piątek, 29 listopada 2013

Matko ma, Zakonie mój...


zdj.flickr/epSos.de/Lic CC
Mili Moi...
No jakoś szalenie pracowity ten tydzień. Zawdzięczam to moim studiom, które, jak już wspominałem nie raz, przypominają czasami bardziej szkołę podstawową. To znaczy, że dorównują jej z pewnością w ilości prac domowych. Niektóre mniejsze, niektóre większe, a niektóre całkowicie przedziwne, jak na przykład ta polegająca na nagraniu pięciominutowego językołamacza i przesłaniu jednemu z wykładowców. Arcypotrzebne z pewnością... Ale dla ciekawostki jeden taki, mój ulubiony już od dawien dawna wam tu załączę...

Niełatwa słów wymowa.
Ha, trudna na to rada!
Jeszcze trudniejsze słowa,
Gdy się je w całość składa.

Spójrz w przestrzeń w blaskach zorzy:
Gra życiem, skrzy srebrzyście;
A w drzewkach wietrzyk Boży
Splątane czesze liście.

Z otchłani mgła tchła obła,
Trzchnął trznadel, pstrąg głąb pruje,
Wybrnęła wydra z brodła,
Dżdżownica źdźbło dżdżu żuje.

Chrząszcz pszczołę wstrząsł w strzelinę,
Zaś pchła pchłę pchnęła w popiół,
Trwożnie brzmiał trzmiel w trzcinie,
Póki swego nie dopiął.

I ty dopnij, chociaż
Słów kształty krztuszą krtanie;
Co jednak umiesz, pokaż,
Ułóż to w płynne zdanie.

Parł wprzód wśród śrub
Przez złom zły w łzach,
Wplótł w plan plon klątw,
Kłuł go chłód w kłach.

Szedł wszerz przez wrzos,
w krok krak wron grał,
Nie szczuł psem pszczół
–- Psa pchła szał w szkwał.

W krąg grom brzmień brzmiał
W tle tlił lśnień blask
Wszczął pszczyć też deszcz
W czczy burzy czas.

W chmur zwrot wrył wzrok
Giez go gryzł zły
Z nerw drań darł darń,
Plótł trzy po trzy.

Odhaczam więc kolejne zadania z nadzieją, że dojdę do ich szczęśliwego końca, co jest mało prawdopodobne, bo na horyzoncie majaczą następne, a jak wiemy horyzont to taki punkt, do którego im bardziej się zbliżamy, tym on bardziej sie od nas oddala :) Niemniej już dziś zapraszam na adwentowe rekolekcje studentów homiletyki na portalu internetowym e-sancti. Będzie tam można nas poczytać... (to takie kolejne małe zadanie).
W naszym zakonie dziś święto Wszystkich Świętych Zakonu Serafickiego. Piękny dzień, bo pokazuje nam tych wszystkich braci i siostry, którzy dzięki naszemu, franciszkańskiemu ideałowi osiągnęli wieczne szczęście z Bogiem. Jest to także rocznica moich obłóczyn. Czternaście lat temu otrzymałem tę świętą szatę, której noszenie jest dla mnie chlubą i dumą. Ileż to razy, zakładając ją rano, myślałem sobie, że nie jestem godzien jej nosić. I mówię to zupełnie poważnie. To wielka łaska móc przynależeć do tego zakonu, który wydał tylu niezwykłych świętych, owładniętych Boża miłością, oddanych Kościołowi, braciom, misjom... To naprawdę zobowiązuje i motywuje.

A Słowo na dziś dla franciszkanów i tych, którym oni służą, to opowieść o bogatym młodzieńcu. Czytamy ją we wszystkich naszych kościołach. Sprzedaj, co masz i rozdaj ubogim, oni, jak mówił św. Augustyn, będą twoimi tragarzami - doniosą ci to wszystko do nieba. Pomyślałem dziś, że Jezus oczekuje ważnej rzeczy od swojego ucznia. Czegoś, co tu jest tylko zobrazowane wyrzeczeniem się bogactwa. Ale chodzi o coś więcej. Chodzi o zdolność do ryzyka, która bezpośrednio przekłada się na umiejętność powierzenia swojego życia Bogu. Jezus nie tłumaczy mu zasad od "A" do "Z". Zostaw wszystko i pozwól mi decydować o twoim życiu. Wszelkie twoje zabezpieczenia są tylko ciężarem, to wszystko, do czego jesteś tak przywiązany spowalnia cię w drodze, to wszystko, co tak bardzo cenisz i lubisz staje się dla ciebie niewidzialną i nieprzekraczalną granicą. Gdybyś tylko mi zaufał... Moglibyśmy zrobić rzeczy nieprawdopodobne! Gdybyś tylko pozwolił mi decydować o twoim życiu, poprowadzić cię. Gdybyś mnie uczynił jedynym twoim bogactwem, jedynym skarbem!

To chyba istota franciszkanizmu (ba, chrześcijaństwa nawet) i uczyć się tego trzeba nieustannie, bo samo nie przychodzi. A diagnozować samego siebie warto poprzez stawianie sobie prostego pytania - co jest moim skarbem, bogactwem, którego trudno mi się wyrzec? Może się okazać, że to całkiem dobre rzeczy... Ja na ten przykład dziś zobaczyłem wyraźnie, że moje głoszenie i sposób w jaki jest ono odbierane są moimi skarbami, które z całą pewnością musze Jezusowi powierzyć, bo inaczej staną się one sidłem dla mojej duszy. I dobre same w sobie, staną się przeszkodą dla prawdziwego naśladowania Mistrza. Ale tak całkiem Mu zaufać? Oddać bez zastrzeżeń? Pozwolić Mu decydować kiedy, komu, w jakich okolicznościach? Ale to ryzykowne... Bo przecież to takie cenne... A jeśli... No właśnie... Jeśli co?

