czwartek, 30 stycznia 2014

logika daru...


zdj:flickr/JMC Photos/Lic CC
Mili Moi...
No u mnie właściwie bez zmian :) Wciąż czekam na tę godzinę upokorzenia, która ma nastąpić jutro o 18.00.  Jest jak zwykle... Czyli patrzę na tezę i... próbuję związać z nią jakiekolwiek treści. A tam... czarna dziura... Hasła "teologiczne podstawy ewangelizacji", "przepowiadanie w kontekście dechrystianizacji", "biblijne paradygmaty nowej ewangelizacji", czy "typy ewangelizacji" - mówią wam coś? Nie??? No nic dziwnego... Wam nie muszą :) Najgorsze, że ja jestem dokładnie w tej samej drużynie, co wy... Do mnie też nie mówią... A ja będę musiał o nich mówić... Już jutro... Oczywiście trochę żartuję... Uczę się, robię co w mojej mocy, efekt zna tylko Pan, ale ufam, że juro objawi go mnie i całej reszcie świata...

A dziś medytowałem nad tą lampą wniesioną do pomieszczenia. Pokorna musi być... Bo co to za lampa, która powiedziałaby - za mało tu ludzi, nie świecę... Bo ja zaczynam świecić od czterdziestu osób obecnych. Przy mniejszych grupach nie ma to sensu. Co to za lampa, która powiedziałaby - nikogo tu nie ma, szkoda mojego światła, jest zbyt cenne. Co to za lampa wreszcie, która byłaby tak skupiona na swoim świetle, tak dumna ze zdolności świecenia, tak wpatrzona w siebie, że to ona decydowałaby kiedy sie włączy i z jaką intensywnością będzie świecić... Bezużyteczność... Takie lampy nadają się tylko do schowania do piwnicy. W najciemniejszy kąt. Ale nie do oświecania domu...

Chcąc być lampą, podejmując tę misję, trzeba wejść w logikę straty... Lampa świeci czy ktoś jest w domu, czy nie; świeci dla jednego i dla pięciuset; świeci wówczas, kiedy trzeba, a nie wtedy, kiedy sama o tym zdecyduje... Do tego nikt nie jest zdolny sam z siebie. Bo poczucie własnej wartości i ułuda bycia "kimś" nieustannie osłabiają blask... Prawdziwie może świecić tylko ktoś "podłączony" do Jezusa. Bo On naprawdę wyprowadza z logiki egoizmu. Rozdał wszystko... Nawet w ostatniej chwili, kiedy wisiał na krzyżu - dał Matkę, oddał szatę, oddał tchnienie, dał przebaczenie... Wszystko. Ten blask trwa do dziś i nigdy nie przeminie. Każdy, kto decyduje się świecić Jego światłem musi wejść w Jego logikę. W logikę straty...

To nie ja decyduję kto zyska... To nie ja decyduję kiedy... Siewca sieje hojnie... Lampa świeci jasno... Taka jest jej misja, takie powołanie. Niezależnie od tego, gdzie ją postawią, ma świecić. Nie zastanawiać się co to za miejsce, nie oceniać wartości oświecanych, nie koncentrować na sobie, nie urządzać "festiwalu światła", ale pokornie służyć w mocy Tego, który ją zapalił...

To, według notatek, które studiuję przed jutrzejszym egzaminem, nazywa się mentalnością ewangelizacyjną. Świecenie bowiem (ewangelizacja) nie jest jakimś dodatkiem do mojego życia (i życia tych wszystkich, którzy decydują się świecić) - ono jest jego istotą... Logika daru - darmo otrzymałeś, dawaj darmo, dawaj chętnie, dawaj zawsze... Logika daru, logika miłości, logika światła...

środa, 29 stycznia 2014

wybieraj...


zdj:flickr/Muffet/Lic CC
Mili Moi...
No u mnie nuda... Uczę się... Ale opracowałem dobry system... Uczę się blokami. To znaczy - cztery minuty sie uczę, a potem sześć minut odpoczywam przy komputerze :) To daje znakomite efekty. Zdążyłem dziś przeczytać notatki... raz... prawie... No weeeeeeźźźźźccccciiiiieeeee... Jakoś to chyba będzie nie??? A może profesorowi zamarznie to i owo (na przykład płyn do spryskiwaczy) i zaliczy nam jakoś... telefonicznie, albo co...

W każdym razie, to co najważniejsze, czyli spotkanie ze Słowem się dokonało jak zawsze. A od jutra wprowadzam kolejną odsłonę mojego niecnego planu wobec własnego organizmu. To znaczy budzik zostaje nastawiony kolejne piętnaście minut wcześniej. Po to, żeby mieć więcej czasu na Słowo, żeby czytać bez pośpiechu, żeby spotkać się z komentarzem. Skracam czas na sen w dłuższych odstępach czasu, żeby nie doznać szoku :) W każdym razie doskonale wiem, że nie spotkam się ze Słowem w ciągu dnia. I muszę to zrobić rano. Zresztą jest wówczas tak cudownie cicho... Więc od jutra pobudka o 5.00 :)

 Dziś szczególnie zatrzymał mnie fragment o ziarnie Słowa, które padło na glebę skalistą. Nie zakorzeniło się, bo gleby mu brakowało... Tak znana przypowieść. Co z niej jeszcze można wycisnąć? Ja pomyślałem dziś o wielu ludziach, których spotkałem na swojej drodze i którzy naprawdę z wielką ochotą przyjęli Słowo. Niektórzy uczynili to z udziałem wielkich emocji (co nie znaczy, że pod ich wpływem), niektórzy przeżyli to dużo spokojniej. Ale zdecydowali się przyjąć Słowo. Jezus znalazł w nich dom... Na chwilę...

Nie przyszły na nich straszne prześladowania, nikt nie groził im śmiercią, nie zapadli na jakąś egzotyczną chorobę, nie ukąsił ich wąż. Nie... Po prostu zetknęli się z realiami życia i okazało się, że relacja z Jezusem wymaga. Niewiele, ale jednak - czasu, pamięci, zaangażowania... Tego "paliwa", które stało się ich udziałem, wystarczyło na chwilę. Niczym pięć panien z innej przypowieści nie zadbali o jego uzupełnianie i... Stracili smak. Stracili smak rzeczy Bożych. Bo, proszę ojca, wtedy jak byliśmy na tych rekolekcjach, to wszystko było takie cudowne, porywające, wydawało się takie proste... A dziś już tak nie jest... Szukam tego poczucia, ale go nie odnajduję. Moja modlitwa jak "suche rąbanie razowca", moje czytanie Pisma... hmmm... no nie ma czasu, moje pytanie o wolę Bożą - nie za bardzo... Wszystko zniknęło... Jest jak dawniej...

Trochę już takich smutnych historii przerobiłem. Co do przyczyn - one bywają bardzo różne. Ale zbiegają się zwykle w jednej - braku konsekwencji. Wyobraźnia podsuwa nam czasem przekonanie, że coś w naszym życiu duchowym "zrobi się samo". Tymczasem fakt, że wszystko jest łaską, nie oznacza, że z tą łaską nie trzeba współpracować. Przyjąć i odpowiedzieć na nią każdy może i musi osobiście.

Sam to tylko chleb pleśnieje... Ja musze wybierać. Albo Słowo, albo 15 minut dłużej śpię... Albo Słowo, albo oglądając telewizor zasypiam przed nim. Albo Słowo, albo idę na kręgle szósty raz w tym tygodniu. Albo Słowo, albo pijemy w sobotę... Albo Słowo, albo... (usłysz w swoim własnym sercu tę alternatywę).

I... wybieraj!

wtorek, 28 stycznia 2014

marzenia...


zdj:flickr/Krasava/Lic CC
Mili Moi...
Normalny człowiek budzi się raz... No na przykład rano, kiedy ma przystąpić do przeżycia nowego dnia. Budzi się, przeżywa dzień, a wieczorem kładzie się znowu. Ja dziś budziłem się... trzy razy! Wszystko to za sprawą sesji i niesłychanie kojąco - usypiających notatek. To jest w ogóle jakiś koszmar... Ja już jestem za stary na naukę :) No nie wchodzi... I na pewno nie zdam w piątek :) No ale jeszcze walczę... Jeśli nie zasnę jutro, to pouczę się znowu :)

Dziś Pan przyszedł z niesłychanie dobrą nowiną. To nic, że nie żyłem w Jego czasach, to nic, że nie mogę być na przykład Jego kuzynem i nie ma znaczenia, że urodziłem się dwadzieścia wieków później. On mówi mi dziś, że mogę być w dużo bliższej, dużo bardziej zażyłej relacji z Nim, która wynika... z mojego wyboru. jeśli tylko zechcę wypełniać wolę naszego Ojca, natychmiast staję się prawdziwym bratem Jezusa (tę relację wybieram spośród "bratem, siostrą i matką"). Potrzeba tak niewiele, a można być tak blisko...

Co jednak z tą wolą Bożą? Trzeba się czasem trochę natrudzić, żeby ją odkryć. Co więcej, można się pomylić. Tak jak dziś, zdaje się, pomyliła się Maryja z rodziną. Przecież oni przyszli powstrzymać Jezusa, bo słyszeli, że coś złego sie z Nim dzieje. Wydawało im się... No właśnie... Wydawało im się, że to oni mają rację. A Jezus udzielił im dość bolesnej lekcji. Wola Ojca jest najważniejsza. Ona nie gwarantuje świętego spokoju, ona nie wprowadza w błogość cichego i spokojnego żywota. Ale zawsze, ale to zawsze, niesie ze sobą pokój...

Święty Maksymilian mówił, że my w zakonie mamy z wolą Bożą dużo łatwiej. Bo mamy przełożonych, którzy nam tę wolę obwieszczają. I nie było w tym cienia ironii. On był do tego głęboko przekonany. Ale może właśnie dlatego utarło się o "woli Bożej" mówić w życiu zakonnym wówczas, kiedy przychodzi nam zmierzyć się z czymś trudnym, wymagającym, czymś, na co sami byśmy się nie zdecydowali. Najczęściej w takim kontekście słyszę określenie "wola Boża". Towarzyszy temu często jakaś rezygnacja. Poza zakonem nie jest inaczej. Ilekroć z kimś rozmawiam o woli Bożej, to najczęściej w kontekście walki, zmagania, trudności...

