poniedziałek, 23 grudnia 2013

zimno w sercach...


zdj:flickr/OrangeSmell/Lic CC
Mili Moi...
 Od soboty jestem więc w Gnieźnie. To taki raj mojej młodości. Tu odbywałem nowicjat, najbardziej rajski okres życia zakonnego. Mam więc sporo dobrych wspomnień. Ale... Niech mi wybaczą Wielkopolanie. Moja obserwacja jest taka. Gniezno stało się jakimś miasteczkiem siedmiu smutków. Brudno, byle jak na witrynach sklepowych, małomiasteczkowa (w najgorszym tego słowa rozumieniu) atmosfera, przygnębieni ludzie o ponurych twarzach... Dwukrotnie wybrałem sie na długi spacer i nikt, absolutnie nikt nie pozdrowił Pana Jezusa, ba, nawet się nie uśmiechnął. Może od zawsze tak tu było, tylko ja zafascynowany życiem zakonnym tego nie dostrzegałem, a może zmieniło się to przez lata. Ludzi do spowiedzi coraz mniej, w tym roku jakoś naprawdę mało... Nie nastraja mnie to optymistycznie. Nawet kolędy, których słucham z uporem maniaka, nie są w stanie wprawić mnie w świąteczny nastrój ekscytującego oczekiwania...

Jedynie Słowo podtrzymuje mnie w nadziei... Że On jednak przyjdzie. Do takiego, popapranego, smutnego, zagonionego, żyjącego swoimi sprawami świata. Przyjdzie, bo On nigdy nie zawodzi. Szkoda tylko, że znów takie mnóstwo ludzi nawet tego nie zauważy. Inni zlekceważą, wzgardzą, przejdą obok. Człowiek jest jednak zapatrzony w siebie. Wyrwać go z tej hipnozy jest coraz trudniej. Coraz częściej On musi dopuszczać silne emocje - strach, smutek, żeby człowiek zaczął myśleć o tym, co naprawdę w życiu ważne... Czasem mówię o tym w konfesjonale - jeśli się nie zatrzymasz, Bóg cię zatrzyma, ale wówczas zaboli... On to zrobi z troski o ciebie, bo twoje wieczne zbawienie jest najważniejsze, a dopóki nie masz czasu dla Jego Dawcy, biegasz za iluzjami szczęścia ziemskiego. Więc On hamuje... Żebyś nie roztrzaskał się o skały, bo wciąż wydaje ci się, że możesz jeszcze szybciej, jeszcze więcej, jeszcze intensywniej, że tam za rogiem...

A tam za rogiem jest pustka... Czasem trzeba wstrząsu, żeby to zobaczyć, żeby zacząć się zastanawiać jak ją rzeczywiście wypełnić. Myślę sobie, że takiego wstrząsu doznają ci, którzy są bohaterami dzisiejszej Ewangelii. Dziwny wybór imienia, Zachariasz, który nagle przemawia, choć juz przywykli do tego, że milczy. Najpierw się cieszyli, potem się dziwili, potem padł na nich strach, a potem... brali to sobie do serca. Zaczynali myśleć o nadprzyrodzoności. Tego strasznie dziś brakuje. Koszmarne kolejki w mieście, siedzenie przy stole, patrzenie w ekran. Święta polskie...

Ech... Wybaczcie, ale atmosfera Gniezna naprawdę mi się udzieliła... Wiem, że samym narzekaniem świata nie zmienimy, pewne tendencje są nieodwracalne, pewne zachowania nieuniknione... Szkoda tylko, że Najświętszy Maluch znów przyjdzie na świat otoczony zimnymi sercami. Jedyna nadzieja, że jednak nie wszystkie tchną chłodem. Oby spotkał te gorące... Bo ufam, że ich nie brakuje. Ufam, bo od kilku dni przestałem to widzieć... Może to łaska - odczuć z Nim ten chłód. Może to taka łaska...

piątek, 20 grudnia 2013

tęsknot noc...


zdj:flickr/bl0ndeeo2/Lic CC
Mili Moi...
Wczorajszy dzień skupienia dla naszych, franciszkańskich nowicjuszy uznaję za bardzo udany. Tym bardziej, że rzadko zdarza mi się głosić do zakonników, częściej jednak do sióstr zakonnych. A nowicjusze to zakonnicy szczególni... Kiedy na nich wczoraj patrzyłem, to zastanawiałem się, czy i ja taki byłem... Gorliwy, przejęty, zaangażowany, dbający o szczegóły. Matko, jaki to piękny obraz... Powiedziałem im, że trochę im zazdroszczę... To jest piękny czas. Modlisz się ile chcesz, twoja jedyna odpowiedzialność, to korytarz, który musisz zamieść i umyć dwa razy w tygodniu, masz do przeczytania kilka mądrych książek, każdego dnia wiele czasu spędzasz z braćmi... I masz na to wszystko czas!!! Tęsknie...

 Jutro wyruszamy do Gniezna, pomóc nieco w nawracaniu tym wszystkim, którzy czynią to z okazji świąt... Ale dziś jeszcze w naszym domu dzień skupienia, więc nieco sie skupiam. Ale niestety nie tylko. Sporo zajęć przedwyjazdowych. Z małych radości... Dziś "wyszły" kartki z życzeniami. To dla mnie wielki sukces, bo udało mi się to na spokojnie zrealizować wcześniej. Po latach upraszczania sobie życia za pomocą komputera i drukarki, od jakiegoś czasu wróciłem do życzeń kreślonych tradycyjnie, ludzką (moją własną) ręką. Zajmuje to znacznie więcej czasu, ale mnie osobiście sprawia więcej przyjemności. Podczas pisania tych kilku słów widzę bowiem przed oczami osobę, która będzie to czytać, a ta kartką staje się taką namiastką naszego spotkania, zwłaszcza z tymi, z którymi spotkać się trudno...

Dziś medytując Słowo pomyślałem sobie, że, zachowując odpowiednie proporcję, ja też czasami staję w życiu przed sprawami, które zdają się przerastać moje skromne, ludzkie możliwości. A w ostatnim czasie jest ich jakby więcej... I tak bardzo mi zależy, żeby nie popełnić błędu Zachariasza. Do niego przychodzi anioł i zwiastuje mu niezwykłe rzecz - że Bóg jest i słucha jego modlitw, że jego dotychczasowa bezdzietność wcale nie była przekleństwem, że jego syn będzie wspaniały i cudowny i że Pan zaprasza go do współtworzenia wielkiej historii zbawienia... Na co Zachariasz odpowiada - eee, a to nie za późno trochę? Ja stary, moja żona stara... Gdyby tak 50 lat wcześniej...