Sejf ludzkiego serca jest niesłychanie żarłoczny. Pochłania coraz to nowe skarby, a wcale nie przynosi to lepszego samopoczucia. Może więc jednak uwolnić ręce, żeby i nogi zyskały wolność... Wypuść z rąk to, co w nich tak kurczowo trzymasz, a zaraz będziesz gotów ruszyć z miejsca. A twoje serce... Z radością zaśpiewa pieśń, której uczyliśmy się na nowicjacie - "Matko ma, Zakonie mój, dla Cię życie me, dla Cię prac mych znój. Matko ma, Zakonie mój, jam na wieki syn, jam na wieki Twój..."

wtorek, 26 listopada 2013

czekam...


zdj:flickr/amysept/Lic CC
Mili Moi...
No i pierwszy ciężki dzień tego tygodnia prawie za mną. Na koniec dnia przeżywaliśmy seminarium naukowe, na które miałem przygotować kontekst apostolski i duszpasterski, w którym działał św. Maksymilian, czyli miałem powiedzieć cos o Kościele polskim w dwudziestoleciu międzywojennym. Oczywiście nie zdążyłem tego zrobić wcześniej i musiałem dziś rano... Zarwałem trochę wykładów niestety, ale przygotowałem, co należało. Tak zwana "ostatnia chwila" wpływa na mnie raczej motywująco, ale to niestety mój słaby punkt. Oszczędziłbym sobie pewnie wiele nerwów, gdybym działał bardziej systematycznie. Niemniej samo seminarium to też zjawisko dość ciekawe. Musze powiedzieć, że moi koledzy - naukowcy badają takie tematy, że kiedy czytają fragmenty swoich prac, to... niby po polsku, a ja nic nie rozumiem. Przekonuje mnie to po prostu, że nie jestem jednak typem naukowca. Ale nie boleję nad tym faktem nadmiernie :) W każdym razie męczący dzień...

 Ale Słowo jak zawsze ożywcze. Zdałem sobie rano sprawę, że zwykle nie lubiłem tej końcówki roku liturgicznego, właśnie dlatego, że Słowo w te dni przywoływane jest bardzo trudne. Zapowiada bolesne wydarzenia, które staną się źródłem cierpienia dla wielu z nas... Ale dziś, po raz pierwszy od dawna, zdałem sobie sprawę, że rozważając te dramatyczne zapowiedzi, nie odczuwałem tej mieszaniny lęku i niepokoju, która zwykle mi w takich chwilach towarzyszyła. Wiele razy myślałem sobie - obym nie dożył tych czasów, w których będą się dokonywać te wszystkie znaki. Dziś jednak, strzegąc się swoistej naiwności, pomyślałem o tym wszystkim bez lęku. Oczywiście nie twierdzę, że przyszło mi to łatwo, bo wystarczy uruchomić nieco wyobraźni, żeby te wstrząsające obrazy zobaczyć przed oczami. Ale jakoś dotarło do mnie, że to są rzeczywistości, na które nie mam najmniejszego wpływu. I zamartwianie się nimi, ich nadejściem, ich przebiegiem i moją w nich rolą, jest całkowicie niepotrzebne. Z pewnością Panu nie chodzi również o to, żebym usiadł i powiedział sobie - skoro tak się rzeczy mają, to nic nie ma sensu... Ma... Wszystko ma głęboki sens, bo życie toczy się tu i teraz. Bo mam wiele rzeczy do zrobienia. Tych, które ten sam Pan mi zlecił i powierzył. Mam takie poczucie, że powinienem robić swoje z nadzieją, że wszystko, co się wydarzy, jest pod Boża kontrolą. A jeśli przyjdzie mi się zmierzyć z tymi sytuacjami, to przecież nie samemu, tylko z Nim. A jeśli z Nim, to czemu mam się lękać?

Perspektywa wieczności ku której zmierzam, Boży świat, który przeziera czasami do naszej ziemskiej rzeczywistości. On mnie upewnia, że lęk nie jest postawą właściwą dla chrześcijanina. Nie musze się bać mojego Boga, który ostatecznie panuje nad wszystkim i nie dopuści na mnie niczego, co nie byłoby z większą korzyścią dla mnie. Przecież kocha... A miłość chce zawsze dobra. Nawet wówczas, kiedy zadaje cierpienie - ono jest zawsze uzdrawiające, lecznicze, konieczne. Nie trwóżcie się - mówi nasz Pan. Nie bądźcie naiwni, nie dajcie się zwieść, ale nie trwóżcie się... Każdy włos na waszej głowie jest policzony. I największe trzęsienie ziemi nie sprawi, że spadnie choć jeden, jeśli ja tego nie zechcę. I ja wiem, gdzie jest chleb dla was przygotowany. Nie martwcie się więc głodem, który nastanie. I ja doskonale znam najmniejsze bakterie tego świata, bo ja je wszystkie stworzyłem i żadna z nich nie będzie dla was groźna, choćby największa zaraza spadła na ten świat. Jesteście w moim sercu... Ukryci głęboko. Ja już znam sposób w jaki wrócicie do domu... A ja będę tam czekał... Będę czekał... Czekam...

poniedziałek, 25 listopada 2013

odpoczniemy :)


zdj:flickr/JPod/Lic CC
Mili Moi...
Właśnie wróciłem do domu, po niesłychanie intensywnym weekendzie. Dawno już nie byłem taki zmęczony. Ale owoców sporo :) Przede wszystkim przybyła mi jedenasta Margaretka. Czyli kolejne siedem osób podjęło stała modlitwę za mnie. Niesamowity dar. Zawsze, kiedy jest mi z czymkolwiek ciężko, uświadamiam sobie, że są na świecie ludzie, którzy NA PEWNO za mnie się modlą. To daje ogromne poczucie bezpieczeństwa i mocy w działaniu... Tym gdańskim śmiałkom więc z serca dziękuję...

Zaczęliśmy w czwartkowy wieczór, konferencją dla sióstr franciszkanek. Piątek niby wolny, ale to był dla mnie dzień spowiedzi. Niezwykłej, generalnej... Spowiedzi połączonej z modlitwą o uwolnienie od wszelkich wpływów złego ducha w moim życiu. W przeszłości i teraźniejszości. Mocne doświadczenie Bożej obecności i miłości. Dość wyczerpujące i dla mnie i pewnie dla spowiednika. Zaczęliśmy o 9 rano... Skończyliśmy o... 14.30 :) Ale to tylko tak strasznie wygląda :) To była taka spowiedź z instruktarzem, żebym sam mógł nią później posługiwać... Bo tej formy akurat trzeba się trochę nauczyć. W każdym razie - Panu Bogu chwała za to niezwykłe doświadczenie... Sobota to skupienie dla dziewcząt. Przybyło ich aż piętnaście... Bardzo dużo... Mówiliśmy o mądrej, wychowującej nas miłości Pana Boga. Przyznam szczerze, że myślałem już w zeszłym tygodniu, że nic więcej nie uda mi się "wycisnąć" z tematu "miłość Boża". Tak wiele o niej już mówiłem, tyle różnych konferencji... Nie chcę powiedzieć, że juz wszystko o niej powiedziałem. Raczej, że nic nie przychodziło mi do głowy, czego bym już nie mówił... Ale Duch Święty jest niezawodny i przyszło mi do głowy powiedzieć nieco o miłości Boga i jej przejawach w jakiś czas po pierwszym nawróceniu. Bo zwykle poznajemy z czasem tę miłość na nowo. Kończy się "miodowy miesiąc", a zaczyna ciężka praca, do której Pan nas zaprasza i którą chce prowadzić w nas. Ale o tym może kiedy indziej...
 A niedziela to już skupienie dla moich dorosłych przyjaciół... Za każdym razem przychodzi ich więcej, a dom sióstr jakby się rozrastał i wszystkich przyjmuje. Tym razem niemal trzydzieści osób... Mówiliśmy o kryzysie i o kierownictwie duchowym... Proste (choć nie łatwe) sposoby radzenia sobie z trudnymi sytuacjami zostały omówione i ufam, że ci piękni ludzie zdołają je podjąć w swojej codzienności... Wiele razy już o tym pisałem, ale napiszę jeszcze raz... Jestem z nich taki dumny. To dla mnie wielka łaska patrzeć jak rozkwitają. A teraz pojawia sie powoli nowy obraz - walki... Wielu z nich musi walczyć. Pojawiają się pierwsze kryzysy, zniechęcenia, pokusy odejścia... Wielkie rzeczy się ciągle w ich życiu dokonują. Ale Pan zaczyna też na nich liczyć... Trochę się jeszcze boją... Ufam jednak, że pokonają i to... Pójdą do przodu...

