi dziś - nie plącz swoich korzeni wokół drobiazgów - umiej rozróżniać co ważne, a co mniej, myśl, bądź czujny...

 Wydaje się, że dobrze rozumie to papież Franciszek, który zdaje sie nie zważać na wiele zwyczajów, praw i prawideł, które do tej pory były ściśle związane z papiestwem, z urzędem, ze stylem pełnienia tej posługi. Jednych drażnią jego "buciory", inni mają mu za złe, że za często się uśmiecha, jeszcze inni twierdzą, że niepotrzebnie wszystkich dotyka... I tak dalej... Cała gama zarzutów... Ciekaw jestem jak to wyglądało, kiedy poprzedni papieże rezygnowali z tiary, czy z lektyki. Czy budziło to takie samo oburzenie? Oczywiście tych zasad jest znacznie więcej. Zasad, których zdaje się nie przestrzegać papież. One są nawet czasem takie ważne. A on z uśmiechem dopowiada, że woli Kościół zabrudzony, ale żyjący w świecie, niż czysty, ale zamknięty w sobie... Jakież to oburzające... Są tacy, którzy się nie wahają napisać - "papież Antychryst"...

 Nie powiem, że papież Franciszek jest dla mnie "łatwy" we wszystkim, co mówi, czy czyni. Ale mam takie wrażenie, że rozumiem tę ideę, która nim kieruje. Nie ma ona nic wspólnego z lekceważeniem prawa. Podobnie jak postawa Jezusa z lekceważenia nie wynikała. Myślę sobie, że Franciszek pokazuje nam jedynie wartość wierności wynikającej z wolności i myślenia. Ze świadomego wybierania między tym, co ważne i co ważniejsze. Bo przecież nie wszystko jest równie ważne... I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ci, którzy ironizują dziś na temat jego "buciorów", stoją dokładnie w tym samym miejscu, gdzie dzisiejsi ewangeliczni faryzeusze domagający się obmycia rąk przed jedzeniem... Wierność, na którą sami się skazali, ale której... nigdy nie wybrali i nie pokochali. Dlatego nie umieją innych przekonać do jej wyboru i jej umiłowania. Oni potrafią innych tylko na wierność skazać. A Jezus, jak wówczas, tak i dziś klika niewidzialny przycisk z napisem - "NIE LUBIĘ TO!"... :)

niedziela, 9 lutego 2014

młot Słowa...


zdj:flickr/stebulus/Lic CC
Mili Moi...
Doznałem dziś wstrząsu... A właściwie zaczął sie już wczoraj, a  dziś się tylko pogłębił, rozlał, umocnił, dotknął najżywszych części mego serca... Otóż wczoraj zakończyłem lekturę "Jezusa z Nazaretu" Petera Seewalda, a kto czytał ten wie, że book to sążnisty. I kiedy tak chodziłem wokół moich regałów z książkami, aby wybrać następną lekturę, pomyślałem sobie, że chciałbym przeczytać coś "z wiary", ale nieco lżejszego, niż poprzednia lektura. A że ksiąg nieprzeczytanych mam na półkach całe mnóstwo, to wybierałem i wybierałem... Ale w oczy wpadła mi książka, którą kupiłem już dość dawno i dawno też chciałem przeczytać (zwykle zakupy książkowe wiążą się z tym, że mam pragnienie przeczytania danej lektury). Książka szara, niepozorna o wiele mówiącym tytule - "Bracia z Bronksu". Chwyciłem ją bez wahania i... to ona jest źródłem tego wstrząsu.

 Bracia z Bronksu, inaczej Franciszkanie Odnowy są młodą franciszkańską gałęzią zakonną, która wyrosła z zakonu kapucynów. Żyją w najbiedniejszej i najniebezpieczniejszej dzielnicy Nowego Jorku, całkowicie zdani na Opatrzność Bożą i całkowicie oddani służbie najuboższym. Dzielą ich los, ich życie. Są młodzi, prężni, niezwykle radośni, entuzjastycznie nastawieni do wiary i świata... Z każdą kartą tej książki, w której są opisane przeróżne sytuacje ich życia, ale wszystkie ukazują nadzwyczajne Boże działanie, czułem się coraz bardziej poruszony... Oni żyją tak, jak ja chciałem żyć, zanim...

Zanim co? Zanim wstąpiłem do naszego zakonu? Nie... Zanim zostałem kapłanem? Nie... Zanim co więc? Chyba zanim... przestałem wierzyć, że takie życie jest możliwe. Tę utratę wiary zawdzięczam wielu mędrcom w sutannach, habitach i świeckich ubiorach, którzy tak zdecydowanie i pewnie twierdzili, że takie życie to charyzmat, dar, dla nielicznych. Niemożliwe do realizacji w wielkiej wspólnocie, która musi myśleć o dziełach, o domach, o tak wielu sprawach... Odpowiedzialność, zapobiegliwość, przewidywanie. Tyle różnych słów. Zacnych słów... Tę utratę wiary zawdzięczam przede wszystkim... sobie. Bo to znacznie wygodniejsze życie - z pełną lodówką, z jakimś małym zapasem na koncie, z perspektywą bezpieczeństwa energetycznego... Spokojne, niemal sielankowe... Szczęśliwe? Wolne? Całkowicie dla? Nie... Uświadomili mi to mocno Bracia z Bronksu...