Chciałbym jak Maryja, zaufać, że dla Boga nie ma nic niemożliwego. Uwierzyć tak bardzo mocno, że tam, gdzie kończą się moje ludzkie siły, tam zaczyna się miejsce dla Bożej łaski, że On uzupełni moje braki i doda mi tego, czego z pewnością mi brakuje, że skoro On mnie zaprasza do jakiegoś dzieła, to nie musze się bać, bo On jest... On po prostu jest... Nie oczekuję wizyty anioła. To też dziś Panu powiedziałem. Nie, nie o anioła mi chodzi... Chodzi mi raczej o tę wewnętrzną pewność, spokój i to ogromne zaufanie, które, jak pokazuje Maryja, jest zdolne zmieniać losy świata... Tęsknie za tym...

Cicha noc, święta noc... Pełną tęsknoty noc... Ale i noc prezentów. Może więc...

środa, 18 grudnia 2013

Józefa ufność prosta...


zdj:flickr/jdnx/Lic CC
Mili Moi...
 Tak sobie dziś pomyślałem, że bardzo zazdroszczę świętemu Józefowi jego zaufania względem Boga. Jakąś tam wizję senną bierze za jego głos. Jakąś tam? Ano właśnie... Gdyby Józef żył dziś, psychologowie z neurologami zapewne znaleźliby bardzo proste wytłumaczenie dla tejże wizji. Wszak Józef w wielkim stresie próbuje znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, której nie rozumie, która go przerasta. Nic więc dziwnego, że jego mózg w tej aktywności "produkuje" takie wizje. Poradzono by mu zapewne odpoczynek i odwrócenie uwagi od tych absorbujących przeżyć. Musiałby znaleźć sobie coś innego, co zaangażowałoby go emocjonalnie bardziej, niż problemy z jego żoną, która nie wiedzieć jak i z kim nagle spodziewa się dziecka...

Możliwe, że tak byłoby dziś... Ale szczęśliwie Józef żyje w czasach, kiedy Pan Bóg miał łatwiejszy dostęp do ludzkiego serca. W czasach, kiedy ludzie chętniej wierzyli w Boga. Nie byli okopani całą tą wiedzą, która bardzo często od niewiedzy różni się tylko niepotwierdzonymi teoriami, hipotezami, przypuszczeniami, ale pretenduje do najwyższej i skutecznej instancji jeśli chodzi o rozwiązywanie ludzkich problemów. Przypomina to trochę poruszanie się we mgle. Z wiarą, że rozwiązanie istnieje. Nie mamy pojęcia gdzie, ale istnieje. I tak się szwendamy obijając się o mnóstwo wyłaniających się z tej mgły przeszkód. Coraz bardziej obolali niczego nie rozwiązujemy, ale mamy wrażenie, że wszystko się jeszcze bardziej komplikuje. A Bóg czeka... Nie może wkroczyć z normalnymi i najprostszymi sposobami działania, powiedzielibyśmy nawet - bezpośrednimi, bo przecież dzisiejszemu człowiekowi nie wypada w nie wierzyć. No nie oszukujmy się... My już wszystko wiemy. Bóg mówiący w snach, to jest dobra opowiastka dla dzieci, albo dla starych, zdewociałych kobiet...

I to nas chyba różni od "czasów Józefa". Wówczas ludzie, kiedy mieli problem, zaczynali od przyjścia z nim do Boga. Współcześnie, jeśli w ogóle, to na przyjściu do Boga kończą. Angażują cały ogrom ludzkiej niewiedzy, którą zuchwale często nazywają wiedzą i próbują, próbują, próbują... Nie tak dawno czytałem świadectwo jednego z księży, który spotkał w konfesjonale załamanego, porzuconego przez żonę męża. Na zachętę księdza - to może się pomodlimy wspólnie, ów człowiek odpowiedział z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia malującym się na obliczu - jak można w takiej sytuacji się modlić??? Bóg, do którego sięgamy, kiedy już absolutnie wszystkie ludzkie zabiegi okazały się nieskuteczne, a my nie mamy już siły ruszyć ręką, czy nogą...

Może przejaskrawiam. Na pewno przejaskrawiam... Co więcej, zdaje mi się, że w moim życiu takiego zjawiska nie dostrzegam. Dostrzegam natomiast znacznie gorszą pokusę, wobec której musze się bronić. To pokusa "nowoczesnego księdza", który łaskę zastąpił terapią, spowiedź psychoanalizą, modlitwę spacerem w lesie i tak dalej... Dlaczego? No bo przecież to tak jakoś dziwnie mówić ludziom w ich trudnościach, że powinni zwrócić się do Boga, że On najskuteczniej i zawsze może im pomóc. Bo to takie niedzisiejsze... Ksiądz może być sobie takim towarzyszem, duchowym doradcą, znawcą zasad rządzących ludzką psychiką, mechanizmów, kompulsji... Tak się dziś pomaga... A cała ta sfera religijna może tylko przeszkadzać... Najpierw postawmy człowieka na nogi... Nawet kiedy to piszę, nie umiem ukryć obrzydzenia dla takiej postawy, ale jak powiadam - pokusa to silna... Bo przecież opinia...

 Każde moje spotkanie z człowiekiem powinno zostawiać Boży ślad, powinno kierować jego myśli na Boga. Nie sztucznie. Ale jak najzupełniej naturalnie... Nie jestem bowiem światu potrzebny jako kolejny psycholog, terapeuta, czy duchowy doradca. Nie ma powodu, żebym stawał się wróżką, czy jakimś innym przepowiadaczem świetlanej przyszłości... Mam być kapłanem, który głosi wielkie dzieła Boga, Jego moc i potęgę, które są dostępne dla każdego, DZIŚ!!!