A dziś od rana jadę... Trochę śniegu, duży ruch, roboty (pod Lublinem korek na 40 minut). Ale już jestem w domku i próbuję jakoś zaplanować ten tydzień... Chociaż, jak zawsze, sam się planuje... Przed chwilą telefon - a dzień skupienia u nazaretanek w Ząbkach by ojciec poprowadził? A kiedy? No w tym tygodniu... No i weź człowieku odmów temu wwiercającemu się w mózg, cichemu, konsekrowanemu głosowi słyszanemu w słuchawce :) Odpoczniemy w... grobie :) Chociaż kto wie...

Chciałbym, jak ta uboga wdowa z dzisiejszej Ewangelii, umieć oddać wszystko i nie pytać skąd wezmę jutro... Niech więc się "samo planuje".

środa, 20 listopada 2013

przeciętniactwo? nie, dziękuję...


zdj:flickr/Mathew Knott/Lic CC
Mili Moi...
Nie ukrywam, że ta dzisiejsza Ewangelia o minach (czy podobna jej o talenach) jakoś mało w moim życiu do mnie przemawiały. Może dlatego, że wydawało mi się, że jestem bardzo mocno zaangażowany w sprawy Boże, a poza tym generalnie jakoś aktywny, więc nie bardzo potrafiłem na ich podstawie stworzyć sobie jakiegoś planu działania. Zawsze wydawało mi sie, że chodzi o podtrzymanie w sobie tej aktywności, o której niektórzy mówili wręcz, że jest nadaktywnościa i że należy ją raczej powściągać. Ale tak było dawniej... Kiedy byłem młody :)

Dziś zobaczyłem tę swoją aktywność w nowym świetle... W świetle przeszłości właśnie... Trochę żartuję z tym starzeniem się, o którym czasem tu piszę, ale nie jest to takie zupełnie nieprawdziwe. Dziś zobaczyłem, że ta moja aktywność, również w sprawach Bożych, jest inna od tej sprzed kilku lat. Nie wiem czy jest dojrzalsza i bardziej wyważona. Ale mam takie przekonanie, że jest dużo słabsza... I nawet nie chodzi do końca o to, co robię... Może chodzi o to, co gotów jestem zrobić :)

Bo każdy rok życia przynosi ze sobą coraz częściej pomysły na "święty spokój". W jakim sensie? Ano właśnie... Żeby pomnożyć minę otrzymaną od Pana, trzeba wyjść z domu. To znaczy ruszyć się z miejsca i poszukać innego, w którym ten "pieniądz" się pomnaża. Trzeba się spotkać z człowiekiem, z ludźmi. Nie ma co wiele myśleć o nadzwyczajnym wypoczynku, bo prawdziwy inwestor nie ma czasu na wakacje. Trzeba być zdolnym do ryzyka, może nawet do realizacji pomysłów szalonych, takich, które siedzącym w domu nie przychodzą do głowy. Trzeba szukać nowych rozwiązań, przecierać nowe szlaki, zdzierać buty... Trzeba się uczyć, nieustannie rozwijać, być "na bieżąco"...

No i właśnie taki byłem dawniej... Była szansa na dziesięć min. A dziś? Pomyślałem z obawą, że może już jednak tylko na pięć... Bo niby niewiele się zmieniło, ale... Każdy pomysł rozważam trzy razy, zastanawiam się nad swoimi siłami i możliwościami, staram sie przewidzieć wszystkie możliwe warianty... No i tych szaleństw jakoś mniej. I ta skłonność do ryzyka nie taka pewna. I szybkość reagowania zdecydowanie nie maklersko-giełdowa. No chyba starość mi zagląda przez ramię... :)

Jedna moja pociecha w tym, że nie ma we mnie na to zgody. I jeszcze ciągle walczę. Chcę słuchać poleceń Pana, chcę wchodzić w Jego szalone pomysły, chcę zachować świeżość, chcę nieustannie iść do przodu, nie zatrzymywać się w drodze... Ciepłe kapcie i bujany fotel jeszcze nie dla mnie. Pięć min to nie szczyt marzeń. Przeciętniactwo? Nie, dziękuję. Mina w dłoń i ruszamy... Gdzie? To Ty Panie mi powiedz...

wtorek, 19 listopada 2013

odwagi M!!!


zdj:flickr/Rob_/Lic CC
Mili Moi...
 Najpierw chcę napisać coś, o czym zapomniałem ostatnio... Mianowicie w sobotę odprawiłem Eucharystię w intencji wszystkich moich Margaretek (a dziesiąta przybyła mi podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej) i wszystkich tych dobrych ludzi, którzy ofiarowują swoją modlitwę za mnie. Również tą drogą informuję, bo wiem, że niektórzy tu zaglądają i zależy mi, żebyście wiedzieli, że udział w tej Eucharystii macie... Ufam Waszej modlitwie i z całego serca za nią dziękuję...