A Pan swoją Ewangelią tylko to dziś potwierdził... Światło, sól, ale też ziarno, zaczyn - to rzeczywistości, które przemieniają świat pod jednym wszakże warunkiem. Oddając siebie CAŁKOWICIE. Pozwalając sobą dysponować. Tracąc. Składając siebie w ofierze. I paradoksalnie jest to źródło prawdziwego szczęścia, niezwykłej radości, szalonego entuzjazmu. Ewangelizacja w taki sposób przynosi absolutnie cudowne, nieprawdopodobne owoce. Bo jak mawia jeden z braci z Bronksu - Jezus posługuje się wariatami... Pan mówi mi dziś po raz kolejny, jasno - chcę twojego szaleństwa, chcę cię całego, chcę twojej dyspozycyjności, twojego zaangażowania w pełni, twoich rąk, twoich ust, twoich nóg, twojego czasu, twojej wiedzy i niewiedzy, twoich słabości i atutów... Chcę się posługiwać wszystkim. I będę się posługiwać wszystkim. Jeśli mi pozwolisz. Bo na razie jesteś zajęty budowaniem czegoś, co przypomina bezpieczną twierdzę, z której wychodzisz tylko wówczas, kiedy masz ochotę, kiedy masz chwilę wolnego, kiedy ty o tym decydujesz... A ja chcę więcej...

Kiedy tak przez lata traciłem wiarę, że takie życie, o którym pisałem wyżej jest możliwe tu i teraz, w tej perspektywie, która jest moją codziennością, Pan Bóg dał mi świadków. Najpierw Matkę Teresę i jej siostry, które pokazały mi, że życie na wzór świętego Franciszka w dzisiejszym świecie jest absolutnie możliwe. Teraz odkrywam braci z Bronksu, którzy mówią mi dokładnie to samo. Nie ma we mnie cienia wątpliwości, że mogę żyć jak oni w mojej wspólnocie zakonnej, w perspektywie, w której Opatrzność mnie umieściła... I to jest pierwsza część wstrząsu - zacząłem znowu wierzyć. Tak, to jest możliwe...

 Druga część wstrząsu, to ocena mojej obecnej sytuacji. Bo wraz z tęsknotą, która ożyła, przyszła refleksja jak jest... I Pan postawił mi przed oczami sytuację z... wczoraj. Domofon, który zwykle obwieszcza wizytę ubogich (pijaków, kanciarzy, oszustów, wszelkiej maści ciemnych typów, którzy dla Jezusa są dziećmi i za których On umarł). Wczoraj odebrałem i na prośbę o coś do jedzenia pokonałem pięć pięter i zniosłem co tam było w lodówce. Ale doznałem dziś nad Ewangelią głębokiego zawstydzenia. Bo najczęściej tego domofonu nie odbieram. Dlaczego? Bo mi się nie chce pokonywać tych pięciu pięter... To jest prawda o mnie... Piszę z głębokim wstydem, ale to prawda... A ile tym podobnych sytuacji w codzienności? Boję się pomyśleć... Jezus mi dziś pokazał, że zabrnąłem w jakąś ślepą uliczkę i wiele energii pożytkuję na to, żeby w niej z uporem trwać. W bezpiecznej przestrzeni "mojego powołania". A życie toczy się obok. I ja wcale nie jestem w jego głównym nurcie...

Rozpisałem się, wybaczcie... Ale dotknięcie dziś było potężne. Właściwie jak uderzenie młota. Czuję, że idzie nowe. Widzę zaproszenie Pana do nawrócenia... Czy jestem gotów? Wierzę... Zaczynam wierzyć, że tak...

sobota, 8 lutego 2014

płyniemy, czy tyko dryfujemy???


zdj:flickr/neilalderney123/Lic CC
Mili Moi...
No i jak się wczoraj zaczęło, tak dziś się skończyło... Mówię o zapale do pracy. Dziś ani jednej stroniczki nie przeczytałem. A zaczęło sie od rana. Bo pospałem do siódmej. Za długo... Cały plan dnia wówczas się przesuwa, a dodatkowo ja takie długie spanie zawsze przypłacam bólem głowy. Musze prochy łykać... A jak wstaję o piątej, to jak skowronek... Co za dziwadło :) I tak jakoś się ten dzień przekulał, sam nie wiem jak...