Ale to jest możliwe tylko wówczas, kiedy sam będę ufał jak Józef... A tego się muszę jeszcze nauczyć...

wtorek, 17 grudnia 2013

ruina...


zdj:flickr/deeplifequotes/Lic CC
Mili Moi...
Nadmiar czasu wyraźnie mi szkodzi. Kiedy terminy są napięte, funkcjonuję jakoś lepiej, a jak mam jakiś zapas, to... pojawia się ochota na "dzień Eliasza". Już kiedyś o nim wspominałem. W nawiązaniu do opowieści o biblijnym Eliaszu uciekającym przed Izebel. Słowo nam mówi - Eliasz wstał, zjadł i znowu się położył... Nie mogę sobie ciągle pozwolić na dosłowną realizację tego biblijnego fragmentu, ale zdradzę, że dziś w jakimś stopniu mi się udało...

I u lekarza byłem... I okazuje się, że jestem okaz zdrowia :) Cukier w normie, cholesterol też... Tylko masa... Pani mówi - może by tak chociaż do 100 kilogramów zjechać. A ja na to - pani kochana, tyle to ja nawet w liceum nie ważyłem... Pożartowaliśmy i pewnie wszystko zostanie tak jak jest, bo porada lekarska w stylu - a może by sobie ojciec dietetyczny catering zamawiał, jakoś mi się nie mieści w głowie :)

Wczoraj głosiłem dzień skupienia u sióstr betanek i od wczoraj chodzi za mną fragment wczorajszego Jezusowego sporu z przywódcami ludu... Spór ten właściwie ocieka zazdrością, którą faryzeuszom i uczonym w Piśmie coraz trudniej ukryć... Zazdrość. Gdzie jej źródła? Pomyślałem sobie, że przede wszystkim w nieumiejętności ucieszenia się swoim życiem. Jeśli nie umiem zobaczyć wartości w mojej codzienności, nie umiem zobaczyć jak bardzo jestem umiłowany i obdarowany przez Boga, to zawsze znajdę coś u drugiego, co według mnie uczyniłoby mnie bardziej szczęśliwym. Zwykle, jak to w reklamie, nie ma to wiele wspólnego z prawdą. Ale im milsza iluzja, tym chętniej w nią wierzymy. Prawdziwy problem zaczyna się, kiedy do zazdrości dochodzi odrobina władzy. Nie mogę mieć, ale mam przewagę, której nie zawaham się użyć, kiedy moja tęsknota za czymś, czego nie mam zacznie mi doskwierać nadmiernie. Zwłaszcza jeśli mam władzę nad tym, komu zazdroszczę... Biedny człowiek... Oczywiście wszystko to, podobnie jak w przypadku faryzeuszy, będzie doprawione sosem szlachetnych motywacji. Przecież oni byli odpowiedzialni za lud. Musieli go strzec przed fałszywymi prorokami. A dodatkowo czuwać, żeby okupant się nie zdenerwował. A w gruncie rzeczy tym samym ludem głęboko gardzili, jako tymi, którzy nie znali Prawa. Pogarda. To siostra zazdrości. Nie jedyna. Bo jeszcze zawiść. Ta aż kipi. Adresowana wobec Jezusa jako tego, który nieustannie prowokuje. Zamiast reflektować nad swoim postępowaniem, wolą Go znienawidzić. To znacznie łatwiejsze. I wydaje się rozwiązywać problem zazdrości. Zniknie przyczyna. Zniknie skutek.

Ale Jezus znów im spłatał figla. Posługując się doskonale znaną rabiniczną metodą, odpowiada im pytaniem na ich pytanie. Stawia ich w bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Teraz ruch należy do nich. I tu objawia się chyba najgłębsza i najgorsza część choroby zwanej zazdrością. Wielka niewola. Zazdrośnik nigdy nie może być sobą. Bo przecież nie może pokazać światu, że czegokolwiek mu brakuje. Musi grać. Udawać. Nie cieszy się swoim życiem, ale próbuje się ukazać na zewnątrz jako najszczęśliwszy człowiek na świecie. Co więcej, będąc całkowicie uzależnionym od cudzych opinii, musi bardzo czuwać nad tym, co mówi. W konsekwencji wciąż jest skupiony na swoich odpowiedziach i waży ich celność. Co będzie lepiej powiedzieć...? W konsekwencji najczęściej gubi się w swoich kłamstwach, albo... Albo asekuracyjnie wypowiada prawdę, choć sam o tym nie wie... Nie wiem... To jest prawda... Nie wie nic - o sobie, o świecie, o szczęściu, o tym, co ważne... Nie wie... Człowiek ruina. Biedny człowiek...

A wszystko zaczyna się od nieumiejętności dostrzeżenia wartości swojego życia. Od nieumiejętności pokochania siebie... Ruina...

niedziela, 15 grudnia 2013

eksplodujesz...


zdj:flickr/duncan/Lic CC
Mili Moi...
Nareszcie weekend ze św. Maksymilianem. Tak dawno już nie miałem żadnej książki o nim w ręku. Ciągle inne, bieżące sprawy do obczytania. W ten weekend jest inaczej. On ma pierwszeństwo. A ja mam poczucie, że robię coś pożytecznego...

Wczoraj przemiła wizyta. Dotarła do mnie z Warszawki Beata. Spędziliśmy we wrześniu nieco czasu wspólnie pod słońcem na Malcie ucząc się języka angielskiego w tej samej szkole. No i od czasu do czasu jakieś wspominki nam się udają. Wizyta tym milsza, że jest to wielka rzadkość... Ja po prostu nie mieszkam przy znaczących szlakach komunikacyjnych i nikt nie ma do mnie po drodze. Stąd na nadmiar gości nie narzekam... :(

Ale idźmy do Słowa, bo ono jest znacznie ciekawsze, niż moja codzienność. Niezależnie od tego, czy Jan Chrzciciel w więzieniu przeżywał chwile zwątpienia (jak chcą komentatorzy protestanccy), czy troszczył się o swoich uczniów, chcąc, aby usłyszeli jasną deklarację Jezusa (ku czemu skłaniają się komentatorzy katoliccy), z całą pewnością sytuacja, w której się znajduje pokazuje całe jego zaangażowanie w misję, której się podjął. Uwięziony z powodu swojej własnej konsekwencji, wierności, szlachetności. To zaangażowanie w sprawę z pewnością czyni go niezwykle podobnym do Jezusa, który również jest całkowicie podporządkowany misji głoszenia, wprowadzania Bożego Królestwa w ten świat. Obaj nie tracą czasu i robią co do nich należy, rezygnując z tego wszystkiego, co mogłoby ich spowolnić, co mogłoby stać sie przeszkodą, co opóźniłoby nadejście Królestwa.