Dni płyną (dziś 2736 dzień mojego kapłaństwa). Sporo się dzieje... Rozgrzebuję coraz to nową robotę (bo spraw wciąż nie brakuje) i żadnej nie mam czasu skończyć. Wiem, że to nie najlepiej, ale taki system wdrożyłem w swoim życiu już w dzieciństwie :) a dziś trudno go zmienić. Kończę, kończę, tylko z "wywalonym językiem" i najczęściej na ostatnią chwilę. Niemniej dziś wyruszam na warsztaty homiletyczne do lubelskiego seminarium. Mamy tam zajęcia na temat "Temperament, a style przepowiadania". Dowiem się więc jak moje osobiste cechy przekładają się na sposób przepowiadania. W czwartek zaś ruszam na Północ... Trzy dni w Gdańsku to skupienie dla sióstr Franciszkanek, powołaniowe dla dziewcząt i dla naszej modlitewnej grupy przyjaciół. Przy okazji jeszcze inne spotkania, wymiana opon i co tam jeszcze się zmieści... Wypoczywał jednak nie będę... :)

A dziś Słowo mnie wysłało w przyszłość... Mianowicie zastanawiałem się jak wyglądał następny dzień życia Zacheusza po spotkaniu z Jezusem. Kiedy Jezus poszedł dalej, kiedy Zacheusz nie odczuwał już tak intensywnie i mocno Jego obecności. Skłonił mnie do tego list od M, młodego chłopaka, który podczas wakacji miał okazję doświadczyć wielkiej Bożej miłości, obecności Jezusa. A wczoraj skarżył mi się, że to zniknęło i nie może do tego wrócić, że nie ma wokół siebie ludzi, którzy by mu w tym pomogli, że sam nie potrafi tej obecności Jezusa odnaleźć na nowo... Zacheusz też został sam... Wokół ludzie, którzy go nie rozumieli i nie mieli dostępu do jego doświadczenia. Zobowiązania, które na siebie przyjął pod wpływem Jezusa, a które należało co prędzej zrealizować. Mieszkańcy Jerycha, którzy z pewnością mieli niemały problem, żeby uwierzyć w jego szczere nawrócenie (czyż to nie problem powszechny?). A Jezus poszedł dalej...

Myślę jednak, że to doświadczenie Zacheusza, które było czymś bardzo prawdziwym, realnym dało mu siłę do realizacji złożonych obietnic. To doświadczenie Bożej obecności w jego domu, choć już nie fizyczne, ale nadal aktualne motywowało go do działania. Ten blask prawdy, który go oświetlił pokazując mu bylejakość jego dotychczasowego życia i obdarzając go nową jakością codzienności, pozwalały mu zmierzyć się z nieufnością świata.

I wierzę, że tak jest, tak będzie również w życiu M. Tak jest i może być w życiu każdego z nas, w moim życiu. Kiedy te silne doświadczenia Bożej obecności przechodzą w sferę wspomnień, trzeba je nieustannie przywoływać i przypominać sobie o ich realności. To się naprawdę wydarzyło. Niczego sobie nie zmyśliłem. Spotkałem i doświadczyłem obecności Pana. I nawet jeśli ona dziś nie jest tak samo silna (nie może być, bo nasz świat emocji mógłby tego nie dźwignąć), to ta obecność Jezusa jest dokładnie tak samo prawdziwa. Nawet jeśli nie mam wokół siebie ludzi, którzy mogliby mi pomóc trwać w tym przekonaniu, nawet jeśli okoliczności zewnętrzne mi przeszkadzają, nawet jeśli otacza mnie nieufność najbliższych, to Bóg jest! Jest blisko mnie! I nigdy nie zapomina... Nigdy!

Odwagi M, mój drogi, młody przyjacielu!!! Odwagi... Nie jesteś sam. Jest nas co najmniej dwóch :) I On jest!

niedziela, 17 listopada 2013

światło pośród ciemności...


zdj:flickr/DrJohnBullas/Lic CC
Mili Moi...
Tak sobie myślę, że Słowo dzisiejsze chce być pomocą dla naszego przygotowania na czasy ostateczne. A jak mawiają niektórzy komentatorzy - one trwają nieustannie od przyjścia Pana. Jak więc umiejętnie przeżywać te chwile, które dane jest nam spędzić na ziemi?

Otóż pierwsza myśl, która się we mnie rodzi, to zdolność i gotowość do konfrontacji. Oczywiście nie ma ona nic wspólnego z wrogością, czy zwalczaniem kogokolwiek. Chodzi raczej o świadomość mojej tożsamości i starania, aby żyć według niej. Czy to widać, że jestem chrześcijaninem? Czy chcę, żeby to było widać? Czy świat potrzebuje mnie jako kogoś innego, niż chrześcijanin? Dramatycznie byłoby, gdyby obojętność, tudzież wrogość świata zneutralizowała moje chrześcijaństwo, gdybym dla świętego spokoju przestał zadawać sobie trud świadectwa. Po co wówczas miałbym żyć? Co mogłoby mieć sens dla chrześcijanina, który zapomniał o swojej tożsamości?

Wiele razy pisałem już, że bywam zawstydzany gotowością do świadczenia przez moich świeckich braci. Niejednokrotnie mając wiele pozareligijnych obowiązków, doświadczając codziennych walk o byt, są w stanie dawać świadectwo i to w tak skuteczny i dynamiczny sposób, że mnie, zakonnika i księdza zostawiają daleko w tyle. Dobrze. Tak może być. Św. Maksymilian pisał o tych szlachetnych zawodach. Oby celem była tylko chwała Boża, coraz większa i większa...

Po drugie (a wiąże się to mocno z powyższym) Słowo stawia przed moimi oczami temat nienawiści świata. Nawet jeśli rozumiemy, że to hiperbola semicka, że to słowo może mieć wydźwięk nieco słabszy - niechęć, czy brak sympatii, to pytanie pozostaje otwarte. Czy są wokół mnie ludzie, którzy są pełni niechęci do mnie ze względu na imię Jezusa? Ze względu na to imię (bo przyczyny mogą być przecież inne)! Czy moja tożsamość jest tak wyraźna, że budzi jakiekolwiek reakcje wśród ludzi? Poza aplauzem współwyznawców, który zawsze bardzo łatwo przychodzi przyjąć. To ważne pytanie, bo Ewangelia jest bardzo w "poprzek świata" i jeśli się nią żyje, to wrogowie pojawiają się niemal automatycznie, a czasem, jak wspomina Ewangelia, rekrutują się nawet spośród najbliższych.

Wreszcie, trzecie światło. Wolność wobec dzieła swoich rąk. Nie bez przyczyny ta refleksja Jezusa następuje tuż po scenie, w której uboga wdowa składa na ofiarę dwa pieniążki. Maleńkie dzieło wobec wielkości i przepychu świątyni. Ale dla Boga dzieło wielkie, bo połączone z wielkim zaufaniem do Niego i wielką wolnością wobec swojego życia (dała wszystko, co miała na swoje utrzymanie). Te zachwyty i aplauz wobec piękna świątyni są mało ważne, bo jak każde ludzkie dzieło może ona zniknąć z powierzchni ziemi nader szybko. I tak w istocie się stało - zburzono ją zaledwie kilka lat po ostatecznym ukończeniu budowy. Ludzka tendencja do gloryfikowania swoich dzieł, do czynienia z nich "pępka świata" jest szczególnie szkodliwa dla głoszenia Ewangelii, bo zatrzymuje w drodze. Zamiast iść i głosić, człek stoi i się zachwyca. Często wracają do mnie słowa św. Maksymiliana - aby Bóg co prędzej zburzył dzieło, które Maksymilian zbudował, jeśli tylko sprzeciwia się ono w jakikolwiek sposób Jego woli, czy odciąga braci od zbawienia...