Niezwykle rzadko przychodzi nam do głowy powiedzieć że taka wola Boża, kiedy czujemy się szczęśliwi, kiedy zrealizowały się nasze marzenia, kiedy mamy w sercu radość. Nie przypominam sobie, żebym słyszał wówczas - tak, taka jest wola Boża, Pan chciał mnie uszczęśliwić. I to wydaje mi się być podstawowym błędem. Wola Boża naprawdę jest źródłem naszego uszczęśliwienia. I nie zawsze musi by związana z jakimś wyzwaniem, z kosztami, z walką. Twoje marzenia są czasem również Jego marzeniami. A Jego marzenia mogą stać się twoimi. Jeśli zechcesz... I to dopiero jest prawdziwy cud :)

Bóg spełnił bardzo wiele marzeń w moim życiu. Stało się to źródłem wielkiego szczęścia dla mnie i staram się tym dzielić obficie. Wiele z Jego wymagań było dla mnie trudnych, niektórych do dziś nie rozumiem. Ale i one mnie uszczęśliwiły, co widzę z czasem coraz wyraźniej. Martwi mnie tylko, że być może czasem z tą Jego wolą się rozminąłem, nie podjąłem jakichś wyzwań, w których oczekiwała kolejna porcja szczęścia, nie zawsze łatwego szczęścia, ale Bożego. A ono zawsze jest prawdziwe...

Kto pełni wolę Ojca... Ten mi jest bratem... Nawet te marzenia, których nie zaspokoili ludzie (mieć ojca, mieć brata) zaspokaja mój Pan... Dlatego jako świadek rekomenduję Jego wolę... Według mnie - nie ma nic lepszego! :)

poniedziałek, 27 stycznia 2014

kiedy rozum śpi...


zdj:flickr/Kekka/Lic CC
Mili Moi...
No to weekend się skończył, zaczynamy się uczyć. Tak właśnie sobie powiedziałem... Otworzyłem notatki i... obudziłem się dwie godziny później. Ach, jakie to... studenckie :) Dopadają mnie wszystkie sesyjne zmory... Jak mawiają studenci, w sesji nawet ściany są ciekawe... Ale dzięki Bogu egzamin dopiero w piątek, więc może się jakoś ogarnę do tego czasu. Mam taką nadzieję...

Nie lubię krzykaczy... Nie ufam im... Z moich doświadczeń wynika, że im głośniej ktoś krzyczy przeciwko komuś, tym bardziej chce odwrócić uwagę od siebie, tym więcej sam ma do ukrycia. W takim świetle widzę dziś oskarżycieli Jezusa. Robią sobie panowie wycieczkę z Jerozolimy tylko po to, żeby mu powiedzieć, że działa pod wpływem złego ducha. Dlaczego krzykacze? A, to trzeba zobaczyć na własne oczy... Semici nie mają w zwyczaju zachowywać się powściągliwie, zwłaszcza kiedy stawiają zarzuty. Przekonałem się o tym wchodząc do synagogi przy Ścianie Płaczu w dzień szabatu... Kłótnie były absolutnie nie do zniesienia, mnóstwo gwałtownych gestów. Jak twierdzili ci, którzy byli tam ze mną, a znają nieco tamten język, chodziło... a jakże - o to, co wolno, a czego nie wolno w szabat... Ale dziś nie o tym. Raczej o tym, że grupa krzykaczy poddaje najbardziej absurdalny zarzut wobec Jezusa, jaki sobie tylko można wyobrazić. Belzebuba moc... To właśnie dlatego wyrzuca złe duchy...

Jezus jest zbyt delikatny, aby bronić się poprzez ukazywanie swojego dotychczasowego działania. Nie zamierza się odwoływać do swoich dokonań. Przywołuje raczej proste zasady logiki, które powinny tę sytuację wyjaśnić. Jak możliwe jest, że demon występuje sam przeciwko sobie? A że egzorcyzmy były realne i NAPRAWDĘ dochodziło do wyrzucania demona, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Jak to więc możliwe? Być może to proste wyjaśnienie trafiło do prostych słuchaczy, ale czy do krzykaczy?

Wątpliwe... Oni bowiem byli tak zajęci obmyślaniem w jaki sposób zaszkodzić Jezusowi, że nie zważali na logikę. I być może wcale nie zauważali, że pod największym wpływem wspomnianego Belzebuba są oni... Kierując uwagę na Jezusa, odwracali ją od siebie. Ale uwagę tłumu? Nie... Swoją własną. Skupieni na Jezusie, nie musieli się już mierzyć z własnym sumieniem, które pewnie nieustannie im powtarzało - to nie jest w porządku. Musieli zająć czymś swoje myśli, musieli zająć czymś samych siebie, musieli na coś skierować swój wysiłek... A demon znakomicie nimi rozgrywał. Kolejne fale zawiści, przeradzającej się w nienawiść zalewały ich powoli, ale skutecznie. Skończyło się to fatalnie... Dla Jezusa... Ale jeszcze bardziej dla nich. Jestem przekonany, że demon nie mogąc świętować triumfu nad Jezusem zabrał się za swoich dotychczasowych, bardziej, czy mniej świadomych przyjaciół. Ale to tylko moje domysły. Nikt nie musi iść za nimi...

Obserwując jednak rzeczywistość, nabieram przekonania, że krzykaczy nie brakuje, absurdalność zarzutów stawianych w różnych kontekstach i różnym ludziom, jest zbliżona do tej dzisiejszej, ewangelicznej, a poziom nienawiści, który temu towarzyszy jest zadziwiający. Nie podaję konkretnych sytuacji, bo ich ocena nie jest wcale prosta. Chodzi mi raczej o styl uprawiania dyskusji (chciałem napisać dialogu, ale to niestety nie ma z nim nic wspólnego), chodzi o sposób podejścia do człowieka, chodzi o całą tę napastliwość i agresywną emocjonalność. Częstokroć wystarczy przywołać najprostsze zasady logiki i cała argumentacja wali się jak domek z kart. Wystarczy? No właśnie nie wystarczy... Bo krzykacze nie kierują się zasadami logiki. Przecież nie chodzi w tym wszystkim o logiczność zarzutów. Przecież chodzi o to, żeby zniszczyć, dokopać, pognębić (czyli dokładnie o to samo, o co idzie demonowi wobec człowieka od zarania dziejów).Krzykaczy logicznie, spokojnie, kulturalnie nie można przekonać. A kiedy rozum śpi, budzą się...  demony. W nas...


niedziela, 26 stycznia 2014

sztafeta trwa...


zdj:flickr/ressaure/Lic CC
Mili Moi...
Z cyklu - jest mi dobrze, bo... Ciepło w pokoiku i kawka na biurku... Spotkanie z braćmi dziś z okazji zaległych imienin Mariusza (z prowincji krakowskiej). Bez pośpiechu przeżywany dzień - może trochę bezproduktywnie, ale z pewnością w duchu odpoczynku i świętowania niedzieli...

 Dlaczego tak? Nie piszę tego po to, żeby kogokolwiek drażnić. Nie chcę wzbudzać w nikim (a zwłaszcza w tych, którzy nie mogą się tym wszystkim ucieszyć) żadnych trudnych emocji... Nie. Chodzi raczej o to, że wielu z nas takie właśnie oczekiwania ma względem życia z Jezusem. Czy nie o tym bowiem marzymy - żeby było ciepło, cicho, bezpiecznie, łagodnie... Żeby wszystko jakoś się udawało, układało, trwało... Najlepiej, żeby się nie wychylać, żeby nikt sobie o mnie specjalnie nie przypominał, żeby wieść życie ciche i spokojne... Oczywiście nieco wyolbrzymiam i przejaskrawiam. Może nie do końca o to nam chodzi, ale...

Kiedy czytamy o początkach działalności Jezusa, to właściwie trochę się tak zapowiada. Bo nie ma tam wielkich tąpnięć. Poza nazaretańską porażką, właściwie jest sympatycznie, miło i przyjemnie... Chodzi sobie po Galilei, tu kogoś uzdrowi, tam kogoś powoła... Nie ma jeszcze sporów, kontrowersji. Lud idzie za nim jak zaklęty. Patrzą na Niego z podziwem, chcą znaleźć się w Jego obecności. Chcą się Go dotknąć. Chcą, żeby to właśnie im wyświadczył jakąś łaskę... I komu to przeszkadzało? Dlaczego właściwie to się skończyło? Gdyby nie ta jego konfrontacyjność, gdyby nie chciał tak wiele osiągnąć od razu, gdyby miał więcej cierpliwości, gdyby działał rozważniej, gdyby...

Ale On wiedział co i jak ma czynić. I na nic nie zdadzą się te wszystkie "gdybania", bo nasze pomysły z pewnością nie są lepsze, tylko dlatego, że są nasze... Co z tego wynika? Ano przede wszystkim to, że uczestniczymy w wielkiej sztafecie, w której nie będzie wcale lekko, łatwo i przyjemnie... Dlaczego? Bo nasz Pan szedł po takiej drodze... Bo Prawda kosztuje... Bo trzeba dać coś z siebie... Można pewnie mnożyć powody. Rzecz w tym, że wielu w tej sztafecie zginęło. Niezależnie od tego czy była to sztafeta na etapie zapowiedzi (Jan Chrzciciel), czy sztafeta na etapie realizacji (prawie wszyscy Apostołowie). Udział w tej sztafecie bowiem wiąże się z uczestnictwem we WSZYSTKICH misteriach Jezusa. Nie tylko w tych łatwych, miłych, sympatycznych; nie tylko w tych związanych z aplauzem tłumu; nie tylko z tymi pełnymi wzruszeń... Ale również z tymi związanymi z pogardą, odrzuceniem, upokorzeniem, osamotnieniem, brakami wszelakimi... I pewnie nic dziwnego, że zbyt wielu chętnych na WSZYSTKIE misteria Jezusa nie ma... Raczej wolimy tkwić w tym, co lubimy, co sprawia nam przyjmność, co daje nam poczucie bezpieczeństwa...