Odsyłając uczniów do Jana, Jezus mówi - opowiedzcie mu o tym, coście widzieli. Przedstawcie mu fakty. Bo to fakty mówią same za siebie. Do swoich słuchaczy mówi - patrzycie i co widzicie? Chcieliście zobaczyć trzcinę chwiejną, chcieliście popatrzeć na jakiegoś wytwornego strojnisia? Nie... Przychodziliście do Jana doskonale wiedząc, czego się spodziewać. Co więcej, właśnie to chcieliście zobaczyć... Bo każdy z nas potrzebuje mocnego świadka, który naprawdę wierzy w to, co głosi, który naprawdę jest przekonany do tej prawdy, za którą idzie, który jest w stanie wiele oddać... Jan oddał już swoją wolność. A wkrótce odda życie. Czy to nie jest wystarczający argument, żeby mu uwierzyć?

Na podstawie tego, co widzicie i co słyszycie wyciągajcie wnioski i podejmujcie decyzje. Teraz jest czas decyzji! Nie kiedyś, nie później. Teraz! Jeśli patrzycie i słuchacie, to musicie dostrzegać obecność Boga w świecie. On przyszedł! I co wy na to??? I to jest pytanie, które do mnie dziś dociera z cała mocą. Bo gdybym w pełni zdawał sobie sprawę z tego w jak wielkich wydarzeniach uczestniczę, jak wielką misję mam do wypełnienia tu na ziemi, jak wielki Bóg mi w tym towarzyszy, to nie byłoby ani chwili do stracenia, to nie marnowałbym czasu, to nie traciłbym żadnej okazji. Zanurzony w świat po uszy. Mogę przyjść, posłuchać, popatrzeć, a potem wrócić do swojego domku, do ciepłego fotelika, do kubka ciepłej herbaty... A misja trwa. Wezwanie Boga jest natarczywe. On jest twórczym niepokojem. Nieustannie w sercu mi powtarza - nie możesz! Nie możesz siedzieć i odpoczywać! Nie możesz marnować czasu! Nie możesz zaprzeczyć temu, co widzisz - przede wszystkim potrzebom. One są wciąż ogromne... Nie możesz siedzieć w fotelu, bo eksplodujesz... Tak właśnie będzie... Eksplodujesz...

No więc dobrze, Panie mój... Ja idę wiązać buty, a ty sięgnij do kieszeni po mapę... Nie trzeba mi nic więcej...

czwartek, 12 grudnia 2013

ślad...


źródło: You Tube
Mili Moi...
 No nie będę już narzekał na to, jak szybko płyną dni, bo to jest wszystkim doskonale wiadome :) Całe szczęście, ja właśnie zakończyłem z dniem dzisiejszym zajęcia przed świętami. Co oczywiście nie oznacza, że będę się nudził. Roboty jest sporo. Mogę nawet przebierać. Dziś jeszcze konferencja wieczorna dla sióstr betanek w Lublinie, w poniedziałek dla betanek w Kazimierzu, w czwartek dla nowicjuszy franciszkańskich w Smardzewicach. W przyszłą sobotę zaś wyjazd do Gniezna i kilkudniowe przedświąteczne spowiadanie. Niedługie wprawdzie, ale intensywne. W międzyczasie chciałbym przygotować rekolekcje dla młodzieży na styczeń, bo te "wolne" dni są jakimś prezentem i zachętą. A nie mówię już o kwestiach naukowych. Bo te wiszą nade mną jak "siekiera, która już do pnia jest przyłożona"... Życie zakonne z pewnością nie jest nudne, o czym pisałem już wiele razy :)

Niemniej Słowo prowadzi mnie od wczoraj konsekwentnie w jednym kluczu. Wczoraj Pan powiedział - przyjdźcie do mnie wszyscy utrudzeni... Do mnie. Czyli nie do kogo innego. Tylko do mnie. Mimo że łatwo to zrozumieć, wcale nie tak łatwo zastosować w życiu. Wszak tak często sam szukam pociechy w tym świecie. Nie, wcale nie w jakichś grzesznych jego wymiarach. Po prostu - wydaje mi się czasem, że  "bliższa koszula ciału" i może lepiej się zrelaksuję oglądając film w telewizji, niż idąc do kaplicy (może to trochę słaby przykład, bo akurat telewizji prawie wcale nie oglądam, ale lepszy mi nie przychodzi do głowy). Chodzi o taką postawę, którą nazwałbym jakąś nieufnością. Nie umiem zaufać do końca, że Pan może jedną myślą zadbać o mnie całkowicie i totalnie. Przypominam w tym trochę młode kobiety spragnione męskiego ramienia, którym w głowie się w ogóle nie mieści, że taką bliskość, o której one myślą, mógłby dać Bóg. Bo przecież chodzi o kontakt, o bliskość, o czułe gesty... Tymczasem On zapewnia - mogę to uczynić. Mogę to zrobić jeszcze lepiej, pełniej, piękniej... Jeśli tylko przyjdziesz i zechcesz przyjąć.

Ale domaga się to pewnej gwałtowności, o której słyszymy dziś. Gwałtownicy zdobywają Królestwo. Myślę sobie, że zanim nieco tej gwałtowności uruchomię w sobie celem zdobycia Królestwa, musze jej całkiem sporo użyć dla oderwania się od spraw tego świata. Potęguje się we mnie takie pragnienie bycia przeźroczystym, żeby On mógł być przeze mnie widziany. Dokładnie i wprost. Bez zakłóceń, bez zafałszowań, bez sprzecznych komunikatów. Tak przecież o nie łatwo. Mogę biegać w habicie dając wyraz tego, jak bardzo dobrze należeć do Boga, a swoją ponurą miną mogę temu jednocześnie całkowicie zaprzeczać. A im bardziej jestem zanurzony w sprawy tego świata, tym takich sprzeczności więcej. Dlaczego? Dlatego, że ja sam nie do końca wówczas rozumiem moją tożsamość... Nie da się jednocześnie tkwić z upodobaniem w tym świecie i w świecie Bożym. Ten wybór, ten dylemat od zawsze towarzyszył chrześcijanom. Paweł pisał - pragnę odejść bo to dla mnie lepsze, i zostać, bo to bardziej dla was konieczne...