 Ale to mi znakomicie rozszerza poranną medytację. Bo podobnie jak zapał do pracy, tak inne kwestie przetaczają się w moim życiu falami. I pewnie nie jestem tak całkiem niezwykłym przypadkiem w tej kwestii. Dziś Apostołowie wracają z wyprawy misyjnej, opowiadają Jezusowi co się działo, On ich wysyła na odpoczynek, ale kiedy tylko się nieco oddalają, tłum natychmiast podąża w tę samą stronę i nawet już na nich czeka. Podejrzewam, że ich mina musiała być nie całkiem wyraźna, kiedy wysiedli z łodzi i zobaczyli tłum ludzi wpatrzonych w nich z nadzieją. Zastanawiałem się dziś, czy widzieli to samo, co Jezus. Czy widzieli ludzi, którzy są złaknieni Słowa i łaski? Czy zobaczyli zagubionych, szukających mocnych i stabilnych punktów odniesienia dla swojego życia? Czy może raczej intruzów, natrętów, interesantów???

 Czy na tej fali radosnej służby byli gotowi płynąć dalej, czy naprawdę oczekiwali chwili odpoczynku i wcale nie byli zadowoleni z tej "popularności", którą napotykali? Może pragnęli przez chwilę podryfować... Myślę sobie, że to wzruszenie, którego doznał Jezus, a które zmuszało Go do natychmiastowego zaspokojenia potrzeb tych tłumów, było jakąś wielką lekcją dla uczniów. Nawet jeśli planujemy odpoczynek, to... czasem musimy zmodyfikować nasze plany.

Falowanie jest pewnie rzeczą ludzką. Trudno trwać nieustannie na jednym poziomie zaangażowania i trudno, żeby był to nieustannie poziom wysoki. Widzę po sobie, że są takie okresy w moim życiu, kiedy nie mogłem się doczekać podjęcia jakiejś konkretnej i wyczerpującej pracy. Tak było choćby w Irlandii, kiedy zakres moich obowiązków był tak maleńki, że myślałem sobie - no umrę z nudów... Nie pomagało szukanie sobie zajęć dodatkowych. Wciąż było mi mało. Kiedy wróciłem z Irlandii, wszedłem w działalność powołaniową. Nieustannie w drodze, z poduszką w samochodzie, czasem śpiąc na parkingach... Jak ja czasem tęskniłem za tą moją Irlandią :) (oczywiście nie tylko dla jej walorów wypoczynkowych). A teraz jestem studentem... I aż piszczę za posługa duszpasterską. Rozmarzyłem się dziś... Te tłumy... Gdyby tylko czekały na mnie każdego dnia - jestem gotów :) Ale na razie nie czekają... Choć od dłuższego już czasu słyszę w sercu głos Jezusa - dość już odpoczywałeś... Wierzę, że ten głos skonkretyzuj się w postaci jakichś Jego propozycji...

 Niemniej falowanie falowaniem... Najważniejsze, że płyniemy wciąż do przodu kierując się latarnią morską, która wysyła na zmianę dwa sygnały - "Jezus" i "człowiek". Tych znaków nie chcę tracić z oczu. Czy w szalonym zapale, czy podczas odpoczynku... Płyniemy... Nie czas na dryfowanie...

piątek, 7 lutego 2014

patologia...



zdj:flickr/vpickering/Lic CC
Mili Moi...
No szarpnąłem dziś książeczkę dwustustronicową... To już jest nieźle. Fiszek przybywa. Jest ich już prawie 500. To dobra baza, żeby próbować zbudować jakiś plan. Jeśli ktoś nie wie, co to jest "fiszka", to spieszę z informacją, że to taki "książkowy wypis". Czytając lekturę, znajdujemy fragment, który może nam sie przydać, więc żeby go później nie szukać, nadajemy mu własny tytuł i dokładnie opisujemy skąd został wzięty. Ja każdej fiszce nadaję również numer. To, jak powiedziałem, znacznie ułatwia stworzenie planu, ale ponadto czyni pisanie znacznie prostszym. Wystarczy ułożyć fiszki we właściwej kolejności i... pisaaaaaaać. Ale do tego jeszcze daleko :)

Myślę sobie, że dzisiejszy fragment Ewangelii byłby ciekawym polem badawczym dla psychologów. Jakież tam bogactwo osobowości, jakie skomplikowane losy, jaka mieszanina uczuć i emocji. Wszystko to pokazuje, że człowiek jest naprawdę istotą skomplikowaną. I sam częstokroć wszystko bardziej komplikuje, zamiast czynić prostszym. Król, który nie może znieść Jan Chrzciciela, ale jednocześnie chętnie go słucha, choć odczuwa niepokój. Jego partnerka (uwielbiam to określenie żywcem wyjęte ze świata sportu - kto wie, może i Herod z Herodiadą w tenisa pogrywali) również go nie znosi i żyje myślą - jak by go tu unicestwić. Córka tejże partnerki nieźle sobie radzi w tańcach, które są domeną kobiet nieszczególnie dbających o swoją reputację (może ktoś zna lepszy eufemizm na prostytucję) i chętnie swoje umiejętności pokazuje szerszej publiczności... Co ich łączy? Jaka forma miłości? Bo skoro "są ze sobą", to pewnie "się kochają"...