Z tym większą wdzięcznością myślę dziś o tych Nauczycielach, którzy podjęli bieg w tej sztafecie niezależnie od konsekwencji. Wczoraj i dziś... Są, biegną, uczą, przewodzą... Z wdzięcznością myślę o Jezusie, który znając naszą słabość zostawił nam samego siebie jako pokarm, źródło siły w tym biegu... Swoją drogą, jakiś czas temu dostałem zapytanie od "nieśmiałej zszyfki" dotyczące Eucharystii i jej rozumienia. Pytanie opiera się na przesłaniu Cataliny Rivas, której wizja Eucharystii jest wielu z was z pewnością znana. "Zszyfka" pyta, czy ona, prosta katoliczka bez teologicznego wykształcenia, może tak przeżywać Eucharystię... "Zszyfko" droga, śmiem twierdzić, że znacznie łatwiej TAK przeżywać Eucharystię ludziom prostym, niż tym, którzy usiłują Boga teologicznie dookreślić i ponazywać. Oczywiście strzegąc się wszelkich uogólnień (bo wszak i serce teologa może zachować pokorę i prostotę) trzeba powiedzieć wprost - im prostsi jesteśmy przed Panem, tym głębszego poznania samego siebie nam On udziela. Im biedniejsi i stęsknieni jesteśmy podczas Eucharystii, tym szerzej Jego serce dla nas się otwiera... Trzymaj ten kierunek - pragnij, tęsknij, proś... I przeżywaj sercem te spotkania, które są podstawą dla naszego biegu ku świętości, Niech one staną się dla ciebie i dla nas wszystkich źródłem siły do wejścia we WSZYSTKIE misteria Chrystusa. Bo jeśli zdecydowaliśmy się za Nim iść, to ze wszystkimi konsekwencjami... A On nas nie zostawi i nie opuści... Nigdy... Sztafeta trwa... Więc... Podaj dalej...

sobota, 25 stycznia 2014

cud Jego obecności...


źródło - You Tube
Mili Moi...
 Nieopatrznie wyszedłem dziś na zewnątrz. Niby nic... Osiemnaście stopni mrozu, to nie chicagowskie trzydzieści sześć... Ale jednak. Zdominowało mnie marzenie o ciepłym kocyku i kubku gorącej kawy w dłoni... I teraz, kiedy siedzę w ciepłym pokoju i patrzę za okno na wirujące delikatnie płatki śniegu, myślę sobie o tym, jak wielu trosk Pan mnie pozbawił w moim życiu... To wciąż kontynuacja mojej długiej już medytacji nad uczciwością mojego życia. Czy ono jest rzeczywiście całkowicie Jemu poświęcone? Bo to byłoby uczciwe... Nie muszę się troszczyć o dach nad głową, nie martwię się o to, co rano będzie w misce, nie drżę z niepokoju jak zapłacę za gaz w kolejnym miesiącu... O to wszystko nie muszę się troszczyć... No więc o co się troszczę? Co stanowi obiekt moich życiowych zabiegów. Bo to muszą być sprawy Boże - inaczej nie jestem uczciwy... Jak by to powiedział święty Franciszek - jestem złodziejem... Korzystam z pracy innych, nic nie dając od siebie... Nazywał takich "braćmi muchami". Musiał już wówczas widzieć wielkie niebezpieczeństwo takich braci, kapłanów, którzy przychodzili do zakonu "się urządzić". Bo można... Jak wszędzie... Uczciwość... Mocne słowo. Zwłaszcza współcześnie...

Dzisiaj zakończenie Markowej Ewangelii... O znakach, które towarzyszyć będą wierzącym... Poczułem znów ogromne pragnienie, żeby Pan mi ich udzielił... Do służby... Żeby docierać, przedzierać się przez obojętność świata, prowadzić ludzi do Jezusa... Marzy mi się wiara traktowana jako coś najnaturalniejszego na świecie. Bez jakiegokolwiek zadęcia, bez nabudowywania nad nią wszelkich towarzyskich baldachimów, bez nieśmiałości i skrępowania... Tak po prostu... Ufnie, przed Jezusem... Jeśli ktoś przychodzi do mnie ze swoją troską, to nie czekam na lepszy czas, nie obiecuję modlitwy, którą zaniosę kiedyś przed tron Boży, nie pocieszam go teologicznymi formułami o transcendentnej obecności Boga, który jest zawsze... Nie. Biorę go po prostu za rękę, staję z Nim przed Jezusem, przytulam do serca i w duchu najprawdziwszej miłości zanoszę go do Najczulszego... Tak to sobie wyobrażam... Ale wciąż sam tak nie potrafię... Uczynić z wiary nie element doklejony do reszty życia, ale treść, na której cała reszta jest nabudowana, z której cała reszta wypływa...

Dwie rzeczy, moim zdaniem, są do tego niezbędne... Otwartość i bezgraniczne zaufanie Jezusowi. I w jednym i drugim widzę jeszcze sporo braków. Dlatego pewnie to, co powinno być moją codziennością, to, o czym tak intensywnie marzę, dokonuje się tylko okazjonalnie, choćby na takich rekolekcjach jakie ostatnio przeżyliśmy z "moimi dzieciakami" w Gdańsku... Tam zaufania nie brakowało, a i otwartość z mojej strony (ale nadto z ich strony) była wielka... Działy się cuda... I do dziś się dzieją, co wynika z tych informacji, które od nich samych otrzymuję... A największym cudem jest trwałe zanurzenie w Jego miłości... Żadne branie węży do rąk nie może się z tym równać... A jakiekolwiek inne cuda, do tego największego mają prowadzić - do odkrycia Boga, jako Miłującego...

Trzeba marzyć... Bo marzenia zmieniają się w rzeczywistość.... Bardzo często. Dlatego ufam, że przyjdzie jeszcze kiedyś taki dzień (może całkiem niedługo), w którym bez jakiegoś większego zażenowania, bez niespokojnych uśmieszków, bez obawy złapię właśnie ciebie za rękę i z tobą stanę przed Jezusem... I oboje (obaj) doświadczymy cudu. Cudu Jego obecności...

PS. Zamieszczam filmik, który znalazłem wczoraj... Dla mnie to 43 minuty miłości zamkniętej w dźwiękach... Nawet jeśli nie znacie angielskiego, warto tych dźwięków posłuchać...

piątek, 24 stycznia 2014

a co zrobiłeś dla mnie?


zdj:flickr/Niels Linneberg/Lic CC
Mili Moi...
Mróz taki, że nosa nie chce się wytknąć z ciepłego pokoiku... Ja się dziś dodatkowo rozgrzewałem żelazkiem :) Nie prasowałem co prawda rzeczy na sobie, ale ciepło mi się zrobiło... Pięć godzin oddawałem się temu zacnemu zajęciu... Ono ma jedną, ważną cechę, o której już chyba pisałem i która mnie w nim cieszy... Widać efekty... A chłopy już tak mają, że lubią je widzieć szybko...

Niemniej i na dworze dziś pospacerowałem... Kolega rocznikowy zaprosił mnie na sushi... Jak mogłem odmówić? Najlepsze jedzenie na świecie :) Ale żeby nie popaść w jakąś piątkową niepowściągliwość, połączyłem spacer z odprawieniem Drogi Krzyżowej... Przyznam szczerze, że z dużym rozbawieniem zauważam czasem wzrok ludu Bożego, który na mnie spoczywa podczas odprawiania tego nabożeństwa. Jest najczęściej pełen zdumienia. Pierwsze spojrzenie zatytułowałbym - po co ten chłop tak łazi po tym kościele i klęka co chwilę? Kiedy już widz ułoży sobie w głowie po co, wówczas następuje drugie spojrzenie pod tytułem - to już mamy Wielki Post??? Czyżbym czegoś nie zauważył?

A Słowo? Ono mnie dziś kieruje mocno ku mojemu powołaniu... Wybrał Apostołów, aby byli z Nim i aby mógł się nimi swobodnie posługiwać. Pomyślałem sobie dziś, że Pan naprawdę sporo we mnie zainwestował, ale czy może na mnie liczyć? Tak po prostu... Zawsze... W każdych okolicznościach... Te imiona Apostołów. Każde wymienione. Znak tego, jak każdy z nich jest ważny. Każdy ma swoje miejsce w tym Bożym planie. Każdy ma jakieś zadanie.. Każdy jest Mu jakoś potrzebny. I ja jestem... Tylko czy rzeczywiście daję z siebie wszystko???

Jakiś czas temu jeden z kolegów, który naprawdę jest obciążony wieloma obowiązkami, opowiadał mi, że jego kolega sąsiad, również kapłan, pojawia się czasem u niego a to w drodze na basen, a to w drodze na siłownie, a to w drodze ku jakimś innym atrakcjom i powtarza mu swoją złotą maksymę - za dużo pracujesz, powinieneś zrobić coś dla siebie... Emocji, jakie to wzbudza w adresacie, pozwolę sobie nie cytować... Pomyśleć o sobie, zrobić coś dla siebie...

To jest chyba jedna z wielkich pokus kapłańskich, które przed nami stoją. I groźne pewnie nie jest samo działanie służące relaksowi. On jest potrzebny każdemu, księdzu też. Ale chodzi raczej o zachwianie proporcji. Ponieważ "robienie czegoś dla siebie" może nagle stać się życiowym celem, wobec którego inne cele schodzą na plan dalszy. A wówczas to prawdziwa równia pochyła. I można by postawić pytanie o istotę powołania... Widzę Jezusa, który stoi przed każdym z nas, kapłanów i zadaje pytanie - a co robisz dla mnie? Tak po prostu dla mnie? Nie dla posługi, nie dla realizacji obowiązków, nie dla "haju" który odczuwasz, gdy duszpasterzujesz... Dla mnie...

I znów dziś pomyślałem, że to moje studiowanie, to tak trochę jednak dla siebie. Choć jest ono darem od Niego. Na pewno... Ale przeżywam je dla Niego? Chyba nie... Ileż rzeczy w swojej codzienności robię dla siebie, ze względu na siebie? Nawet jeśli robię dla innych, to przecież częstokroć również dla siebie... A ON?

Przypomniałem sobie świętą Teresę od Dzieciątka Jezus, która była skupiona w swoim życiu na robieniu małych przyjemności Jezusowi. Jeśli On mnie powołał, wybrał, tak bardzo umiłował, że chciał mieć tylko dla siebie, to czyż nie powinienem wszystkiego, absolutnie wszystkiego robić dla Niego? Tu jest naprawdę dużo miejsca na zapomnienie o sobie... Aby byli z Nim... Podstawowy motyw powołania! Aby byli z Nim... Nie sami ze sobą, dla siebie, ku sobie...

Zanim więc następnym razem zrobię coś dla siebie, chcę usłyszeć Jego pytanie - a co dziś zrobiłeś dla mnie??? Tak po prostu...

czwartek, 23 stycznia 2014

nie ma czasu :)


zdj:flickr/StevenW/Lic CC
Mili Moi...
Właśnie dobiega końca ostatni dzień studiowania w tym semestrze. Jakiś trudny był, choć niewiele dziś czasu spędziliśmy na uczelni. Ale wszędzie tłok. Nigdy tam nie ma tyle ludzi. Windy nie dają rady. Zacinają się. Na korytarzach tłoczno... Wszędzie studenci... I my, pomiędzy nimi... Dziś ostatnie wykłady na temat wykorzystania technik multimedialnych w duszpasterstwie... Ja tam raczej słaby w tym temacie jestem... Choć widzę ich wartość, to jednak zdecydowanie jestem zwolennikiem Słowa. Przekazać Słowo w sposób na tyle ciekawy, żeby nie trzeba było używać dodatkowych atrakcji... Jezus to potrafił, to i my potrafimy... I choć czasy mocno się zmieniły, to czy człowiek aż tak bardzo??? Te same lęki, te same pragnienia., te same trudności...