Odejść w Boga, odejść ku Niemu, to jednocześnie jak najbardziej być w tym świecie, ale już na zupełnie innych zasadach. Nie będąc oblepionym jego sprawami, zyskuje się tę wolność, która jest niezbędna, żeby stać się mieszkańcem Królestwa. Mając wolne ręce, można ich używać do chwytania innych, do odrywania od spraw świata tych, którzy tego chcą, a sami nie mają siły. Ile wówczas można zrobić! Wolne i pełne pokoju oblicze może rodzić tęsknotę w tych, którzy zmęczeni blichtrem doczesności nie do końca wiedzą, gdzie szukać alternatywy. Wówczas przejrzystość objawia Boga samego. Wówczas spotkanie z takim wolnym człowiekiem zawsze jest przemieniające. Zostawia ślad. Żywy ślad...


PS. Na koniec (a właściwie na sam początek) zamieszczam filmik... Ślad dawnych dni... Kiedy częściej śpiewałem na Jego chwałę :)

wtorek, 10 grudnia 2013

synu...


zdj:flickr/Malik_Braun/Lic CC
Mili Moi...
Właśnie wróciłem z zajęć, które rozpocząłem o poranku. Mam siłę tylko na to, żeby położyć się do łóżka i zasnąć... Ale chcę się z wami podzielić narracją... Takie małe ćwiczenie na zajęcia z teorii komunikacji. Narracja dotycząca przypowieści o synu marnotrawnym. Pisana z perspektywy ojca... A że dziś Ewangelia mówi nam o Bogu zatroskanym o każdą owcę, a zwłaszcza tę zagubioną, to mam poczucie, że owa narracja nie jest tak całkiem poza tematem...

Boże mój... A miałem nadzieję, że dziś się nie obudzę... To jest takie trudne. Zgasła moja radość. Nic mnie nie cieszy. Nie mam żadnej radości z tego poranka. Zawsze z taką chęcią i ochotą witałem nowy dzień. Zawsze... Do wczoraj. Jak to mogło się stać? Tyle razy kiwałem głową zdumiony nad losem innych. Mówiłem sobie - jak to możliwe? Jeśli dobrze wychowujesz syna, nie szczędzisz mu wsparcia i miłości, nie żałujesz karcenia i rózgi, to będzie on dla ciebie wsparciem i zadba o twoją starość. Nie mogłem się nadziwić, kiedy spotykałem starych ojców złamanych świadomością, że ich synowie odeszli, że układali sobie życie po swojemu, daleko od domu, nie troszcząc się o swoich rodziców... Dawniej tak u nas nie bywało. A wczoraj? Wczoraj ten sam sztylet został wbity w moje serce. I zrobił to ten, z którym tak wielkie plany wiązałem, którego tak kochałem, który był zawsze w moim sercu. Mój syn. Znów ocieram łzę. Znów widzę minuta po minucie wczorajszą sytuację. Daj mi moją część majątku... Poczułem się niczym żona Lota. Skamieniałem. Mój syn prosi mnie o majątek, aby po chwili powiedzieć, że odchodzi? Mój syn? Przecież miał tu wszystko. Przecież dbałem o nich, o niego i jego brata, jak nigdy o nikogo. Przecież moja żona nie jeden raz mówiła mi, że zbyt wiele czasu im poświęcam, że zaniedbuję inne obowiązki. Tak bardzo zależało mi, żeby byli zadowoleni, dobrze ubrani, wykształceni. Przecież... A on przychodzi i mówi mi, że to wszystko nie jest ważne, że dla niego to się nie liczy, że chce żyć po swojemu i na swój własny rachunek. Nigdy nie przypuszczałem, że spotka mnie coś takiego. I przecież nie chodzi mi o moją ojcowską dumę, nie chodzi nawet o ten majątek... Tu chodzi o niego. Co z nim będzie? Gdzie on się podzieje? Jest jeszcze taki niepoważny, niedojrzały. Jest chłopcem. Gdzie popełniłem błąd, w czym zawiniłem? Jak dziś rozpocząć ten dzień... Wczoraj wszyscy patrzyli z bólem na to, co się stało. Współczuli. A mnie było po prostu wstyd. Wstyd za moje dziecko, które tak wyraźnie powiedziało mi, że moja miłość nic nie znaczy. Boże, jak mi smutno. Po co mam żyć dalej? Po co dziś wychodzić z łóżka. Chyba tylko po to, żeby stanąć na drodze i patrzeć... Może wraca, może się zastanowił, może zrozumiał. Może... Wciąż słyszę w uszach płacz jego matki i rozdzierające serce słowa - synu, dlaczego nam to robisz? Widzę zaciśnięte wargi drugiego syna. Starszy, rozumie więcej, martwi się pewnie na swój sposób. Nigdy nie umiał mówić o tym, co czuje, więc nie mam mu za złe. Słudzy mojego domu, którzy wczoraj nie wiedzieli gdzie mają się podziać. Wszystkim robota leciała z rąk. Nasz dom jest pusty. Nasz dom jest smutny. Boże, musze wstać... A może wysłać za nim sługi... Może dogonią go, przekonają, opowiedzą o naszym cierpieniu. Może gdyby usłyszał od jakichś obiektywnych ludzi jak bardzo go kochamy... Boże, po co żyć, po co mieć dzieci? Pamiętam, kiedy w dzieciństwie zasiadał na moich kolanach. Zawsze był taki ciekawy świata, lubiany przez wszystkich, wszędzie wtykał swój mały nos, chętnie się uczył... Nie wiem czy cierpiałbym tak bardzo, gdyby umarł. Wtedy przynajmniej wiedziałbym gdzie jest, że nic mu nie grozi... A dziś? Gdzie spędził noc, czy nic mu nie jest, czy zjadł coś na śniadanie? Co z nim będzie? Co będzie z nami? Boże, muszę wstać... Cóż było robić? Dałem mu to, o co prosił. Z ciężkim sercem, ale dałem... Wszyscy się dziwili, pytali dlaczego? A ja nie chciałem zmuszać go do miłości. Do miłości nie można nikogo zmusić. Można ją jedynie proponować, można się nią dzielić. Tego ich zawsze uczyłem, moich synów. Żeby tylko spotkał dobrych ludzi, żeby go nikt nie okradł, nie wykorzystał. Żeby mu było dobrze. Boże, pomóż mu, zatroszcz się o niego, spraw, żeby wrócił... Nawet jeśli bez majątku, nawet jeśli ubogi, obdarty, upokorzony. Przyjmę go. Mój dom na zawsze jest jego domem. Nie umiem przestać kochać tego chłopaka. Nigdy nie przestanę go kochać. Boże, przyprowadź go do domu... Pomóż mi wstać... Muszę... Muszę iść na drogę. Będę tam wychodził każdego dnia. Tylko ta nadzieja trzyma mnie jeszcze przy życiu. Tylko nadzieja na to, że wróci. Muszę wstać i rozpocząć ten dzień. Pierwszy dzień Bóg wie jak długiego czekania... Muszę. Miłość nie umie inaczej.