Jan Chrzciciel jakby trochę w tle. Na pierwszym planie? Zabawa... Uczta... Impreza... Im dłużej trwa, tym mniej przypomina spotkanie stworzeń rozumnych. Klasyka. Wystarczy udać się na niektóre polskie wesela, żeby nabyć jako takie wyobrażenie o czym mowa (ja zwykle uciekam około północy - obrazki między pierwszą, a czwartą rano są czasem dla mnie zbyt trudne). A u Heroda pewnie było jeszcze weselej... Kiedy już emocje sięgają zenitu, kiedy podniecenie trunkami i wygibasami tancerki rozgrzewa gości do czerwoności, padają słowa, które już za chwilę staną się źródłem konsternacji i bolesnego przebudzenia. Proś o co chcesz...

I w tym momencie los Jana właściwie został przypieczętowany. Dziewczę pędzi do mamuni, bo sama nie ma pomysłu na wielkość nagrody za potrząsanie swoim brzuchem. Mamunia natomiast dostrzegła szansę. Tym razem Salome nie dostanie nowych błyskotek, wielbłąda, czy wycieczki do Dubaju. Nie dostanie nawet połowy królestwa. Poproś o głowę. Głowę Jana Chrzciciela... Natychmiast. Na misie... Ot rodzinka... Perwersyjna dosyć... A Herod dba o swoją reputację. On nie łamie danego słowa... Jedna głowa ścięta. Jutro nikt o tym nie będzie pamiętać. A szczęście rodzinne będzie trwało dalej...

Wybaczcie ten ironiczny ton... Ale złość na ludzką głupotę i nieodpowiedzialność dziś mnie zalały. Złość na wyuzdanie bawiącego się świata, w którym śmierć zbiera swoje żniwo właśnie częstokroć w kontekście zabawy. Złość na to, że czasem (wybaczcie) "wirujący tyłek" staje się ważniejszy, niż ludzkie życie. Złość na lekceważenie konsekwencji swojego działania i na dopuszczenie się do stanu, w którym zamiast rozumu działa alkohol, czy narkotyk... Zamroczony wzrok współczesnego świata, który nie widzi wartości w tym, co nie jest "imprezą", "szałem", "funem". Przesadzam? Chciałbym... Obawiam się jednak, że jest w tym więcej niż ziarno prawdy...

Jedyna nadzieją w tych, którzy przychodzą po ciało Jana Chrzciciela. Oni go "pomszczą". W jaki sposób? Ano do końca świata będzie wybrzmiewać jego głos - nie wolno ci żyć z żoną swego brata. A to tylko jedno z praw. Wielu praw, które pochodzą od Boga i są konieczne, abyśmy zachowali człowieczeństwo... Dzięki Najwyższemu, kiedy jedne usta są zamykane, to otwierają się następne. Prawdy bowiem nie można zabić. Można jej zaprzeczać, zakrzykiwać, ale nie można zabić...

czwartek, 6 lutego 2014

bilet? sweter?


zdj:flickr/h.koppdelaney/Lic CC
Mili Moi...
No to chyba jakoś zaskoczyłem :) To znaczy wziąłem sie na poważnie za czytanie... Nie idzie to w takim tempie, jakie sobie założyłem, ale ważne, że w ogóle idzie. Ale oczywiście ferie są, więc żeby juz tak całkiem ich nie "przeczytać", to nawet wybrałem się dziś do kina. Daaawno już tam nie byłem. Ale "Pod Mocnym Aniołem" w dobrym studenckim towarzystwie, całkiem zacna rzecz... Trochę może przydługi... Ale moim zdaniem powinien być puszczany młodzieży w ramach godzin wychowawczych. Mogliby zobaczyć, że na końcu tej drogi, na którą wszyscy ochoczo chcą wkroczyć, nie zawsze bywa różowo...

Dziś się nieco zirytowałem. U fryzjera. Obok mnie obcinano chłopca. Miał pewnie 13-15 lat. Pod koniec strzyżenia pani fryzjerka zapytała go, czy tak ma zostać. On na to z pewną nieśmiałościa, że może by jednak trochę jeszcze na szczycie skrócić. I tu na scenę wkroczyła mamunia... Jak lwica. Zaczęła dowodzić, że jest pięknie, że absolutnie, że ani milimetra krócej, że w żadnym wypadku... Chłopiec zanurzał się w fotel oraz bardziej, a kiedy z niego zszedł, to ubyło go o połowę. Jakby zapadł się w sobie. Bo oczywiście to decyzja mamuni była tą ostateczną. Kiedyś już o tym tu pisałem. Jeśli trzynastolatek nie może zadecydować o długości swojego włosia (a zapewniam, że młodzian nie zmierzał ku żadnej ekstrawagancji), to trudno się dziwić, że późniejszy czterdziestolatek pyta mamunię gdzie ma z żoną i dziećmi jechać na wakacje. Taka bezmyślna postawa decydowania o wszystkim zamiast dzieci mści się z czasem również na rodzicach. I o ile dzieciom współczuję z całego serca, o tyle współczucia dla dramatyzujących później rodziców wzbudzić w sobie nie umiem...