Co zatem? Usiąść i czekać na nadejście Pana? Nie... Paweł mówi jasno - niech każdy pracuje jedząc ze spokojem swój własny chleb. Spokój i równowaga. Czujna refleksja. Korekta i konsekwentne zmierzanie do ostatecznego celu. A zacząć można już w tę dzisiejszą niedzielę :)

sobota, 16 listopada 2013

poszła zakonnica na kebaba...


zdj:flickr/xinem/Lic CC
Mili Moi...
Czy znajdzie Pan wiarę na ziemi, kiedy powróci? A gdzie będzie jej szukać? Dziś naszła mnie taka refleksja obiadowa... Mianowicie, jak niemal codziennie, udałem się do jednego z lokali gastronomicznych Lublina na obiad. Taki bowiem mamy domowy system, że żywimy się "na mieście". Los padł na kebaba... Kiedy sobie spokojnie zajadałem przyniesioną mi potrawę w lokalu wypełnionym ludźmi, nagle do środka weszły... dwie zakonnice. Jedna śmiało, dziarskim krokiem zaczęła podążać do wolnego stolika, druga, bardziej powściągliwa, jakby z delikatną obawą postępowała w myśl zasady - "dwa kroki do przodu, krok do tyłu". Lud zamarł... Muzyka dobywająca się z głośników stała się jakby głośniejsza. Rozmowy prowadzone przy stolikach przycichły. Świat się na chwilę zatrzymał... Pasjonistki (bo tę wspólnotę reprezentowały owe wielebne naczynia konsekrowane) zasiadły przy stoliku. Po tej pełnej chwili napięcia szczęśliwie wszystko wróciło do normy - dalej, jak za dni Noego: żenili się i za mąż wychodziły, kupowali i sprzedawali, budowali i burzyli... Burzyli...

 No właśnie... Zaburzyły wspomniane siostry sielankową atmosferę sobotniego popołudnia w lubelskiej kebabowni. Ich głód sprawił, że znalazły się w miejscu, w którym nabożny katolik (bo zakładam, może na wyrost, że tę denominację reprezentowało wielu konsumentów) nie spodziewał się ich zobaczyć. A dlaczego się nie spodziewał? I tu dochodzę do stwierdzenia tyleż smutnego, co dość oczywistego dziś. Wiara ma miejsce... w sferze prywatnej. Sfera publiczna ma być czysta, nijaka, obojętna, neutralna... W sferze publicznej manifestowanie swojej wiary jest raczej passe. A ci, którzy to czynią (choćby poprzez strój, który nie dopuszcza wątpliwości), spotykają się z wielorakim zdumieniem, pojawiając się w miejscach publicznych takich, jak choćby restauracja... Czego zakonnica może szukać w restauracji? A może jest głodna... A to nie może sobie zjeść w domu?

 Smutna jest ta przepaść, która zaczyna oddzielać świat od wiary i jej manifestowania. Nie mam wątpliwości, że przyczyny są złożone i jako duchowni mamy w tym nielichy udział. Sami wtapiając się w tłum, odzwyczailiśmy ludzi od widoku księdza w wielu miejscach. Nie dziwią mnie już pytania dzieci, które stawiają konspiracyjnym szeptem swoim rodzicom mijając mnie na ulicy - mamo, a kto to byyyyył? Przywykłem już do zdziwionych spojrzeń, kiedy wchodzę w habicie do "Biedronki" czy do którejś z lubelskich galerii handlowych. Ale wciąż nie mogę pojąć tempa w jakim to wszystko nastąpiło. Budynek kościoła to miejsce dla wierzących. A sklep, tramwaj, plac budowy? Tam są, czy mają być "ludzie uniwersalni"? Wszyscy, którzy nie mieszczą się w tej kategorii budzą konsternację i ciche chichoty, niczym zakonnice przekraczające próg restauracji...

Wracam do pytania - gdzie Pan będzie szukał wiary, gdy przyjdzie? W kościele? A co jeśli nie trafi akurat na czas nabożeństwa? To może w sferze prywatnej... Tylko gdzie to jest???

środa, 13 listopada 2013

zwolnij...


zdj:flickr/Cinzia A. Rizzo/fataetoile/Lic CC
Mili Moi...
Dziś na mieście akcja z cyklu "ulubione". Podchodzi młode dziewczę popołudniową godziną i pyta mnie gdzie idę? Ja na to zgodnie z prawdą, że na uczelnię... Na co ona, że pewnie nie będę miał chwili, żeby ją wyspowiadać... Na co ja, że po to mnie święcili, żebym takie chwile miał... Zawsze. Ile mam radości, kiedy ludzie okazują się tak odważni i wiedząc do czego służy ksiądz, nie wahają się go prosić o posługę wszędzie i zawsze. Nie ma znaczenia czas i miejsce. Znaczenie ma tylko łaska, którą Chrystus chce okazywać nieustannie, każdemu. A jeśli mogę w tym wydarzeniu uczestniczyć, to jestem z tego powodu niezmiernie szczęśliwy. Po kilku chwilach więc dziewczę rozgrzeszone poszło dalej, a ja radość z tego faktu celebruję do tej chwili. Jestem Panu Bogu wdzięczny...

A wdzięczność trochę jednak spowalnia w życiu. Może to nie bez znaczenia w naszych pędzących czasach. Wdzięczność spowalnia... Kiedy dziś patrzę na tego jedynego z dziesięciu trędowatych, który wraca i dziękuję, to myślę sobie, że pozostali już zaczęli żyć pełnią życia. Mieli prawo... Przecież tak długo na to czekali. Tyle spraw do zobaczenia, doświadczenia, przeżycia. Nie można czekać ani chwili. Może to zrozumieć pewnie tylko ktoś, kto doświadczył odrzucenia, całkowitego wystawienia poza społeczny nawias. Kiedy nadarza się okazja powrotu, nie można tracić ani chwili, bo taka okazja może się nie powtórzyć. Więc idą w życie ci, którzy jeszcze przed chwilą zanurzeni byli w śmierć. Nic się nie liczy, nic nie jest ważniejsze w tej chwili od życia, do którego zostali przywróceni. A jeden uznał, że jednak jest coś ważniejszego - uznać Autora, oddać chwałę Bogu. Nic nie znaczyło, że to Samarytanin, nie ważne było, że dla niego rozumienie Boga było trochę inne, niż dla pobożnego Żyda. On wiedział komu zawdzięcza życie. I zanim poszedł je smakować, przyszedł najpierw podziękować. Został o krok w tyle, nie rozpoczął tak dynamicznie jak pozostałych dziewięciu. Wdzięczność spowalnia... Ale Samarytanin nic na tym nie stracił. Co więcej - zyskał. Co takiego? Zrozumienie... On zrozumiał dlaczego stało się to, co się stało. Twoja wiara cię uzdrowiła. On już wie jak sobie radzić w innych, trudnych sytuacjach swojego życia, on już wie, gdzie zawsze znajdzie lekarstwo. Pozostałych dziewięciu w swoim pośpiechu tego już nie usłyszało... Może więc warto zwolnić... Z wdzięczności...