niedziela, 8 grudnia 2013

cel jest tego wart!


zdj:flickr/Tom Haymes/Lic CC
Mili Moi...
Wczoraj wróciłem z Łodzi, gdzie uczestniczyłem w uroczystości złożenia ślubów wieczystych przez naszych pięciu młodszych braci. Uroczystość piękna. Przypomniałem sobie zaraz samego siebie leżącego na posadzce tego samego kościoła i ślubującego "Bogu żywemu i prawdziwemu, żyć na zawsze w posłuszeństwie, bez własności i w czystości". Lata mijają, a ja się wciąż tego uczę i mam nadzieję, że kiedyś osiągnę to, co nazywamy chrześcijańską doskonałością, czyli inaczej świętością.

Podróż do Łodzi była prawdziwym koszmarem. Jak to określił jeden z kierowców TIRa - jazda figurowa na lodzie. Było niesamowicie ślisko. Piaskarki oczywiście żadnej. Nie jeden raz przeżywałem emocje jak na loterii - zatrzymam się na czas, czy niekoniecznie (mimo że naprawdę posuwaliśmy się z prędkością 20 kilometrów na godzinę). Tym mniej było do śmiechu, im więcej samochodów, które zakończyły swoją jazdę w rowie mijaliśmy. No ale jakoś, po siedmiu godzinach dotarłem na miejsce. Jak się okazało nie byłem rekordzistą tego dnia. Niektórzy wyjechawszy w południe, dotarli do Łodzi nad ranem. Sentencjonalnie należałoby zakończyć - zima znów zaskoczyła drogowców...

A dziś ruszam do lubelskich nazaretanek, aby poprowadzić skupienie dla rodzin gromadzących sie przy ich klasztorze. Medytujmy nad tematem macierzyńskiej obecności Maryi. Dzisiejsza Uroczystość Niepokalanego Poczęcia, która dla naszego zakonu jest tak ważna (bo to franciszkanie od wieków tego przywileju Maryi bronili) motywuje do głębszego namysłu nad wydarzeniami z Jej życia. Dziś urzeka mnie przede wszystkim troska Boga o ludzkość, której nie jest w stanie zniweczyć nawet ludzki grzech. Tuż po grzechu pierwszych rodziców Pan zapowiada ostateczne wyzwolenie i realizuje je przy udziale tej młodej dziewczynki...

Zdumiewa mnie Jej dojrzałość. Wszak, jak mówią komentarze, Maryja ma 12-13 lat, bo to w tym wieku dochodziło do zaręczyn w ówczesnym Izraelu. Ja stary chłop, po kilkunastu latach formacji zakonnej, mam czasem dużo większy problem z dojrzała odpowiedzią na Boże zaproszenia, niż ta młodziutka dziewczyna. Piękna jest w tym swoim zmaganiu, które jest prawdziwe, którego nie ukrywa. Piękna jest w tej odpowiedzi, która jest pełna zaufania, w której zawierza Bogu całe swoje młode życie. To nie kapitulacja woli, to gest totalnego przylgnięcia do Bożej propozycji, tylko dlatego, że jest Boża. Nie dlatego, że anioł Maryi wytłumaczył wszystko, nie dlatego, że zważyła w sercu wszystkie "za" i "przeciw", nie dlatego, że miała pewność, że podoła... Nie. Tylko dlatego, że tego chce Bóg, a skoro On tego chce, to również On dopełni wszystkich braków, On poprowadzi, On wszystko przewidzi... ON, nie Ona...

 Tak bardzo chciałbym być świeży jak Maryja w obcowaniu z Bożym Słowem. Tak chciałbym wychodzić codziennie na nowo z tego gorsetu życiowego doświadczenia, który bywa wielkim ograniczeniem. Tak bardzo chciałbym wchodzić w tę Jego troskę o człowieka. Przecież Jego plan na moje życie, choć z pewnością nie tak znaczący, jak plan na życie Maryi, również objawia się stopniowo. Pan przychodzi każdego dnia i zaprasza. Buduje w ten sposób moją małą historię zbawienia i pozwala mi uczestniczyć w tej wielkiej. Na moim, przewidzianym przez Niego miejscu. W mojej, nadanej mi przez Niego roli. Ale nic nie dokonuje się bez mojej decyzji. Wielka historia zbawienia idzie do przodu, ponieważ Pan zrealizuje ją ze mną, czy beze mnie. Natomiast moja, życiowa historia zbawienia może utknąć w martwym punkcie. Kiedy? Właśnie wtedy, gdy uznam, że Bóg już nic nowego nie może chcieć ode mnie, że wyczerpała się Jego pomysłowość, że wszystko, co chciał mi powiedzieć, już powiedział, że decyzje, które miałem podjąć, już podjąłem...

Nie. Mój Bóg jest "nowy" każdego poranka. Mój Bóg jest dynamiczny. Mój Bóg działa. A ja słucham, dziwię się, niczym Maryja, stawiam Mu pytania, próbuje zrozumieć. Ale obym umiał decydować, obym nie zwlekał zbyt długo, obym rozpoznawał bezbłędnie godzinę mojego nawiedzenia. Bo Jego propozycje, choć trudne, są zawsze lepsze, niż mój "święty spokój", a droga z Nim jest fascynująca. Póki trwa podróż życia muszę być codziennie rano gotów, żeby znów wyruszyć... Cel jest tego wart!

piątek, 6 grudnia 2013

dziurawe serce...


zdj:flickr/Editor B/Lic CC
Mili Moi...
Wczoraj nie wiało... Ale Ksawery powolny, więc doleciał do nas dziś... Nawet jakimś śniegiem sypnął... A ja właśnie u progu podróży. Niedużej co prawda, tylko do Łodzi, ale zawsze. Jutro nasi młodsi bracia składają swoje śluby wieczyste. Jest pośród nich jeden, któremu posługiwałem, kiedy jeszcze pracowałem w Gdyni (Boże, jaki ja jestem stary - moje duchowe dzieci dochodzą już do ślubów wieczystych). A że mam chwilę czasu w ten weekend i mogę z nim być, to chcę i jadę.