A Słowo? Jezusowe posłanie. Jemu można zaufać. Ono jest wiarygodne. Nawet jeśli po ludzku wydaje się zbyt trudne w realizacji. Nawet jeśli inni ludzie mu przeczą. nawet jeśli sam zainteresowany drży z niepokoju lękając się, czy podoła. Jemu można zaufać. Bo nie zleca nigdy niczego ponad siły. A jeśli z jakimś zadaniem przychodzi, to również wyposaża...

Dzisiejsi patronowie, męczennicy japońscy, wśród nich franciszkanie. Wszyscy ukrzyżowani. Torturowani. Zgładzeni.
O. Maksymilian, który w obliczu wojny mówi z uśmiechem - a cóż oni nam mogą zrobić? Najwyżej życie nam odbiorą, ale wówczas wyświadczą nam niezwykłą przysługę...
Kiedy patrzę na takich świadków, to myślę sobie, że wstyd narzekać na jakiekolwiek trudności. Także te związane z posługą. Chcę ufać Jezusowi, który w ostatnich miesiącach bardzo wiele mi pokazał, który wciąż wzywa do czegoś nowego, który stawia przede mną zadania przekraczające moje siły i zdolności, ale... który również daje moc. Wierzę, że niezależnie od tego, w którą stronę Jego Opatrzność mnie poprowadzi, będę "nasączony" łaską. Bo Jego posłania są zawsze wiarygodne. Ufam Mu...

Dlatego każdego dnia na nowo - pytaj o Jego wolę. Gdzie posyła cię dziś? A potem już tylko sandały na nogi, kij podróżny w dłoń, mapa?, bilet?, słownik?, ciepły sweter? Dowiesz się... On ci wszystko wyjaśni...

środa, 5 lutego 2014

deficyt proroków...


zdj:flickr/s_evenseth/Lic CC
Mili Moi...
No dziś odczułem wielką tęsknotę za latem... Spotęgowała sie ona znacznie, kiedy na łeb spadł mi z dachu wielki kawał lodu i roztrzaskał się w drobny mak. Byłem tak zaskoczony tym zjawiskiem, że w pierwszej chwili nawet nie wiedziałem, czy zabolało... Ale jednak, po chwili czucie się włączyło... No taka "wiosenna przygoda", bo Lublin płynie... Słonko świeci, temperatura powyżej zera... Chcę lato... Ja jednak jestem stworzenie ciepłolubne, nie mam co do tego wątpliwości...

Nie jest prorok mile widziany w swojej ojczyźnie... Tak trochę, troszeczkę Pana Jezusa rozumiem... Jeśli chodzi o moją rodzinę, to zdecydowana jej większość, hmmm, powiedzmy delikatnie - nie podziela moich przekonań. Przez zdecydowaną większość życia miałem wśród nich status "niegroźnego przygłupa". Wychodzono z założenia, że mam swój świat, do którego generalnie nie ma po co zaglądać. I nikt nie zaglądał... Nawet wówczas, kiedy zostałem na tym świecie sam, gdy moja mama zmieniła miejsce zamieszkania (ostatnio usłyszałem, że tak czasem mówi się w hospicjach o tych, którzy odeszli - ładnie... ). Poza wierną ciotką, która do dziś stoi przy mnie murem, przysłowiowy "pies z kulawą nogą się mną nie interesował". Na szczęście Pan Bóg stworzył przyjaciół...

 Piszę dziś o tym, nie po to, żeby dokonywać jakiegoś publicznego rozliczenia, tylko widzę wyraźnie, że niewiara w połączeniu z lekceważeniem jest bardzo trudnym środowiskiem do dawania świadectwa. Tego dziś doświadczył Jezus. Komentarze mówią wprost o takiej postawie drwiny połączonej z politowaniem, którą przyjęli mieszkańcy Nazaretu wobec Jezusa. Co on nam tu będzie opowiadał? Przecież to taki sobie Jezus, niczym sie nie wyróżniający. Znamy go... Oj, nie znacie przyjaciele... I nie poznacie, bo On już do was nie wróci... Nie chcecie Go poznać i nie możecie doświadczyć tego, co ze sobą przynosi. Tych, którzy Go odrzucają Jezus również szanuje. Tych, którzy poruszają się w świecie schematów i ludzkiej tylko roztropności... Szanuje...