poniedziałek, 11 listopada 2013

tęsknota za ojczyzną...


zdj;flickr/FreeCat/Lic CC
Mili Moi...
No tak jakoś nostalgicznie mi się dziś zrobiło... A było to tak... Wyszedłem do miasta... I poczułem się obco... Zupełnie obco... Poczułem, że to nie jest moje miejsce na ziemi, że wszystko jest jakieś dalekie, zimne, nieprzystępne... Z jednej strony to dobrze. Bo to jest jakiś ewangeliczny sygnał. W życiu zakonnym tak już po prostu jest i w tym również naśladujemy Jezusa - nie ma ojczyzny, nie ma swojego miejsca, nie ma gdzie głowy skłonić. Ale z drugiej strony, tak czysto po ludzku... Czasem chciałbym się gdzieś poczuć "u siebie". A jak dotąd nie znalazłem takiego miejsca i wiem, że próżno go szukać. Nie mam domu, czyli miejsca, z którego wyszedłem i do którego z radością wracam. Każde miejsce jest takim domem na chwilę. Musi nim być... Nieustannie w drodze. Wierzę, że ta droga ma cel. I tym celem jest dom Ojca. Prawdziwa OJCZYZNA. Choć i tę ziemską, codzienną, moją, polską cenię i szanuję. Wszak wszystko, co najważniejsze w moim życiu dokonało się w Polsce i odczuwam wobec tego, mojego kraju wielką wdzięczność.

Dziś w tej mojej "bezdomności" wołam wraz z Apostołami - przymnóż nam wiary. Bardzo jej potrzebuję, przede wszystkim po to, żeby spokojnie i konsekwentnie zmierzać do mojej niebieskiej ojczyzny. Nie mając ziemskich korzeni, dać się przesadzić tam, gdzie On chce, abym rósł. Niczym morwa, która potrafi dożyć sześciuset lat, ale na słowo wypowiadane z wiarą, mogłaby przenieść się gdzie indziej. Wiem, że On we mnie wierzy i codziennie Go pytam, gdzie chce, abym rósł. Jego Słowo pełne mocy może mnie osadzić wszędzie. Bo tam, gdzie jest On, tam jest mój dom. A On jest wszędzie i zawsze ten sam. Tak wiele razy w życiu mówiłem Mu, żeby mną swobodnie dysponował, złożyłem ślub posłuszeństwa, który oznacza przecież ni mniej, ni więcej, tylko wypełnianie Jego woli zawsze, do końca... Czego mogę się więc spodziewać? Wszystkiego :)

Mój Pan jest dynamiczny... Nie kapryśny, ale dynamiczny. On wie gdzie, kiedy i komu jestem potrzebny. On wie, gdzie i jak długo ma być mój dom. On zna całą tę drogę, którą mam jeszcze do przejścia. On towarzyszy mi w drodze do ojczyzny... Dziś prosząc o wiarę, ponawiam moją deklarację dyspozycyjności. Tak, jak wiele lat temu, dziś znowu decyduję się na "bycie w drodze", a w konsekwencji na tymczasowość domu. I nawet gdyby miało to być czasem źródłem ludzkiego smutku, to wierzę, że Pan smutek ten zamieni w radość i przyjdzie taki dzień, w którym zamieszkam w domu Ojca, w OJCZYŹNIE...

niedziela, 10 listopada 2013

o cierpliwości...


zdj:flicr/ScotMcLeod/Lic CC
Mili Moi...
Kiedy dziś medytowałem nad Słowem, to przyszło mi do głowy, jak wiele cierpliwości musiał mieć Pan Jezus do swoich adwersarzy. Stają bowiem przed Nim ludzie, którzy "nie odróżniają swojej lewej ręki od prawej" (jak to Pan Bóg niegdyś opisał mieszkańców Niniwy), a wymądrzają się, jakby wszystkie rozumy pozjadali. Budują niesłychane konstrukcje myślowe, żeby złapać Go na jakimś słowie. Są przekonani, że wiedzą, a nauka, która stoi za nimi, jest w stanie uzasadnić i wyjaśnić wszystko. Pewni siebie i zupełnie pozbawieni samokrytycyzmu... A On z szacunkiem z nimi rozmawia. I choć bezlitośnie odkrywa ich fałszywe założenia i konsekwentnie i stanowczo sprzeciwia się ich krętactwom, to jednak czyni to z szacunkiem, dając dowód jak bardzo zależy mu na każdym człowieku.

Mało mam wokół siebie ludzi, z którymi musiałbym toczyć takie debaty jak Jezus. To znaczy, może ich nie brakuje, tylko niekoniecznie takie rozmowy ze mną wszczynają. Niemniej jest inna przestrzeń takich właśnie rozmów pełna. Internet... Ja z reguły nie czytam debat internautów, komentarzy pod artykułami, bo ciśnienie mogę sobie równie dobrze podnieść filiżanką kawki, a będzie to z pewnością sposób milszy i smaczniejszy. Ale czasem, nieopatrznie dam się w taką lekturę wciągnąć... A tam... Według zasady - nie znam się, to się wypowiem... Niesłychane bzdury wypisywane z radością i uzasadniane tylko tym, że mamy wolność wypowiedzi... Im mniej ludzie mają wiedzy, tym bardziej zdecydowane sądy wyrażają. Im bardziej są przypierani do muru konkretnymi faktami, które zaprzeczają ich sądom, tym większą rodzi to w nich agresję. Niesłychanie dynamiczny świat, w którym niestety dbałość o prawdę jest znikoma.

 O ile czasem dam się wciągnąć w lekturę, to nigdy w dopisywanie swoich opinii i komentarzy. Z pewnością brakuje mi cierpliwości. Ale również nie jeden raz zastanawiałem się, czy to ma w ogóle sens? Czy można przekonać człowieka ukrytego za internetowym nickiem, że białe jest białe, podczas gdy on uporczywie twierdzi, że jest inaczej...? Mam szczere wątpliwości. A te dziesiątki, setki tysięcy słów wrzucanych w tę przestrzeń, rozpływają się po łączach i nie odnoszą żadnego skutku...