Dziś w Słowie odnajduję to za czym bardzo tęsknie, a czego aktualnie nie przeżywam. Taki normalny stan duszpasterski... Jezus w pełni zaangażowany. Nieustannie w drodze, wciąż wokół Niego pełno ludzi, którzy co prawda przychodzą do Niego po to, aby uwolnił ich od codziennego cierpienia, ale przecież On nie marnuje żadnej okazji do formowania... Jak Ewangelista powie w innym miejscu - przychodziło tak wiele osób, że nawet na posiłek nie mieli czasu... Jezus się nie oszczędza. Jezus służy... I to wydaje mi się normalnym stanem. Tak właśnie być powinno, jeśli swoje życie człowiek związał z Nim. Tak powinno być w moim życiu...

Coraz trudniej, musze to przyznać, uzasadnić mi przed samym sobą moje studiowanie. Bo choć oczywiście zdobywanie wiedzy ma znaczenie, ma sens, to jednak ja sam nie robię tego, co robić powinienem, do czego zobowiązuje mnie moje kapłaństwo. Co kocham robić!!! A, jak mawiał jeden z moich braci i jest to głęboka prawda - dusze giną... Wciąż zbyt mało jest tych, którzy całkowicie poświęcą się zdobywaniu ludzi dla Chrystusa... Wiele myśli w związku z tym krąży mi po głowie... Nie mogę sobie pozwolić na tracenie czasu, na tracenie jakiejkolwiek okazji... Oczywiście nie myślę o przerwaniu studiów, bo one również są jakimś planem Pana Boga na moje życie, ale... No właśnie, ale... Myślę o tym, co mogę zmienić i w jaki sposób ucząc się nadal, więcej mojego czasu oddać na służbę tym, którzy jej potrzebują... Są juz pewne projekty... Napisze o nich kiedyś, bo wyglądają bardzo realnie... Ale jeszcze nie pora..

 Wiem jedno... Kocham moje życie... Kocham Boga, który je sobie wziął... Kocham tych, do których On chce mnie posłać (choć pewnie kocham ich wciąż za mało). I niezależnie od tego, jak ta miłość jest odbierana (bo pierwsze czytanie mówi nam dziś o kwestii zazdrości, której nie sposób nie zauważyć, kiedy służy się gorliwie), chcę ją nieść tym, którzy są jej spragnieni... Tak cieszę się, że wciąż są tacy ludzie... A ta miłość niczym ciasto drożdżowe - nieustannie we mnie rośnie i rośnie... Nie umiem sobie z nią radzić... Przelewa się... Nie dlatego, że ja jestem taki wspaniały. Nie, nie... To On jest wspaniały... Bo On jest jej źródłem... A ja umiem się tylko zdumiewać i korzystać z okazji, żeby dawać... Chcę dawać... Nie chcę tracić czasu... Każda chwila jest ważna... Jezus nie uronił żadnej... Był dla... Cały dla...

środa, 22 stycznia 2014

lęk...


zdj:flickr/small world/Lic CC
Mili Moi...
Dziś doświadczyłem, że wszelkie dobro musi być jakoś okupione cierpieniem... Otóż obudziłem się dziś z... potwornym lękiem, lękiem o moją własną przyszłość. Dawno (o ile w ogóle kiedykolwiek) czegoś takiego nie doświadczyłem. Potężny ucisk w żołądku i ogromne przygnębienie. Zły sen? Może... Pokusa? Z pewnością... Tym pewniej, że poprzez cały dzień szedł ze mną wielki niepokój... Dookoła mnie. Na korytarzu uczelnianym atak paniki pewnej studentki przed egzaminem, krzyki, tarzanie się po ziemi, wizyta pogotowia... Jakieś nietypowe podenerwowanie jednego z profesorów... Nigdy wcześniej tak nie reagował, nie złościł się.... Patrzyłem na to wszystko z niedowierzaniem... I ten ucisk w żołądku...

Rozważałem dziś rano Ewangelię o człowieku z uschłą ręką... I nic... Nie mogłem tam siebie odnaleźć. Słowo nie wybrzmiało mi pociechą... I ten ucisk w żołądku... Kiedy klęczałem w kaplicy przed modlitwami porannymi, wołałem do Pana - o co chodzi? Przecież nic się nie wydarzyło, nic od wczoraj się nie zmieniło w moim życiu. Skąd to jest? Pojawiło się. Nagle. Niespodziewanie...

Ale Pan nie zostawił mnie w tym samego. Pierwsze czytanie, z którym spotkałem sie dopiero na Eucharystii, czytanie opowiadające o zwycięstwie małego Dawida nad wielkim Goliatem, stało sie dla mnie prawdziwym źródłem nadziei. Idę z nim przez cały dzień. Przypominałem je sobie dziś wielokrotnie, a wraz z nim ten slogan, który wielokrotnie spotykałem, a dziś mi się naprawdę przydał - nie mów Bogu, że masz wielki problem, ale powiedz swojemu problemowi, jakiego masz wielkiego Boga... I Różaniec... Zanurzyłem się w tej modlitwie. Odmówiłem dziś dwie części... Mama jest najlepszym lekarstwem na wszystko...

I wieczorem pojawił sie pokój... Delikatnie, jakby nieśmiało, przyszła świadomość, że moje losy są w ręku Pana (Ps 31) i nie musze się obawiać... A wszystko, co próbuje mną chwiać, rozbijać wewnętrznie, niszczyć duchowo zanurzam w Nim... Trudny dzień... Ale wyraźnie czułem, że to jakaś moja ofiara. Że muszę ją ponieść, że to taka pieczęć nad tym, co się w minionych dniach dokonało... Widzicie te świadectwa? Piękne te moje dzieciaki... Odważne... Namaszczone Duchem Świętym... Konkretni, rzeczowi... Nie rozemocjonowani, choć zdumieni... I zachwyceni... A ja razem z nimi... Boży dar, tak wielki dar, wart jest, żeby trochę dla niego pocierpieć... Rodzić życie - to zawsze dokonuje się w bólu. Musi tak być... To, co mnie zachwyca, to fakt, że Pan nie stoi z boku. On jest zawsze z tymi, którzy Go potrzebują... Zawsze...

A jutro ostatni dzień studiowania w tym semestrze... I przerwa. Do 18 lutego... Aaaa... Zapomniałbym... Mam przecież jeden egzamin... Ale za to jaki trudny :)

A swoją drogą... Ile życia wniosły tu "moje dzieciaki". Wczoraj padł rekord... 329 wejść w ciągu dnia... No, no, no... :)

wtorek, 21 stycznia 2014

wychowany przez prawo, zbawiony przez łaskę...


zdj:flickr/nosha/Lic CC
Mili Moi...
Jak trudno jest wrócić, kiedy chciałoby się jeszcze zostać... Zdecydowanie za krótkie te rekolekcje. Zawsze mnie to zdumiewa. Jak to możliwe, żeby w tak krótkim czasie stworzyć taką więź, która broni się przed zerwaniem, która chce trwać? To musi być zasługa Jezusa. Wszak po ludzku więcej nas dzieli, niż łączy. Bo to i miejsce odległe, i wiek różny, i zajęcia którym się oddajemy... A jednak tej radości z przebywania razem nikt nam odebrać nie zdoła. Rozstanie jest koniecznością, co nie zmienia faktu, że już myślimy o następnym spotkaniu, a ja tak najzwyczajniej - już za tymi moimi dzieciakami tęsknię :) Mam chyba w sobie jakiś charyzmat założycielski... :) Bardzo mnie smuci, kiedy ludzie przychodzą i odchodzą (choć rozumiem, że tak musi być). Ale mam w sobie taką nadzieję, że przyjdzie taki dzień, kiedy przyjdą i... zostaną. Może da mi Pan Bóg tę łaskę, żeby zainicjować coś trwałego i dobrego w Kościele... W każdym razie zanurzam w Nim dziś tę tęsknotę za tymi Jego dziećmi, które w ostatnich dniach tak bardzo otworzyły się na Jego obecność i działanie...

 Do domu sie wczoraj bardziej doślizgałem, niż dojechałem. Osiem godzin. To długo jak na tę trasę. Ale były takie chwile, że musiałem walczyć z lodową taflą na szybie, przez którą świata nie widziałem. Dawno już tak ciekawej pogody na drodze nie przeżyłem. Ale na szczęście dotarłem bezpiecznie i mogę dziś spokojnie przystąpić do ostatniego tygodnia zajęć... A potem seeeeeesja... To brzmi złowieszczo :)

 Dziś zastanowiło mnie mocno postępowanie Apostołów. Wszak jako Izraelici musieli doskonale wiedzieć, że to, co czynią jest zakazane w szabat. Pomyślałem, że ich zachowanie jest co najmniej niefrasobliwe, jeśli nie wręcz prowokacyjne. Czyżby potwierdzali obiegową opinię o niewysokich kwalifikacjach moralnych galilejskich rybaków? Bo zdaje się, że nie są szczególnie przywiązani do przepisów prawa... A Jezus zdaje się sankcjonować właśnie takie ich postępowanie. Co więcej, generalnie, chyba nie bardzo lubi tych w prawo zapatrzonych. Czy nie wydaje wam się dziwne, że na swoich uczniów nie wybrał faryzeuszów, którzy przynajmniej starali się o doskonałość, którym bardzo zależało, którzy wkładali ogromny wysiłek w zachowywanie prawa? Nie ich wybrał, ale rybaków, którzy, jak widać, do prawa mają stosunek dość luźny...