I o to się dziś modliłem mocno... Żeby przyszedł do mojej rodziny prorok. Z zewnątrz. Taki, którego będą w stanie usłyszeć. A ja? Żebym nie miał w sercu jakiegokolwiek pragnienia zemsty, ale szacunek. Szacunek, który nie objawia się wizytami i poklepywaniem sie po ramieniu. Nie, na to się nie zanosi... Ale szacunek wobec ludzkich wyborów, nawet tych, które w moim najgłębszym przekonaniu są błędne. Strata i ból, którego źródła nie znają... Tego im bardzo współczuję. I żałuję, że nie mogę tego zmienić...

Swoją drogą, nawet biorąc pod uwagę lekceważącą postawę mieszkańców Nazaretu, byli to jednak ludzie, którzy mieli jakieś duchowe oczekiwania. Niewiele tych cudów mógł zdziałać pomiędzy nimi Pan, ale jednak... Myślę sobie - a gdyby tak dziś przyszedł. Kto by Go zauważył? Świat skupiony na sobie? Pewnie dlatego zapowiedział, że Jego powtórne przyjście dokona sie w zgoła innych okolicznościach. Nikt nie będzie miał wątpliwości. Ale wówczas może się okazać, że nie jest miło... Nie wszystkim... Oby do tego czasu zdążyli Go rozpoznać ci, którzy mają "ważniejsze rzeczy na głowie", także ci z mojej rodziny...

Dlatego prorocy, proszę was, przybywajcie...

wtorek, 4 lutego 2014

obudź się... obudź...


zdj:flickr/zen/LIc CC
Mili Moi...
No drugi dzień ferii minął, a ja... robię wiele rzeczy, ale na pewno nie te, które sobie zaplanowałem, ba, co więcej - powinienem. Nadrabiam zaległości ekonomiczno-domowe, zamawiam obrusy do kaplicy, regały do swojego pokoju (bo ostatnio jeden z nadmiaru wiedzy się załamał - i to około 4 nad ranem - to była dopiero pobudka), ale na pewno nie czytam książek o ojcu Maksymilianie. A przecież to miało być głównym zadaniem tych ferii. No więc znów powtarzam sobie - od jutra. I znów z nadzieją zamknę dziś oczy zasypiając...

Tak sobie od kilku dni myślę o wierze... Dziś ona staje się źródłem życia, zbawienia. Widzimy na własne oczy jak prawdziwe są słowa Pawła - jeśli w sercu swoim uwierzysz, a ustami swoimi wyznasz, osiągniesz zbawienie... I to zbawienie rozpoczyna się dziś, tutaj. Bóg chce natychmiast interweniować w twoje życie, dokładnie tak, jak w życie kobiety cierpiącej na krwotok, czy w życie rodziny Jaira. Czego potrzeba??? Pobudki...

Można stracić smak życia. Można, jeśli od wielu lat walczy się z chorobą, na którą nie ma lekarstwa. Można myśleć o śmierci. Często. Prawie nieustannie. Można nie mieć żadnej nadziei. Można zapaść się w cierpienie, utonąć w nim. Zasnąć. Nicość przerywana atakami, krwotokami, słabością... Nadzieja wraca zupełnie nieoczekiwanie. Niespodziewana. Gdybym chociaż frędzli u Jego płaszcza. Jeśli nie to, to już absolutnie nic. Moment wyboru. Resztką sił rzucić się w nicość, albo w Jego miłosierdzie. Wybrała to drugie... I łaska spłynęła na nią niemal automatycznie. Aż On sam się zdziwił. Zatrzymał się. Dopytywał. Ale nie po to, żeby zganić. Wręcz przeciwnie. Tylko po to, żeby potwierdzić. To już na zawsze. Twoje uzdrowienie jest faktem. Ono się dokonało. Bo ty uwierzyłaś. Przebudziłaś się...

Nie męcz Mistrza. Umarła. Odeszła. Zgasła. Zasnęła. Tak nam przykro. A mistrz jakby mówił - widzisz tę kobietę? Nie bój się. Tylko wierz. Tylko wierz. Wierz tylko. Tylko? Tylko...? W takiej sytuacji? Kiedy patrzył na jej powolne odchodzenie? Jej, jego córeczki, jego szczęścia, jego nadziei, jego... Jedno na co ma teraz ochotę to się rozszlochać. W co tu jeszcze wierzyć? Przecież pamiętał historię Dawida, króla, któremu zmarło dziecko. Jeśli jemu Bóg go nie wskrzesił, to przecież tym bardziej nie Jairowi. Kimże jest Jair przed Bogiem? Nie bój się. Wierz tylko! Brzmi mu w uszach, wwierca się w mózg, w jego zbolałą głowę. Im bliżej domu, tym większy lęk. Jak spojrzeć im w oczy? Nie zdążyli. A może gdyby położył na nią ręce. Może by żyła...