Myślę nad dzisiejszym Słowem. I... czasem się boje usłyszeć - niech ci się stanie według twojej wiary. Czym ona jest? Moim najgłębszym przekonaniem? Na pewno tak... Od zawsze mam tak, że wielu spraw związanych z naszą wiarą nikt nie musi mi tłumaczyć. To nie znaczy, że je tak doskonale przejrzałem. Po prostu nie widzę takiej potrzeby w moim życiu. Wiara w nie jest dla mnie czymś zupełnie naturalnym i prostym. Co więcej, czasem w  sercu się zastanawiam - jak to możliwe, że ktoś może nie wierzyć tylko dlatego, że nie rozumie (na przykład tajemnicy Trójcy Świętej)? Jak to możliwe, że ktoś może spędzać mnóstwo czasu na próbie pojęcia na przykład - jak ludzie się rozmnażali, kiedy tylko para została stworzona? Mnie tajemnica nie przeszkadza w wierzeniu. Nigdy nie przeszkadzała i poczytuję to za wielką łaskę od Boga. Nic w tym mojego... Oczywiście nie kwestionuję wartości poszukiwań, czy prób zrozumienia, nie. Żebym był dobrze zrozumiany.

Dalej, czy jest moją postawą życiową? Z pewnością tak. Staram się, żeby tak było. Staram się, żeby obejmowała wszystkie sfery mojego życia i... No właśnie. I tu zaczynają się schody. Bo chociaż Pan Bóg mnie tak zdecydowanie prowadzi, chociaż widzę tak wyraźnie Jego działanie, to czasem czuję się jak spękana cysterna, z której ta wiara gdzieś wycieka. Czasem mam takie wrażenie, że ja Mu nie wierzę. I wcale nie dotyczy to urwanej nogi, która ma komuś odrosnąć, bo i to dla Pana jest możliwe. Czasem dotyczy to znacznie mniejszych rzeczywistości mojego życia, z którymi choćby zmagam się już długo i nie widzę zmiany. Rodzi się we mnie pytanie - czy rzeczywiście Bóg może? Czy może? Dziś to pytanie On sam stawia, wydobywa je na światło dzienne. Pytanie, które chyba wielu z nas czasem towarzyszy. Czy wierzycie, że mogę to uczynić?

No właśnie - czy wierzycie? A oni tak entuzjastycznie i natychmiast odpowiadają - tak, wierzymy. I przecież nie chodzi im o jakiś zestaw prawd, nie chodzi o jakieś teorie, nie chodzi nawet o Pisma, do których nie mają dostępu, bo nie widzą... Chodzi o tę żywą osobę, którą słyszą i wyczuwają, która jest przy nich, która ma moc... Nie mogą oprzeć się na swoich oczach, czyli na tym, czym my się tak chętnie posługujemy - widzę działanie Boga, więc wierzę... Nie, oni nie widzą... Oni słyszą, oni czują, oni ufają, oni wierzą... na kredyt.

No więc mnie chyba powinno być łatwiej... A nie jest, jak się okazuje. Może właśnie dlatego, że za bardzo ufam wzrokowi... Owszem, widzę działającego Boga, ale widzę też masę trudności. I one mnie chętnie skupiają na sobie. Ba, lubią mnie nawet czasem zahipnotyzować, lubią wyglądać na większe, niż są w rzeczywistości, lubią przybierać straszne maski... A ja naiwnie sie na to łapię... A wówczas wiara leży w ciemnym kącie serca. Wiara, która mogłaby je oświetlić i ukazać we właściwych proporcjach, mogłaby je "odczarować", mogłaby niejedną z nich wręcz wyśmiać...

Niech ci się stanie według twojej wiary... Chwileczkę, zaraz jej poszukam. Gdzieś tu na pewno jest... Na pewno...

wtorek, 3 grudnia 2013

skomplikowani...



Mili Moi...
No i odhaczam :) Dziś profesor spytał nas, czy wszyscy już przeczytaliśmy nową adhortację papieską. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nawet po nią nie sięgnąłem, bo ciągle musze odrabiać jakieś zadania domowe :) Dziś całe popołudnie siedziałem nad - nagraniem przynajmniej pięciu minut tak zwanych "językołamaczy", czyli wierszyków ćwiczących dykcję (wspominałem już o tym), refleksją nad Ewangelia na najbliższą niedzielę według metody retorycznej (to na przedmiot - retoryka dla kaznodziejów). A na dydaktykę homiletyczną miałem scharakteryzować typ kaznodziei - teologa wraz z aparatem diagnozującym kleryków w seminarium, czy taki typ kaznodziejstwa będzie u nich przeważał i z propozycjami środków zaradczych. No bez mała trzy godziny nad tym spędziłem. I trochę mnie zaczyna irytować, że nie mam czasu na czytanie książek związanych ze świętym Maksymilianem. Ale taki to już los studencki - nigdy nie jest tak, jak powinno być :) Każdy student o tym wie... :)

Dość narzekania... Jutro jadę spowiadać młodzież zakonną u sióstr betanek w Kazimierzu, więc trochę powieje młodością i świeżością zakonnego ducha. Cieszą mnie te wizyty, bo widzę, że te młode dziewczyny mają naprawdę wiele zapału w sercu i wystarczy je właściwie ukierunkować, czasem coś podpowiedzieć, doradzić... Konfesjonał to piękne miejsce formacyjne...

A dziś ucieszyłem się znów, że mogę w nim posługiwać. Ucieszyłem się moim kapłaństwem, ucieszyłem się życiem zakonnym. Jutro minie dziewięć lat od złożenia przeze mnie wieczystych ślubów, a dziś mija 2750 dzień mojego kapłaństwa. I pomyślałem sobie dziś, że otrzymałem te dary w sposób zupełnie niezasłużony, podobnie jak dar bycia chrześcijaninem. To niesłychana łaska, której mi Bóg udzielił. Bo moje życie jest bardzo kruche. Właściwie od samego początku. Nie ma we mnie nic szczególnego, czym mógłbym temu światu zaimponować. Jestem biedakiem... Materialnym i duchowym. Zawsze z głębokim doświadczeniem prawdziwości tych słów śpiewam piosenkę - O cuda, cuda dzisiaj niepojęte, cóż Ci się Jezu spodobało we mnie, żeś z tronu chwały zszedł w mej duszy ciernie? Tak właśnie jest...