Wszystko to przywodzi mi na myśl kwestię wolności, właściwie przywilej wolności. Bynajmniej, nie oznacza to, że prawo nie ma żadnego znaczenia. Ale z całą pewnością nie jest ono bóstwem pomocniczym, którym Bóg się posiłkuje, żeby zachować na ziemi porządek, bo innego pomysłu nie miał. Daleki jestem od postawy lekceważenia prawa, bo i do tego nigdy Jezus nie zachęcał, ale usiłował po wielokroć wyzwolić ludzi z niewoli prawa, czyli z takiego przekonania, że wystarczy zachować kilka(set) przepisów i jest się w porządku. Jezus głosił nie wolność od prawa, ale raczej wolność w prawie, która przede wszystkim znamionuje spojrzenie na żywego człowieka. Myślę, że nie bez przyczyny dzisiejsza Ewangelia jest skomponowana z pierwszym czytaniem z 1 Sm, w którym Pan mówi, że człowiek patrzy na to, co zewnętrzne, a Bóg patrzy na serce. My wprawdzie do serca drugiego człowieka nie mamy dostępu, ale może warto się czasem zastanowić, czy w tym sercu jest dokładnie to samo, co widzimy na zewnątrz. Bo być może są tam takie rzeczy, które nijak nie podlegają przepisom, które próbujemy zastosować do całego człowieka...

Czy to wszystko ma służyć "przymykaniu oka"? Chyba nie... Ale odstąpienie od zachowywania prawa może sie pewnie okazać czasem równie wychowawcze (zaryzykuję stwierdzenie, że nawet bardziej wychowawcze), niż jego zachowanie. Dostrzeżenie całej złożoności ludzkiej egzystencji nie jest wbrew prawu, choć czasem prowadzi do jego relatywizacji, do nowego przemyślenia czemu ono służy. I pewnie taki był zamysł Jezusa - wyzwolić z niewoli. Bo nie dla niewoli prawo człowiekowi zostało nadane, a rzeczy najważniejsze dokonały się bez niego... O czym mówię? O naszym zbawieniu, które jest całkowicie darmowym darem, zupełnie niezależnym od przestrzegania prawa

PS. Zapraszam do spojrzenia w komentarze pod poprzednim wpisem... Tam "moje dzieci" realizują swoje pierwsze zadanie ewangelizacyjne... Dają świadectwo. Każde z nich jest piękne. Bo płynie z serca żywego człowieka - przemienionego przez Żywego Boga (nie przez prawo) :)

niedziela, 19 stycznia 2014

żadnej okazji...


zdj:flickr/Nicole/Lic CC
Mili Moi...
 No i jestem w Gdańsku na rekolekcjach... Błogosławię Pana za ten czas. Ja po prostu odżywam, jak mam do czynienia z młodymi ludźmi spragnionymi Boga. A tacy właśnie tu przyjechali. I choć to młoda młodzież (bo głównie ze szkół średnich), to ich entuzjazm, z jakim chcą wchodzić w świat wiary mnie również porywa. W takich sytuacjach mógłbym rzeczywiście nie jeść i nie spać, byle ten ich głód Boga zaspokoić. Wtedy czuję się naprawdę narzędziem Jego mocy i łaski. Nie wtedy, kiedy siedzę w książkach i pisze nikomu niepotrzebne artykuły :) Narzędzie powinno pracować w rękach Stwórcy... I wczoraj rzeczywiście poczułem się spracowany...

Robimy tu taką ewangelizację w skrócie. Wczoraj dzień Miłości Bożej, jej dotknięć, dzień uzdrowienia. Wieczorem przeżyliśmy nabożeństwo, w którym błagałem cała mocą mojego kapłańskiego serca, żeby Pan Jezus dotykał ich zranionych serc. Przy czym po raz kolejny zobaczyłem jak bardzo każdemu z nas potrzeba być przyjętym, zaakceptowanym, ukochanym... Nasze serce zamienia się w wosk, kiedy słyszymy o tej niepojętej miłości samego Boga, z którą On ku nam wychodzi... Nie będę pisał o ich przeżyciach, jeśli zechcą to napiszą tu o nich sami. Ja natomiast jak zawsze przeżyłem to bardzo... Wszedłem w to całym moim wewnętrznym i zewnętrznym światem. Czułem niemal namacalnie jak ta Boża miłość przepływa przez moje dłonie. Czułem się wręcz porwany przez nią. Ona mnie wewnętrznie poruszała i prowadziła do fali nieprawdopodobnego współodczuwania z nimi tych cierpień, które mi przynosili. Po tym nabożeństwie, które przeżyliśmy wspólnie, ja czułem się jakbym przerzucił tonę węgla, jakbym zdejmował z nich wielkie ciężary i zanosił je Jezusowi, choć to raczej On je zdejmował, może przy moim niewielkim udziale... Wylanymi łzami można by pewnie napełnić niejeden flakon. Ufam, że były to potrzebne łzy uwolnienia i tęsknoty za Tym, który nigdy nie zawodzi i przychodzi zawsze, kiedy Go wzywamy...

Dziś mamy dzień wyboru. Jeśli się zdecydują, to Pan wkroczy w ich życie z cała mocą, przemieni ich. Zawsze czyni to bowiem na podstawie naszej świadomej decyzji. Zdążyłem im już nakreślić piękne konsekwencje tej decyzji, nie kryłem też trudności na jakie napotkają, bo i te muszą znać. Obecnie medytują nad Piotrem, który był tak blisko Jezusa, a nie umiał Go wyznać, kiedy nadeszła jego pora. Mimo wcześniejszych szalonych i gorliwych deklaracji... W tym temacie bardzo pomocne okazują się świadectwa samych sióstr zakonnych, które opowiadają o tym, jak Jezus przemienił ich życie, kiedy Mu rzeczywiście zaufały. Nikt przeciez nie rodzi się zakonnikiem, czy siostrą zakonną. mamy swoją historię. Czasem dość burzliwą... Wiara rodzi się ze słuchania...

 Dziś natomiast j sam wpatruję się w Jana, który żył, aby zaświadczyć... Pomyślałem sobie ile okazji ja sam zmarnowałem, ile sytuacji, w których mogłem zaświadczyć. Moje życie przecież jest również życiem świadka. Zawsze mnie mocno śmieszy, kiedy ktoś mi życzy wszystkiego dobrego w życiu osobistym i zakonnym. Nie ma życia osobistego! Moje życie osobiste zostało oddane Jezusowi, On je sobie wziął, On mnie zechciał... Wczoraj oglądaliśmy film "October baby" o młodej kobiecie, która przeżyła nieudaną próbę aborcji i została adoptowana. kiedy się o tym dowiaduje, próbuje szukać swojej tożsamości. Piękny film, każdemu polecam... Pod koniec zwraca się do swojego adopcyjnego ojca - dziękuję... On pyta - za co? Ona zaś mówi - za to, że mnie chcecie... Ja dzisiaj to samo mówię mojemu Jezusowi - dziękuję Ci za to, że mnie zechciałeś, że wziąłeś dla siebie moje życie, że nadałeś mu taki, a nie inny cel, sens, kierunek...

Próbuję sobie wyobrazić radość Jana, kiedy odkrywa, że to Jezus jest Mesjaszem. Ile to musi rodzić w nim entuzjazmu, gorliwości... Nie marnuje już pewnie żadnej okazji, żeby o tym mówić. Wcześniej Go nie znał, ale poznał... A ja? Tak długo już Go znam, tak długo... I mam Go zanieść światu, który na Niego wcale nie czeka... Nie ma czasu do stracenia... Nie mogę zmarnować żadnej okazji... Żadnej!

czwartek, 16 stycznia 2014

dać się wypromować Jezusowi...


zdj:flickr/Cord Cardinal/Lic CC
Mili Moi...
Czasem naprawdę przedziwne dni pojawiają się w moim życiu... Wczoraj na przykład wyszedłem z domu o 9 rano, żeby wrócić do niego o 20. Taki układ zajęć się pojawił... Na szczęście jednorazowo, bo pewnie za długo bym w takim tempie nie uciągnął...
 Ale za to dzień zakończył się arcyzabawnym akcentem. Mianowicie w środowe wieczory mieliśmy taki wykładzik dotyczący pisania prac doktorskich. Jak to robić i tak dalej... Co dwa tygodnie te spotkania się odbywały, ale jakoś tak niefortunnie się złożyło, że byłem tylko raz w tym semestrze. Nie dlatego, żebym unikał. Przeszkody były jakieś realne. Wczoraj mieliśmy zaliczenie, a jako że musiało być z oceną, to i profesor musiał przygotować jakiś teścik. Rozbawił nas już na samym początku, kiedy sie przedstawił i przypomniał jaki to wykład prowadził przez ten semestr. Przywitał wszystkich, a w sposób szczególny tych, którzy są po raz pierwszy :) A potem test... Oczywiście nie bardzo miałem pojęcie (jak większość moich kolegów) jakie są odpowiedzi na banalnie proste pytania - na przykład - co to są badania naukowe? jaki jest cel badań naukowych? co to jest problem badawczy? i tak dalej... Tworzyliśmy w każdym razie nowe zręby nauki... Oczywiście profesor doskonale wstrzelił się w potrzeby grupy czytając jakieś ważne pisma, a nawet wychodząc w pilnej potrzebie na czas jakiś :) W każdym razie wychodząc poprosiłem go, żeby nigdzie nie ujawniał tych naszych odpowiedzi, bo to mogłoby zrujnować naszą karierę naukową, na co on z serdecznym uśmiechem odpowiedział, że obowiązuje go ustawa o ochronie danych osobowych :)

Dziś ruszam natomiast do Gdańska, aby poprowadzić rekolekcje dla młodzieży u sióstr nazaretanek. Nazbierały 20 osób, czym jestem mocno zdziwiony. Na wskroś pozytywnie rzecz jasna. Będziemy mówić o tym jak ważny powinien być Jezus w życiu chrześcijanina i czy my rzeczywiście Go znamy? Cieszę się na ten czas, choć jeszcze kilka rzeczy do przygotowania na przyszły tydzień na uczelnię, bo nie wszędzie jest tak łatwo jak na wczorajszym zaliczeniu (chwała Bogu zresztą!!!). Ale mam nadzieję, że jakoś się zepnę i zdążę po powrocie. Nie wiem jak tam będzie z internetem. W razie czego proszę o cierpliwość. Odezwę się, kiedy to tylko będzie możliwe :)

A dziś dwie rzeczy mnie poruszają mocno. Z jednej strony są to słowa trędowatego - jeśli chcesz, możesz... One budzą we mnie motywację ku zaufaniu... Bo ostatnio dałem się chyba zahipnotyzować jednemu z moich problemów. Wcale nie jakoś ważnemu, ani dotkliwemu, co więcej, nie mającemu żadnego znaczenia dla mojego zbawienia. Ale jako że pracuję nad tą kwestią od lat, to czasem zaczynam tracić nadzieję, że cos jeszcze da się z tym zrobić... Chodzi o moją znajomość angielskiego. Tak, wiem, pisałem już o tym niejednokrotnie. Niektórzy nawet próbowali mi udzielać twórczych rad, za co dziękuję. Ale nie sam problem jest ważny i gama uczuć, które on we mnie wywołuje, ile raczej ta kołacząca się we łbie świadomość - jeśli chcesz, możesz... W jednej chwili ten (i wiele innych moich problemów, znacznie ważniejszych) może ustąpić, jeśli Pan zechce... Od długiego już czasu trwam zresztą na takiej nieustającej nowennie do Ducha Świętego i staram się ufać... Ale.. No właśnie... Dlatego te pełne przekonania słowa trędowatego kruszą to moje "ale". Wszystko jest łaską... Moja uczciwa praca może w każdej chwili zostać pobłogosławiona... Może po prostu należy jeszcze odrobinę poczekać...