A On bez żadnych misteryjnych hokus-pokus. Po prostu podchodzi i budzi. Budzi ją do życia. Do nowego życia. Budzi ich wszystkich...

Budzi tych, którzy pozwolą się obudzić. Budzi tych, którzy wiedzą, że śpią. Wczoraj Mu się nie udało. A może wręcz przeciwnie... Obudził tego, który spał snem śmierci. Głębokim snem. Gerazeńczyk. Mieszkaniec grobów. Opętany. On pozwolił sie obudzić. Pozostali mieszkańcy tej krainy nie. Może ze strachu, że po przebudzeniu trzeba będzie... no właśnie... co trzeba będzie??? Któż to wie...

A przedwczoraj im wydawało się, że to On śpi. Podczas gdy jedynymi śpiącymi na tej łodzi byli oni. Apostołowie. Śpiąca nieświadomość, śpiące zapomnienie, śpiąca niewiedza, śpiące zwątpienie. Oni budzą Jego. Wołają z trwogą - giniemy. A On im mówi - NIE! Po prostu śpicie. I jeśli się nie przebudzicie, wtedy dopiero zginiecie... Wiara, gdzie jest wasza wiara??? To jest wasz budzik. Niezawodny...

Wiara jest życiodajna!!!




OBUDŹ SIE!!!

niedziela, 2 lutego 2014

tęskniąc...


zdj:flickr/MudflapDC/Lic CC
Mili Moi...
 Piękny jest ten Dzień Życia Konsekrowanego... Tyle dobrych życzeń od tych, którzy znają wartość konsekracji... Wszystkim wam z serca dziękuję. Ja każdego dnia odkrywam ją na nowo. To całkowite przylgnięcie do Jezusa. Wszak należę do Niego. Za wielką cenę zostałem nabyty, a Jego miłość utkała mnie w łonie mej matki... Planował mnie zanim jeszcze pojawiłem się tu na ziemi i już wówczas mnie powołał, abym należał tylko do Niego. Wyłącznie... To jest tak wielki dar, że trudno go ogarnąć małym, ludzkim rozumkiem. Jedno jest pewne. Wiele radości mam dziś z tego powodu, że z Jego strony nic się nie zmienia (w znaczeniu, że Jego miłość ani mniejsza, ani większa - pełna, doskonała i święta) i z mojej strony nic się  nie zmienia (w znaczeniu, że z taką samą mocą decyduję się iść za Nim i w Nim trwać). I to naprawdę dla mnie źródło szczęścia, za które zamierzam Mu dziękować podczas uroczystej Eucharystii w katedrze o godzinie 15.00.

A nad Słowem dziś dwie rzeczy przyszły mi do głowy. Pierwsza to duża tęsknota za Duchem Świętym. On tam dziś dość intensywnie działa. Wszak Symeon Nim owładnięty. Od Niego otrzymuje natchnienia. Tęsknię... Wciąż wołam o Ducha. Dziś zakończyłem kolejną dziewięciodniową nowennę do Niego. Nie chodzi mi tylko o Jego dary, które niewątpliwie są cenne i znacząco pomagają ewangelizować. Ale chodzi mi o Niego samego. O bycie blisko z Nim. To Jego prowadzenie jest prawdziwym skarbem. A nade wszystko moment radości. Duch to źródło radości. A tej chcę mieć jak najwięcej, z każdym dniem więcej. Zyskuje się ją zwłaszcza, kiedy się widzi, jak cudowny jest Pan...

 Ona jest niezbędna jeszcze z innych przyczyn. I to właściwie druga myśl na ten dzień. Radość w Duchu wyzwala z lęku przed śmiercią. Pomyślałem, że tak wiele osób żyje tak, jakby nigdy nie mieli umrzeć. Ten lęk przed śmiercią sprawia, że nie myślą o niej zbyt często. A zabiegi o materialną sferę życia mają ich znieczulić, zagłuszyć ten niepokój. Zauważyłem, ze popadam w podobną pułapkę czasami. Nie o materii myślę, ale o duchu. Czasem wydaje mi się, że jest tyle do zrobienia, że Pan mnie potrzebuje, że skoro jakoś tam jestem skuteczny... Dlaczego tak? Żeby nie myśleć o śmierci. Mam bowiem co do niej mieszane uczucia. Są takie elementy, przed którymi drżę - cierpienie, totalna samotność (nikt nie umrze ze mną, każdy musi sam). Choć są i fascynujące przestrzenie umierania - spotkanie z NIM... A jednak jest we mnie jakiś niepokój i pomyślałem sobie, że Symeon jest znakomitym kandydatem na patrona dobrej śmierci... On wprost za nią tęskni, on na nią oczekuje... Pewnie, można powiedzieć - starzec, ile tam jeszcze tego życia przed nim? Ale to coś więcej... On zobaczył najpiękniejsze źródło nadziei, on zobaczył Mesjasza, on zobaczył wszystko, czego pragnął i za czym tęsknił całe życie... Nic, ale to nic ważniejszego już nie zobaczy. Czuje się całkowicie spełniony, całkowicie wolny, całkowicie zrealizowany...