Czy więc raczej szanować i ważyć słowa? Czy może reagować zawsze i wszędzie? Obawiam się, że w tej przestrzeni, którą jest internet słowo ma dużo mniejsze znaczenie, niż w realu. I o ile w kontakcie twarzą w twarz trzeba się czasem zmierzyć z najbardziej niedorzecznymi poglądami (jeśli już nie z innych względów, to przynajmniej z szacunku do człowieczeństwa rozmówcy), o tyle w sieci chyba nie zawsze jest to konieczne i wskazane. Próbuję sobie wyobrazić Jezusa na internetowym czacie, czy też wpisującego zawzięcie  komentarze zaczynające sie od słów - to nie tak... Jakoś wzbudzić taki obraz w wyobraźni nie jest mi łatwo...

Myślę sobie, że podobnie jak kiedyś, tak i dziś, wychodziłby raczej na ulice miast i próbował rozmawiać z ludźmi z twarzą i z imieniem, a nie z nickiem i avatarem. Bo z realnymi, nawet najbardziej dalekimi od prawdy łatwiej się porozumieć, niż z piewcami wolności słowa, którzy w hołdowaniu tej zasadzie upatrują wystarczających źródeł dla swojej mądrości. Mądrości, którą dzielą się ze światem nadobficie...

sobota, 9 listopada 2013

wybory, wybory...


zdj:flickr/Brad Stabler/Lic CC

Mili Moi...
 Nie ukrywam, że rozkoszuję się swoim własnym mieszkankiem. Wreszcie mam okazję spędzić w nim nieco więcej czasu, poczytać, wypić zieloną herbatkę. Czasem potrzeba tak niewiele do szczęścia. Ale tak to już jest z nadaktywnością - chętnie korzysta z chwil odpoczynku. Jestem więc niewzruszony na wszelkie wyjazdowe propozycje związane z tym weekendem, a kilka ich już było. Nie ukrywam, że wiąże się to również z pracami, które "wiszą nade mną". Wczoraj na przykład spreparowałem wywiad, o który prosił Pan Leszek, mój niegdysiejszy historyk i wydawca kwartalnika "Prowincja", który ukazuje się na terenach, z których pochodzę. W  sumie bardzo przyjemne doświadczenie, ale czasochłonne rzecz jasna. Więc pół dnia umknęło... A gdzie tu dzieła naukowe? Czas już na zrobienie dobrej i szczegółowej listy lektur, które należy zdobyć i przeczytać przed zabraniem się za pisanie rozprawy... Bożesztymój... Przerażające jest to dzieło na tym etapie :)

 A Pan Jezus dziś... występuje przeciwko systemowi. I to mocno. Z biczem w ręku. Jeśli oprzeć się na komentarzach do tej Ewangelii o oczyszczeniu świątyni, to większość rozgonionego przez Pana Jezusa towarzystwa była jakoś spokrewniona, czy spowinowacona z Arcykapłanem. Ekipa przyjaciół i znajomków, którzy pewnie za drobną opłatą cieszyli się przywilejem niewidzialności, a świątynia znajdowała się pod ich "okupacją". Nieuczciwi bankierzy, którzy wymieniali lokalną monetę na oficjalny pieniądz świątynny. Sprzedawcy żywego inwentarza ze swoją żywą czeredą. Hałas, zgiełk, interesy...

Jak bardzo przypomina to niektóre miejsca w dzisiejszej.... Ziemi Świętej. Wejście do Bazyliki Grobu Bożego, gdyby nie dach nad głową, mogłoby zostać zupełnie niezauważone. Gwar jest dokładnie taki jak an zewnątrz, a może jeszcze większy, bo potęgowany akustyką pomieszczenia. Gdzie jest Bóg? Czy o Niego tam chodzi? Czy ktokolwiek w takim hałasie jest w stanie się z Nim spotkać? Ja nie...

Ale wracając do systemu... Przecież i tu niewiele się zmieniło. Są zwykle dwie grupy. Jacyś "nasi" i jacyś "obcy". Ci "oni" muszą się dostosować do wszelkich zarządzeń, do litery prawa, która przecież nie może zostać złagodzona, nie ma dla nikogo taryfy ulgowej. No chyba, że dla tych "naszych". Wszak są dobrodziejami, a może po prostu przyjaciółmi. Nie, nie... My nie zmieniamy prawa. Ono jest dla wszystkich jednakowe. Co innego interpretacja. Ta pozwala nam na wiele. Dlaczegóż nie mielibyśmy okazać się bardziej przychylni dla "naszych", dlaczego nie przymknąć nieco oka? Niczym Arcykapłan... Przecież korzyści sa obopólne...

Mam głębokie przekonanie, że wiele dziedzin naszego życia jest skażonych właśnie takim myśleniem. A osobowości takie jak Jezus przypominają przysłowiowy "kij włożony między szprychy". Rodzą agresję, bo demaskują nas swoją przejrzystością i uczciwością. Uderzając w układ niszczą przecież tak skwapliwie wypracowywane przez nas podziały na "my" i "oni". A komu to przeszkadza? Od zawsze tak było i na zawsze tak będzie... Układ... A Jezus się sprzeciwia. Dla Niego nie ma miejsca na układ nigdzie... Nigdzie... Ani w domu, ani w Kościele, ani w pracy, ani w szkole... Niech wasza mowa będzie "tak, tak" - "nie, nie", co nadto jest, od złego pochodzi. Od złego pochodzi...

Myślę sobie o opowieści przełożonej polskich elżbietanek z Betlejem, które prowadzą dom dziecka. Stała nie raz w kolejce z Palestyńczykami, aby przedostać się na żydowską stronę. Oni jej mówili - idź przodem, nie musisz stać, masz tu przecież szczególne prawa. Na co ona odpowiadała - chcę stać z wami, nie jestem w niczym lepsza, ani ważniejsza od was... To jest sztuka... Nie korzystać z przywilejów, bo inni z nich nie korzystają... To jest właśnie to, co jest całkowitą głupotą w oczach tego świata... Ale wielką mądrością w oczach Bożych... Wybór jak zawsze po naszej stronie... Układ, czy wolność?

środa, 6 listopada 2013

co dźwigać???


zdj:flickr/slimmer_iimmer/Lic CC
Mili Moi...
No powoli się wdrażam... Trzeba się bowiem nieco przestawić. Rano już nie krótkie spodenki i czapeczka, a potem zwiedzanie, ale kurteczka, torba i na uczelnię :) Dobrze... Normalnie... To mnie cieszy... Zresztą sama uczelnia dba, żebym nie doznał szoku. Dziś przepadły nam na przykład cztery godziny wykładowe :) Jak to ktoś kiedyś powiedział - studia doktoranckie to nie wykłady - to biblioteka... No więc książka w dłoń i do dzieła...