 Druga rzecz... Jezus na pustkowiu... Nie może spokojnie wejść do miasta, bo trędowaty okazał się gadułą... Ciekawą interpretację jego gadulstwa poddaje A. Grun. Wywodzi ją z surowego nakazu Jezusa wobec tego człowieka, aby nic nie mówił... Tak jakby Pan wiedział, że nie będzie umiał trzymać języka za zębami... Dlaczego??? Czy tylko z radości??? Benedyktyn twierdzi, że Jezus przywraca trędowatemu jakieś poczucie własnej wartości, bo trąd, ta okrutna choroba, z cała pewnością go tego pozbawiła. Ale ów człowiek nie czuje się pewnie i poprzez swoje uzdrowienie usiłuje znaleźć się w centrum zainteresowania. Mówienie o tym przyczynia się do tego, że wreszcie jest słuchany, że wszyscy na niego patrzą, a niektórzy może i go dotykają z niedowierzaniem... Stał się kimś...

Może i tak było... Niemniej, Jezus pozostaje na pustkowiu... I tam znajdują Go ludzie. I to mnie uderza... Świętość życia, i serdeczność wobec ludzi nie domaga się promocji... Ludzie kogoś takiego znajdą, choćby ukrył się na pustyni... To chyba ważne dla nas duszpasterzy, dla mnie... dać się wypromować Jezusowi. To znaczy tak bardzo upodobnić się do Niego, żeby ludzie nie szukali mnie, ale Jego we mnie... Wówczas znajdą mnie nawet na końcu świata... I żaden plakat nie będzie potrzebny :)

niedziela, 12 stycznia 2014

szczęściu nie zamkniesz ust....


zdj:flickr/jonas_foyn/Lic CC
Mili Moi...
2790 dzień mojego kapłaństwa. No tak siedzę i się uczę... Już drugi dzień... Wiem, wiem, w niedzielę nie powinienem się tym zajmować... Ale jest tego tak dużo, że... Jutro test z angielskiego. Taki duuuuży :) Od początku roku. A ja oczywiście nic nie umiem :) I mimo tego, że nic od tego nie zależy, to ja już jestem za stary, żeby się tak całkowicie zbłaźnić... Po prostu nie wypada. Ale czasem mam też wrażenie, że jestem już za stary na naukę. To wszystko już nie wchodzi tak łatwo, jak dawniej :) Tak, czy owak, siedzę murem w chałupie i coś próbuję...

Nie sposób dziś nie pomyśleć o własnym chrzcie... To ciągle jakoś nieodkryty sakrament w moim życiu. To szczególnie dziwne, bo śluby zakonne, którymi żyję są rozwinięciem tej łaski, tego daru. Stanowczo za mało nad tym medytuję. Ale 29 marca 1980 jest dniem moich narodzin dla wiary i wspólnoty Kościoła. Pomógł mi w tym śp. x. Atanazy Kubica, szafarz mojego chrztu, za którego dziś się modlę...

Chrystus bliski... Tak bardzo bliski, że staje w jednym rzędzie z ludźmi, z biedakami. Jak bardzo trzeba kochać, żeby wejść pośród tych, którzy Nim pogardzą, którzy Go odrzucą, którzy Go nie rozpoznają... To mnie nieodmiennie zdumiewa. Dziś moja myśl pobiegła do tak wielu nieochrzczonych, czyli innymi słowy - wciąż nieobdarowanych. Niewierzący, obojętni, członkowie sekt... Wielu szyderców, bluźnierców, wojujących ateistów... A On pokornie, jak wówczas, tak i dziś, wchodzi do wody... Stanowczo, konsekwentnie... Umieszcza tam, w wodzie, najcenniejszy dar - dar Ducha, dar życia, dar dziecięctwa... Od tej pory zwykła woda i wezwanie Jego imienia będą wprowadzały człowieka w zupełnie nowy wymiar życia. Pojąć ten dar... Pojąć jego konsekwencje... Zachwycić się tym i żyć tajemnicą chrztu...

Przecież chrześcijanin to ktoś inny, niż wszyscy niechrześcijanie żyjący wokół niego... Jawicie się jako źródła światła w świecie... Nie dlatego, że sami jesteście tacy cudowni, ale dlatego, że przeziera przez was wieczność, to ostateczne i fundamentalne ludzkie powołanie do całkowitego przemienienia, przywrócenia pełni Bożego obrazu i podobieństwa... Świecisz??? Bo powinieneś... Bardzo jasno... Ogrom światła, które Bóg w tobie złożył podczas chrztu, wystarcza na całe życie. Nie tylko dla ciebie. Dla tych wszystkich, którym możesz rozświetlić ich ciemności. Po prostu ich uszczęśliwić... Ale czy ty sam czujesz się szczęśliwy z tego powodu, że należysz do Jezusa, że jesteś chrześcijaninem? Czy ty jesteś naprawdę szczęśliwy właśnie z tego powodu??? Bo jeśli tak, to co cie powstrzymuje, żeby o tym szczęściu mówić innym... Prawdziwemu szczęściu nikt nie jest w stanie zamknąć ust... Czy ty rozumiesz rolę światła w świecie??? Tam naprawdę jest ciemno. I nikt, nikt poza należącymi do Boga, nie wprowadzi tam światła... Pycha ludzka szczyci się jego pozorami, ale tam, gdzie nie ma Boga, nie ma żadnego światła... Nie ma!!!!

Jesteś ty... I co ty na to??? Jesteś ochrzczony, czyli wyposażony we wszystko, co niezbędne. Obdarowany... Nie próbuj się wymawiać, bo przecież On wie, co ci podarował... Nie przekonasz Go, że czegoś ci brakuje :) Ożyj, zajaśniej, rozprosz ciemności... Odkryj tajemnicę twojego chrztu! Jesteś wielki i świat ciebie potrzebuje, właśnie ciebie i życia, które w sobie nosisz... Jesteś odpowiedzialny za dzielenie się nim ze smutnymi biedakami... Masz co dać!!!

piątek, 10 stycznia 2014

dziś...


zdj:flickr/.:[ Melissa ]:./Lic CC
Mili Moi...
Plany były niemałe na dzień dzisiejszy, ale... jak to z planami bywa. Zrealizowały się tylko częściowo. Zobaczyłem też swoją biedę. To właściwie dobrze. To intelektualna bieda... Ona co prawda związana jest z moim perfekcjonizmem, ale jednak bieda... Otóż przygotowywałem dziś konferencję pod tytułem - Jezus Chrystus uzdrowiciel mojej osoby (tytuł zresztą kradziony, ale adekwatny do tego, co chciałem powiedzieć). I okazało się, że przygotowanie jej od A do Z nie tylko zajęło mi wiele czasu (do czego już jestem przyzwyczajony), ale jeszcze całkowicie pozbawiło mnie energii na kolejne dzieło, którego realizację na dziś zaplanowałem, a mianowicie krótki referat na zajęcia na temat - w jaki sposób ewangelizować kulturę postmodernistyczną. Nie mam już na niego siły, więc chyba przejdzie na jutro... A jutro miał królować tylko angielski, bo w poniedziałek jakiś mega test... No ale... Poszukamy jakiegoś consensusu...

Są jednak rzeczy znacznie ważniejsze. Dziś spełniły się słowa Pisma, któreście słyszeli - powiedział Jezus do zebranych w synagodze mieszkańców Nazaretu. I to "dziś" mną mocno wstrząsnęło. Nie dalej bowiem jak wczoraj, mówiłem siostrom betankom w Lublinie konferencję, której elementem było dowodzenie jak bardzo ważna jest codzienna medytacja Pisma Świętego ponad wszelkimi innymi książkami. A dziś Pan potwierdził mi to, przede wszystkim dla mojego życia. Przed oczami stanęły mi wszystkie dotychczas słyszane stwierdzenia o tym, że Słowo jest każdego dnia nowe, świeże. Że wprowadza mnie w Boży świat, że uczy mnie patrzeć Jego oczami, że ono mnie czyta, że interpretuje rzeczywistość... I ja to wszystko wiem. Ale jakoś na nowo mnie uderzyło, że ono się realizuje, spełnia na moich oczach. Dziś.

Niegdyś spotkałem się z taką ciekawą propozycją rachunku sumienia, która miała polegać na wieczornej weryfikacji w jaki sposób Słowo z porannej medytacji wypełniło się w moim życiu. To bardzo trudna forma modlitwy, bo ona wymaga niesłychanie silnej zażyłości z Bogiem i takiego obcowania z Nim w każdej chwili dnia. Żeby nie przeoczyć, nie przespać godziny swojego nawiedzenia. Wszak Słowo może się zrealizować nietypowo, nagle, niemal niezauważalnie, czasem w sytuacji, do której nie przywiązałbym po ludzku żadnej wagi. Ale jeśli w ten sposób się przeżywa codzienność, to ona jest fantastyczną przygodą z Żywym Bogiem, którego działanie wówczas nie jest zasłonięte, ale całkiem widoczne. Jak mocno wpływa to na wiarę. Jak silna ona wówczas się staje. I można się nią dzielić...

Dziś wzmocniło się we mnie postanowienie, że zadbam o takie poważne i z prawdziwego zdarzenia comiesięczne dni skupienia dla samego siebie. Dni, które spędzę ze Słowem. Chcę dać Bogu czas. Codziennie, ale również w jednym dniu w miesiącu tak szczególnie, żeby On mógł do mnie mówić. Bo jest jeszcze całe mnóstwo rzeczy, o których mogę i chcę od Niego usłyszeć...