 A ja na Niego patrzę każdego dnia... Trzymam Go w dłoniach... Pieszczę niczym Symeon... Zaglądam w oczy... Widzę Jego uśmiech i dobroć... Widzę potęgę i chwałę... Czuję w sobie Jego moc jednocząc się z Nim codziennie... I wciąż nie stać mnie na całkowicie wolne - teraz o Panie pozwól odejść swemu słudze w pokoju...

Ale wciąż ufam... Że kiedyś... Że przyjdzie taki dzień... Ufam i... tęsknie...

sobota, 1 lutego 2014

odpocznij we mnie...


zdj:flickr/A Perfect Heart/Lic CC
Mili Moi...
No i sesja zakończona... Przepraszam, że wczoraj nie dałem znać, ale goście wyszli baaaardzo późno. Ucieszyłem się, że koledzy się u mnie zeszli, żeby poświętować i zapewniam, że byliśmy grzeczni :) Egzamin? No cóż... Dawno nie czułem się tak spokojny... Musiał się ktoś modlić... To zawsze tak działa... Trochę tez umiałem, no bo sie uczyłem przecież :) Ale pomogły nam niespodziewanie... warunki atmosferyczne. Zdawaliśmy w sali, gdzie temperatura była bliska zeru. Ja w swetrze, habicie i polarze marzłem... A profesor był w samym garniturku i koszulince... Nie zatrzymywał się ani na chwilę... Cały czas był w ruchu. Chyba się bał, że zamarznie... W każdym razie zdawaliśmy w pięciu. Nie obyło się bez zabawnych sytuacji. Profesor zadał jednemu z kolegów pytanie, na które odpowiedź brzmiała "żydzi"... Bidulek nie miał pojęcia, więc chcąc mu pomóc zacząłem "kręcić niewidzialne pejsy"... Oczywiście nie wpadł na pomysł co to mogło być, a kiedy go oświeciłem po egzaminie stwierdził, że był przekonany, że mu pokazuję literę "o" i zaczął szukać słowa na "o"... Matkooooooo :) W każdym razie wszyscy zdaliśmy. "Najgorsza" ocena to 4,5, ale nieskromnie zauważę, że to nie ja ją złapałem :) A dziś po prostu nie wiadomo co ze sobą zrobić... Tyyyyle czasu... I już nic nie trzeba... wszystko można :)

A dziś, patrząc na Jezusa uspokajającego wzburzone jezioro, zamarzyło mi się... panowanie. Ale takie, którego nie trzeba się wstydzić - panowanie nad samym sobą. Pomyślałem sobie, że niejednokrotnie moje życie przypomina jezioro Tyberiadzkie, gdzie zmiany pogody są niemal natychmiastowe. Oczywiście myślę o jakiejś mikroskali, bo gdybym powiedział, że jestem całkiem niestabilny, to bym skłamał. Chodzi raczej o to, że sam dla siebie jestem nieraz zagadką. Dlaczego reaguję tak, a nie inaczej; dlaczego coś wywołuje we mnie właśnie takie uczucia, a nie inne; dlaczego pojawiają się we mnie uczucia trudne - złość, agresja, niecierpliwość...? To wszystko są zagadki, które zgłębiam już od dawna. Robię to właśnie po to, aby moje życie mnie nie zaskakiwało i nie zaskakiwało innych. Uczę się lepszego rozumienia samego siebie, aby panować - nad uczuciami, nad zachowaniami, nad słowami... Żeby móc bezpiecznie żeglować. Żeby nie doświadczać takiego przerażenia, jak uczniowie - wobec czegoś, nad czym nie panowali...

Przywykli do Jezusa. A przyzwyczajenie ma to do siebie, że stępia pamięć. Nie pamiętali, że poszli za Nim również dlatego, że widzieli cuda i znaki. Widzieli jak rozprawiał się z demonem, widzieli jak pokonywał choroby. Jednym słowem. A tu... Zapomnieli... A On spał. Gdzie? W bardzo ważnym miejscu... Dopiero niedawno zwrócił mi na to uwagę nasz profesor. Jezus spał przy sterze. Czyli właściwie w najważniejszym miejscu łodzi... Profesor dowodził pięknie, że jeśli Jezus jest przy sterach, to może nawet spać, a i tak jest bezpiecznie...

Od razu przyszła mi do głowy święta Teresa od Dzieciątka Jezus, która zapraszała Jezusa, żeby w jej sercu się wyspał. Nie chciała Go budzić. Chciała, żeby w niej odpoczął... I ja chcę tego samego... Odpocznij we mnie - ważne, żebyś był jak najbliżej steru...