Bóg sobie wybiera to, co głupie, małe, słabe w oczach świata i chce przez to działać, czynić niejednokrotnie wielkie rzeczy. Zachwyca mnie to, że Boże kryteria są tak bardzo różne od ludzkich. Zamiast światowej kariery, mogę robić tę Bożą, która polega na służbie. Czasem nie jest to łatwe, czasem mi się po ludzku nie chce, słabnę... Ale wówczas ktoś na przykład dzwoni i Pan pokazuj mi - zobacz, ten człowiek cię potrzebuje... I odżywam. I znów dostrzegam ogrom obdarowania... I "gorliwieję" :)

Dziś sobie znów uświadomiłem, że moje kapłaństwo ma wpływ również na tych, którzy juz odeszli. Skończyłem kolejną w moim życiu msze świętą gregoriańską, co oznacza, że według tego, jak wierzymy, człowiek, za którego się modliłem dziś opuścił czyściec. To dopiero jest wielka łaska... Sprowadzać Chrystusową łaskę tam, gdzie jest tak ogromna tęsknota za nią. A ilu już ludzi z czyśćca wyprowadziłem dzięki sprawowanym Eucharystiom. Bez obawy - doskonale wiem, że Chrystus ich wyprowadził, posługując się małym człowieczkiem ze Sztumu... Żadna w tym moja zasługa... Tylko łaska... Mam nadzieję, że kiedyś spotkam ich wszystkich w niebie i to oni będą wstawiać się za mną, kiedy ja tego będę potrzebował.

Wielkie to tajemnice... A Bóg objawia je prostym... Bo ci skomplikowani są ciągle zajęci czymś innym. Czym? Nie wiem... Pewnie czymś wielce skomplikowanym :)

niedziela, 1 grudnia 2013

zbudował ją po coś...


zdj:flickr/freefotouk/Lic CC
Mil Moi...
No i weszliśmy w nowy rok liturgiczny... A ja nawet weń wjechałem... na lawecie... Wczoraj o północy na Rondzie Jazdy Polskiej w Warszawie zepsuł mi się samochód. Po prostu zgasł. Nie działało absolutnie nic. Jakiś dobry człowiek zepchnął go ze mną na parking. Ale na szczęście pomoc drogowa przybyła szybko, więc już o 3.30 leżałem w swoim łóżku. Takie to "Andrzejki" :)

Wczoraj też minęło 17 lat od śmierci mojej mamy. Zdałem sobie sprawę, że dłużej już żyję na tej ziemi bez niej, niż żyłem z nią... Zastanawiam się na ile zdałem egzamin z życia, do którego zawsze starała się mnie przygotować. Ciekawe jak ona to ocenia... Może kiedyś się dowiem :) Jak co roku Eucharystia w jej intencji. Myślę, że w tym jej Pan Bóg bardzo pobłogosławił. Ta najprawdziwsza i najcenniejsza pomoc - Msza Święta - to rzeczywistość, która przynajmniej dopóki ja żyję, będzie dla niej wsparciem...

 A dziś najbardziej z tego fragmentu ewangelicznego uderza mnie zdanie, że za czasów Noego ludzie nie dostrzegli, że zbliża się potop, który ich pochłonął. Myślę sobie - jak trzeba żyć, żeby nie dostrzec potopu? To musiało być życie pełne beztroski i naprawdę oddane zabawie. Życie skupione tylko na swoich własnych sprawach, które utknęło w banalnej codzienności. Boże... Przecież dziś jest dokładnie tak samo... Te okoliczności są identyczne. Banał, zabawa, opętańczy taniec ze śmiercią, obłędna pogoń za zabawą i rozrywką, kult przyjemności, odurzenie hałasem... Pustka... Czy ci, na których zwalił się policyjny helikopter w Glasgow byli większymi grzesznikami, niż inni. Nie - mówi Pan, ale jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie? Jak? Nie zauważycie, że przyszła powódź, nie dostrzeżecie spadającego helikoptera, dachy zaczną walić wam się na głowę, a wy nie będziecie o tym wiedzieli, zbyt zajęci sami sobą, aby przejmować się czymkolwiek innym. Wasz świat się skończy bez was. A ogrom waszego zaskoczenia będzie niewspółmierny do przeżytych przez całe życie wrażeń...

Czy ulubionym zajęciem Jezusa jest straszyć? Kto zna choć odrobinę Jego przesłanie, zdaje sobie sprawę, że nie. Mówienie prawdy nie jest straszeniem. Wspominanie o piekle nie jest straszeniem. Rozważanie Bożego sądu nie jest straszeniem. Przewidywanie śmierci, czasem gwałtownej i niespodziewanej, nie jest straszeniem. Jest wyrazem opiekuńczej troski. Jest kolejnym podkreśleniem prawdy, że Bóg nie zbawi nas bez nas. Jest zapewnieniem o tym, jak wiele od nas zależy. Nie wiem, czy mogę powstrzymać powódź, która niechybnie nadchodzi, ale wiem, gdzie ja sam mogę się schronić. Pan dał mi arkę Kościoła. Nie po to, żebym na jej pokładzie zorganizował kolejną imprezkę i w opętańczym tańcu oczekiwał na nieuchronne. Ale po to, żebym znał wartość mojego życia, która nieskończenie przekracza wszystkie błahostki tego świata, abym miał czas przemyśleć tematy naprawdę ważne, abym mógł skupić się na celu, tak, bo moje życie go ma...

Zaczął się Adwent. To czas, w którym obsługa arki woła - przyjdźcie, jest jeszcze sporo miejsca, usłyszcie to - nadchodzi potop! Pomyśl dziś, gdzie będziesz, kiedy jego wody, które obmyją ten świat przetoczą się nad naszymi głowami. Pomyśl bez lęku, bo w arce drzwi wciąż otwarte. Ale pomyśl...

PS. Wiem, że Pan obiecał nie zsyłać więcej potopu na tę ziemię. Więc może to nie będzie woda. Ale to w tej całej sprawie ma akurat chyba najmniejsze znaczenie. Najważniejsze, że sam zbudował nam arkę... Uczynił to po coś!