środa, 8 stycznia 2014

radości w małości...


zdj:flickr/A.Currell/Lic CC
Mili Moi...
No to machina ruszyła... Zajęcia angażują mocno, zadań domowych mnóstwo, zbliża się... seeeeesssssjjjjjaaaa :) Oczywiście studenci (czyli my) jak to studenci... Starają się, żeby obciążeń było jak najmniej. Czasem nam to wychodzi :) Powiem nieskromnie, że jesteśmy dość wyjątkowym rocznikiem, co zauważył ostatnio nasz kierownik katedry wyrażając głęboki żal, że nie ma z nami żadnych wykładów, bo podobno dawno takiego rocznika nie było :) Czasem na zajęciach mamy gości z innych kierunków, a oni, jak dziś na przykład, powiadają, że powinniśmy kabarety pisać... Nasi profesorowie, nawet ci najwytrwalsi i zdystansowani, pękają jak bańki mydlane... Taką terapię śmiechem stosujemy... Żeby świat był lepszy :) Przy okazji udaje nam się czasem coś ugrać... Ale i tak chyba z jeden poważny egzamin trzeba będzie zdać :) Tak, tak... wiem, co powiecie... Jeden??? No jeden, jeden, ale za to jaki :)

Kryteria małości... Od wczoraj taka myśl za mną chodzi w kontekście Słowa. Wczoraj zobaczyłem, że ta działalność Pana Jezusa zaczyna się tak bardzo prosto. Owszem - cuda i znaki, ale nade wszystko głoszenie Słowa i bardzo dużo miłości. Nie trzeba niczego więcej. On sam, pokorny i mały, nie na rydwanie ognistym, nie z wojskami anielskimi, nie w glorii i chwale, ale na własnych nogach, od wsi do wsi, obcując z najmniejszymi, najmniej ważnymi, niepozornymi, zapomnianymi przez ten świat... A oni Go słuchają, idą za Nim... W małych środkach, objawiają się wielkie rzeczy...

Dziś znów - wzruszony, bo patrzy na tłum, który nie ma pasterza, angażuje swoich Apostołów - biedaczków... Nie mają nic... I wiedzą o tym. Ale On im pokazuje coś niesłychanie ważnego - mają Jego. Jeśli w swojej małości odkryją Jezusa i moc, która jest w Nim, dokonają wszystkiego. Bo dla Niego nie ma nic niemożliwego. I dla nich - nic... nic niemożliwego... Nie mają udawać Słońca, nie oni są źródłem światła, nie mają sobą przesłonić Jego. Nie chodzi też o to, żeby bazowali na swoich ludzkich pomysłach i możliwościach, bo te bardzo szybko okazują się niewystarczające... Mają być łącznikami, świecić Jego światłem, rozdawać to, co jest Jego darem... Nie zważając na swoją niewystarczalność, nie dbając o swoją biedę, nie skupiając się na brakach... On to wszystko może pokonać jedną myślą, jednym błogosławieństwem, jednym zwróceniem oczu ku Ojcu...

Spełniać kryteria małości... dokładnie dziś przypada 120 rocznica urodzin świętego Maksymiliana Marii Kolbe. Coraz bliższy mi współbrat. "Specyfika działalności apostolskiej i misyjnej świętego Ojca Maksymiliana Marii Kolbego" - tak wstępnie ma brzmieć temat mojej dysertacji doktorskiej. Czytam, czytam, czytam... I coraz bardziej przekonuje się, że ludzie, którzy nie boją się małości własnej, a wszystkiego spodziewają się od Boga, dokonują cudów na ziemi. Maksymilian jest tego najlepszym dowodem. Rzucił się z przysłowiową motyką na Słońce i dokonał rzeczy niezwykłych. Udało mu się... Jemu? Z cała pewnością by zaprzeczył... Jemu nie... Niepokalanej - w nim i przez niego. Wielki podziw, wielki szacunek i wielka tęsknota za spełnianiem kryteriów małości... Ja nic nie mogę, ale wszystko może Ten, który działa we mnie... Z Nim mogę wszystko...

Pan sam daj okazję do ćwiczenia takiej postawy... Przed chwilą zadzwoniła siostra zakonna, która poprosiła mnie o poprowadzenie warsztatów powołaniowych dla referentek powołaniowych w całym ich zgromadzeniu... Jestem ekspertem??? Nie... Jestem biedakiem, który sam wie niewiele... Ale zgodziłem się... Tylko dlatego, że ufam, iż On przymnoży łaski i będę wiedział co mam im powiedzieć...

poniedziałek, 6 stycznia 2014

chrześcijanie niewidzialni...


zdj:flickr/Ark in Time/Lic CC
Mili Moi...
 No i nadeszło Objawienie Pańskie, ten dzień, który w życiu zakonnym lubię chyba najbardziej. Coroczne losowanie patronów i sentencji przewodnich na najbliższe 365 dni już za nami. W tym roku zatroszczy się o mnie kobieta i będzie to święta Agnieszka, dziewica i męczennica, którą wspomnimy wkrótce, bo już 21 stycznia. Sentencja zaś, jak mówią moi bracia, jest znakomita dla ekonoma (bo taką funkcję pełnię właśnie w naszym domu). A mianowicie - Tak bowiem jest: kto skąpo sieje, ten skąpo i zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie. (2 Kor 9,6). To jedna z większych radości tego dnia, pomijając piękne słońce, które powitało nas o poranku...

Ale Słowo... Co ono dzisiaj mówi? Dwie kwestie stanęły mi przed oczami. Przede wszystkim zdecydowanie i konsekwencja, z którą mędrcy szukają dziecka. A jednocześnie wielka pokora towarzysząca im, kiedy już je znaleźli. Ta ciemność, w której podążają symbolizuje ciemność pogańskiego świata, w  którym Bóg rozbłysnął swoją gwiazdą. Oni zaufali i odnaleźli prawdziwe Słońce. Ono im dało wiele radości i niezwykły pokój, który zanieśli ze sobą. W kontraście do nich są przedstawieni mieszkańcy Jerozolimy, którzy odczuwają lęk i niepokój niczym król Herod. Trudno go jednoznacznie wytłumaczyć, ale oni nie widzą gwiazdy, nie chcą jej widzieć. Bo oni są przekonani, że już trwają w świetle. Ich Bóg już niczym nie może zaskoczyć. Przypominają mi się tu słowa Martina Bubera, żydowskiego filozofa z przełomu XIX i XX wieku. Mawiał, że jeśli Chrystus jest drogą do Ojca, to Żydzi jej nie potrzebują, bo oni już są z Ojcem.

I tę postawę widać wyraźnie w zachowaniu uczonych w Piśmie, z którymi konsultuje się Herod. On pyta ich gdzie narodzi się dziecię, oni mu odpowiadają. Ale nie rodzi to w nich żadnego zainteresowania. Żaden z nich nie dołącza do mędrców i nie idzie sprawdzić. Nic. Po prostu pustka spowodowana pewnością siebie. W ten sposób pozbawili się oni tego nieprawdopodobnego daru spotkania. Stracili szansę. Tu i teraz. Ona jeszcze się pojawi, kiedy Jezus rozpocznie publiczną działalność, ale już w innym kontekście. Konfrontacyjnym. Wówczas nie będą mogli Go zlekceważyć. Będą musieli zająć stanowisko.

Mam nieodparte wrażenie, że historia powtarza się dziś, na naszych oczach. Jest jakieś grono Herodów, którzy zioną nienawiścią do wszystkiego, co Jezusowe i coraz chętniej tę nienawiść wyrażają na zewnątrz. Jest wielkie grono obojętnych, którzy nie reagują. Czują się wręcz zażenowani, skrępowani sytuacjami, w których muszą zająć jakieś stanowisko związane z wiarą. Nie dostrzegają żadnej szansy, żadnej Bożej propozycji. Są bierni i opierają się na jakiejś nadzwyczajnej pewności siebie, która podpowiada im, że Bóg jest gdzieś głęboko w ich własnych sercach i tam powinni się z Nim spotykać. Wszędzie indziej stanowi On jakieś zagrożenie. Ponieważ do własnego serca można nie zaglądać, można zupełnie spokojnie obecnego tam Boga zlekceważyć. Tego obecnego na zewnątrz zlekceważyć trudniej. Trzeba włożyć znacznie więcej wysiłku, żeby nie widzieć... A zatem ci, którzy starają się usunąć wszelką obecność Boga z przestrzeni publicznej stają się sprzymierzeńcami tych obojętnych. Bo przecież to, czego nie widać, nie istnieje... Nie musimy o tym myśleć. A nade wszystko nie musimy nic zmieniać... Chrześcijanie niewidzialni... Niby wierzą, ale Bóg, którego, jak im się wydaje, zamknęli we własnym sercu, jest od nich nieskończenie daleko... Oni muszą poczekać na konfrontację, o którą On, prędzej, czy później, zadba...

Są wreszcie ci, którzy przypominają mędrców ze Wschodu. Widzą gwiazdę. Nie usiłują zamknąć oczu. Wręcz przeciwnie. Ona ich wabi, nie pozwala spocząć, motywuje do poszukiwań. Ci idą w głąb. Nie zadowalają się powierzchownością. Chcą spotkać Boga. Wszędzie. I wiedzą, że to jest możliwe. W najprostszych sytuacjach dnia, w najmniej oczekiwanych kontekstach, w miejscach, gdzie nikt by się Go nie spodziewał... On będzie na nich czekał. I oni Go spotkają. Szczęście, które w związku z tym odnajdą będzie tak widoczne, że stanie się źródłem zazdrości dla tych obojętnych. Konfrontacyjnej zazdrości. A ta zazdrość przemieni się albo w szczere nawrócenie, albo w nienawiść. Przyniesie albo życie, albo śmierć... Tak było, jest i będzie. Dopóki trwa ten świat. Bo on naprawdę kręci się wokół Boga - czy tego chce, czy nie. Czy o tym wie, czy temu zaprzecza. Czy się na to godzi, czy z tym walczy... Bóg jest!!! I na szczęście - dla Niego nie ma nic niemożliwego...

niedziela, 5 stycznia 2014

misja trwa...


zdj:flickr/BrentNelson/Lic CC
Mili Moi...
Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem skupienia dla rodzin. I choć tak naprawdę było to tylko kilka godzin po południu, to jednak dla mnie zawsze każde takie spotkanie to wydarzenie. Wszak spotykam się z słuchaczami, którzy chcą coś wartościowego usłyszeć... I nawet jeśli jest ich tylko sześcioro (bo tylu było dzisiaj), to trzeba ich potraktować poważnie i dać z siebie wszystko.

Misja Jana Chrzciciela trwa... To moja refleksja na dziś... Nieodmiennie i jak zawsze najbardziej przemawiają do mnie słowa z Prologu mówiące o tym, że Słowo przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli... Arogancja, obojętność, głupota??? Może wszystkiego po trosze... Nie bez przyczyny jednak pojawia się Jan. On woła głośno... On przygotowuje grunt... On wprowadza niejako Jezusa na scenę... I sam znika...

Gdyby Jan powiedział sobie - a jaką wartość ma to moje nawoływanie? Kto go słucha? Ta garstka z Jerozolimy i okolic... A reszta? A jednak zaczyna w mikroskali. Jakby znał Jezusową przypowieść o zakwasie, który kobieta włożyła w trzy miary mąki. I wszystko się zakwasiło... Nie można czekać na milionową publiczność. Trzeba zaczynać tu i teraz. Nie zapomnę chyba nigdy słów, które skierowała do mnie Pani Maria, kiedy byłem jeszcze bardzo młodym księdzem. Ta sędziwa, oddana Kościołowi kobieta powiedziała mi - ojcze, nie można zmarnować żadnej okazji - tam gdzie jest jakakolwiek garstka ludzi trzeba im jakoś powiedzieć o Jezusie...

 No i znów dziś refleksja nad konsekwencją. Czy moje usta są pełne Jezusa? Czy rzeczywiście KAŻDA okazja jest wykorzystana, żeby Go głosić? Bo może ja nie wierzę... Może nie wierzę w to, o czym nieustannie przekonuje nas tajemnica Bożego Narodzenia. Że dla Boga nie ma nic niemożliwego. Nawet przyjście na ten świat i zamieszkanie pośród ludzi. Nawet to nie było niemożliwe, choć wszyscy tak właśnie sądzili... To niemożliwe!!! Bóg nie może być aż tak bliski...

Jest tak wiele niemożliwości w świecie ludzi dziś - to niemożliwe, żeby On mnie pocieszył po śmierci dziecka; to niemożliwe, żeby On zaspokoił moją potrzebę bliskości z drugim człowiekiem, którego w życiu nie mam; to niemożliwe, żeby zadbał o mój byt materialny, jeśli ja sam wszystkiego sobie nie wywalczę; to niemożliwe... A jednak... Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy... Bo wszystko możliwe jest dla Boga, w którego wierzy. I wówczas już nie waha się wołać głośno, niczym Jan! I wówczas już nie ma wątpliwości, że Jezus jest ostatecznym rozwiązaniem każdego ludzkiego problemu! I nie lęka się o Nim mówić innym, prowadzić ich do Niego, Jego wprowadzać w ich życie! I wtedy każda okazja jest dobra... Bo misja Jana Chrzciciela trwa... Bo świat wciąż nie poznał tej największej miłości, która do niego przybyła w tak niespodziewany sposób... Przyszło do swojej własności... A ta własność ciągle o tym nie wie... Nie chce wiedzieć...

sobota, 4 stycznia 2014

czyje te plecy???


zdj:flickr/Art4TheGlryOfGod/Lic CC
Mili Moi...
Rytm powrócił :) Jakiż piękny dzień... Wymodlony, wyspany - dziś pospałem do bólu, czyli do 6.00 :) Dokonałem wielkich porządków poświątecznych. Zdążyłem na spacer z kijaszkami. Spotkałem się z moim kolegą studentem Maciejem (obiad wspólnie zjedliśmy), a nawet napisałem konferencję na jutrzejszy dzień skupienia dla rodzin, który głoszę w klasztorze sióstr nazaretanek w Lublinie... I to wszystko w jeden dzień... Wydajność, którą chciałbym zachować w nowym roku, ale nie mam złudzeń :)

Maryja wychowawczynią rodzin. Takie zlecenie dostałem jako temat jutrzejszej konferencji. Przyznam, że dla mnie trudny. Pisałem już o tym, ze mimo mojej wielkiej miłości do Maryi, mam dużą trudność, żeby o Niej mówić. Może to związane ze skąpą ilością danych na Jej temat, które przekazuje Ewangelia. Nie bardzo chcę zmyślać, dopowiadać coś, czego nie ma. A z drugiej strony nie chcę popaść w teologiczny słowotok, z którego dla moich słuchaczy wynika tylko zniecierpliwienie i ból głowy. Zawsze u początku tworzenia pytam Maryję co Ona chce, abym o Niej powiedział... Efekt ocenią słuchacze. Jak zawsze :)

 Uderzyło mnie dzisiejsze pytanie Jezusa skierowane do uczniów Jana idących za Nim. Czego szukacie? Uderzyło mnie, bo pomyślałem, że tak długo już za Nim chodzę, że powinienem wiedzieć czego chcę. Czego tak naprawdę w życiu chce... Nie chodzi o jakieś marzenia, plany, czy tęsknoty, bo te mogą być każdego dnia inne. Chodzi o pewien fundament. Niezmienny i konsekwentnie realizowany. Od razu rachunek sumienia - czy nie próbuję łączyć Boga i świata w mojej codzienności? Czy nie inwestuję w coś, co Bogiem nie jest i nie da mi zbawienia? Czy nie tracę czasu zatrzymując się w drodze? I najważniejsze - czy te plecy przede mną, to wciąż plecy Jezusa? Bo tłoczno na tym świecie i może kto inny zajął Jego miejsce, a ja tego nie zauważyłem...

Nie bez przyczyny te pytania. Widzę po prostu, że czyha na mnie niekonsekwencja. Na każdym kroku. Bo moje słowa o tym, że On jest dla mnie najważniejszy czasem nijak się mają do rzeczywistości. Bo wiem, że jak dłużej poczytam tę książkę, to już nie wystarczy mi sił na wieczorne spotkanie z Nim. Bo wiem, że jeśli posłucham tej, czy tamtej rozgłośni radiowej, to będę pełen najgorszych myśli, a słowa cisnące się na moje usta nie są warte powtarzania. Bo wiem... I tak dalej i tak dalej... No to jest najważniejszy, czy nie? Umiem zapanować nad takimi "drobiazgami" jak mój czas, czy moje emocje? Bo jeśli nie... To czego ja tak naprawdę szukam? Czy ja wiem o co mi chodzi? Może utknąłem gdzieś na rozdrożu... A może plecy tego, za którym idę... A może te plecy... wcale nie należą do Jezusa...

piątek, 3 stycznia 2014

Jego imieniny...


zdj:flickr/bhsher/Lic CC
Mili Moi...
 Przepraszam, że nie zaglądałem tu przez tyle dni... Ale przeżyłem wstrząs :) Naprawdę... Wstrząs polegający na wyrwaniu się z mojej zakonnej codzienności. Moje wizyty w rodzinnym mieście są dla mnie coraz trudniejsze. Goszczę u cioci, która jest urocza i rozpieszcza mnie przede wszystkim kulinarnie. Ale... Na co dzień, w Lublinie, jestem sam... W cichym mieszkaniu, wśród książek, ze ściśle określonymi porami modlitw, z przejrzystym planem zajęć... W gościach jestem tego wszystkiego pozbawiony. Wszystko jest zaburzone, poprzestawiane, nie takie, jakie powinno... Powie ktoś - przesada; a może - starokawalerskie nawyki... Ha, nie takie to proste... Zaczynam chyba powoli rozumieć coś, co u początku życia zakonnego zupełnie nie mogło mi się zmieścić w głowie. Mianowicie - że zakonnik potrzebuje samotności, a porządek w jego życiu ma za zadanie zbliżać go do Boga. Nie kwestionując całej sfery zaangażowania duszpasterskiego, które przecież tak lubię, muszę sobie powiedzieć wprost - potrzebuję również chwil bycia sam na sam ze sobą... Coraz mniej sie ze sobą nudzę :) A w święta... No właśnie było wszystko, tylko nie ta samotność, co zaowocowało ogromnym zmęczeniem. Kiedy więc dziś stanąłem w progu mojego cichego domu, miałem ochotę pocałować z radości drzwi :) W tym właśnie kontekście odłożyłem również wszelkie pisanie - nie byłem w stanie się do niego zabrać...

 Wyjazd rozpoczął się od spowiedzi w naszym sanktuarium w Gnieźnie. Piękne doświadczenie obwieszczania Bożego przebaczenia i czasem ból serca, kiedy tego zrobić nie można... Potem Wigilia rodzinna... Co ciekawe, zrobiłem pewien eksperyment. Nie mogąc dostać się do domu z powodu zepsutego domofonu, zadzwoniłem do pewnej katolickiej rodziny w sąsiedztwie pytając, czy mają dodatkowe nakrycie i czy wpuszczą podróżnego... Nie byłem wielce zdziwiony, kiedy usłyszałem dźwięk odkładanej słuchawki... Taki nasz katolicki zwyczaj - pusty talerz na stole, który już dla wielu, a może dla większości nic nie znaczy... Pusty znak... Smutno... W święta podróże małe i duże - Puck, Chojnice, Gdynia... Wszędzie dobrzy, serdeczni ludzie... Piękne małżeństwa, piękne rodziny, kochający się prawdziwie ludzie... Zaczerpnąłem. Dobrze mi z nimi było. Cieszę się, że choć przez chwilę mogłem odetchnąć atmosferą ich miłości. W takich chwilach czuję jak te nasze, różne przecież powołania sie uzupełniają. Widząc ich szczęście i moje własne nie mam poczucia straty. Wręcz przeciwnie. Widzę, że rezygnując z tej wyłączności, na którą zdecydowali sie oni, zyskałem. Co takiego? Ano takie maleńkie współuczestnictwo w wielu rodzinach, domach, małżeństwach. W takim wymiarze, który nigdy nie mógłby być możliwy, gdybym miał własną rodzinę. Dzięki tym wizytom pogłębia się we mnie zrozumienie mojego powołania, coraz lepiej widzę jego sens. Cieszę się nim na nowo, jeszcze mocniej. A może i ja jestem im do czegoś potrzebny???

A dziś imieniny Pana Jezusa... Wspominamy Jego Święte Imię, Imię, na które zegnie się każde kolano, Imię, w którym jest nasze zbawienie. Właśnie w tym! W żadnym innym! Imię, które zrobiło karierę jako znakomity przerywnik, pytajnik, wykrzyknik, westchnienie, wyraz zniecierpliwienia, gniewu, czy Bóg wie czego jeszcze... Używane w tak przedziwnych kontekstach i okolicznościach. Najczęściej bezrefleksyjnie i bez szacunku. Ot tak, po prostu... Płynie... Ale ta nasza niefrasobliwość nie może Go w żaden sposób pozbawić Jego świętości. To zawsze będzie Imię, na dźwięk którego uciekają demony. W to Imię Kościół podnosi chorych, wskrzesza umarłych w grzechach. W to Imię rozpoczynamy wszystko, co ważne... Także ten nowy rok. Kolejny rok życia i zmagania się o świętość. Rozpoczął się w Imię Jezusa +