Ale zanim... Dziś pan nas konfrontuje z tajemnicą podejmowania swojego własnego krzyża. Ustawia codzienność w kategoriach "miłować - nienawidzić". Oczywiście wiele razy powiedziano już, że nie chodzi o to, co my dziś rozumiemy pod pojęciem nienawiści, ale jako że język którym posługiwał się Jezus nie miał czegoś takiego jak stopniowanie, to mamy dziś takie "kwiatki", które niektórych wprowadzają w zakłopotanie. Jego słowa są jednak proste w swej wymowie - nic nie może być ważniejsze ode mnie, a to, co jawi ci się jako trud i cierpienie ma  w moich oczach wielką wartość, bo dzięki temu uczysz się kochać, dzięki temu możesz wyjść poza siebie, dzięki temu widzisz, że jesteś elementem większej całości... Swoją drogą spotkałem wczoraj w konfesjonale mądrego księdza, który mi powiedział - jesteś trybikiem w większej całości. To nie znaczy rzecz jasna, że nie jesteś ważny, ale konstruktor wie jak to działa i On ma wszystko zaplanowane. Ważne, żeby tylko w ten plan wejść i go realizować. Zaufać Mu... On wie, co robi(ć)...

Niemniej, jeśli jakiekolwiek decyzje są w mojej mocy, to należy je właściwie rozeznawać. Niczym król ruszający na wojnę z mniejszą armią, niż przeciwnik, czy też niczym budowniczy, który musi wiedzieć, czy uda mu się dokończyć budowę... Czasem można to przewidzieć łatwo, a czasem... No właśnie... Czasem trudniej, a decyzje podejmować trzeba.

W ramach lektury duchowej czytam książkę Thomasa Mertona "Wspinaczka ku prawdzie". jest to dzieło poświęcone św. Janowi od Krzyża i jego przesłaniu, które Merton próbuje w sposób możliwie klarowny przedstawić czytelnikom. I dziś czytałem właśnie o roli rozumu w życiu mistycznym zwłaszcza na etapie "ciemnej nocy". Przypomina on światła samochodu, które oświetlają tylko najbliższy fragment drogi, podczas gdy cała reszta spowita jest ciemnością. Pozwalają one utrzymać się w pasie ruchu i jakoś, czasem powoli i z trudem, poruszać się do przodu. Parafrazując - bywa, że nasze rozeznawanie przypomina taką jazdę w ciemnościach i mgle. Powoli i ostrożnie, a czasem bardziej na wyczucie, niż z pewnością. Niemniej nieustannie do przodu. Z zaufaniem, że prowadzi mnie ktoś, kto wie, co na końcu tej drogi jest. I to w Nim jest ukryte moje poczucie bezpieczeństwa. I to z Niego mam je zaczerpnąć. Bo jestem trybikiem w większej całości, którą nie zawsze jestem w stanie całkowicie ogarnąć. Muszę więc zrobić co w mojej mocy, musze zrobić co do mnie należy... A resztę zostawić Jemu... On poprowadzi...

Tylko ten krzyż, który trzeba wziąć... Nie przeraża mnie jego obecność. Raczej martwi fakt, że nie mogę go w swoim życiu dostrzec. Co ja mam dźwigać Panie Jezu??? Co brać na swoje barki i dźwigać???

poniedziałek, 4 listopada 2013

hojnym być...


zdj.flickr/Caucas'/Lic CC
Mili Moi...
I tak to Ziemia Święta stała się wspomnieniem... Wróciłem dziś o drugiej w nocy do Lublina po dość nieprzyjemnym locie. Jeszcze chyba nigdy dotąd tak mną nie wytrzęsło. Przez dużą część lotu była zapalona sygnalizacja "zapiąć pasy", bo przelatywaliśmy przez strefę turbulencji i rzeczywiście szarpało. A w małym samolocie wszystko odczuwa się podwójnie. Wylecieliśmy czterdzieści minut opóźnieni, stąd tak późny powrót do domu, ale moi bracia jak zawsze niezawodni - samochodem pod lotniskiem...

 Ciekawe miejsce to lotnisko w Izraelu. Najpierw tysiące pytań o to gdzie, z kim, po co byliśmy. Potem skanowanie bagażu. Połowa grupy jeszcze na dodatkowe spytki co mają w środku, po co i dlaczego? Potem check in. Trafiła mi się urocza blondynka, która nie tylko poleciła mi się nie przejmować nadbagażem, ale również odpowiedziała z uśmiechem na moją prośbę o miejsce z większą przestrzenią na moje kopyta, że chętnie posadzi mnie przy wyjściu awaryjnym, żebym tego miejsca miał dużo... Potem kontrola bezpieczeństwa, co było jedną wielką farsą. Nie kazano mi zdejmować nawet tych rzeczy, które zwykle trzeba (na przykład saszetka na szyję spod habitu), można przewozić płyny w dowolnych ilościach (głównie wino i oliwę, ale na moją wodę mineralną nikt nie mrugnął okiem). Generalnie wszyscy są zblazowani i kontrolują powierzchownie (choć podobno bywa też inaczej). Potem kontrola wizy, potem jeszcze paszport. I nareszcie z tego "raju na ziemi" można się wydostać...

Po raz kolejny przeżyłem jakiś "pierwszy raz" na lotnisku. Otóż nigdy dotąd nie prowadziłem na lotnisku... nabożeństwa nałożenia szkaplerza. A wczoraj mi się zdarzyło... Ludzie z naszej grupy zakupili szkaplerze w ostatniej chwili i nie było czasu wcześniej, żeby im nałożyć. Zrobiliśmy to na lotnisku ku ogólnej radości. W ogóle z wielką radością o nich myślę. Co ludzie naprawdę byli pielgrzymami. Pobożni, wytrwali, spragnieni spraw duchowych, słuchający... Jak dobrze się do takich głosi... Dobrze, że są... Już mi ich brakuje...

 Oczywiście zapewniam, że powierzone mi intencje omodliłem. Było ich bez mała 14 stron. Starałem się je codziennie czytać wzbudzając często modlitwę z myślą o nich. Gdzie się dało, starałem się je również symbolicznie złożyć. Wyglądałem trochę jak hindus (u nich jest swoista teologia dotyku - jak dotkniesz garścią różańców świętego miejsca, to one są też świętsze). A więc składałem wasze intencje w różnych świętych miejscach, ufając, że Pan na nie wejrzy z miłością. Choć w ten sposób mogę spłacić ten wielki dług, który mam wobec Jego dobroci - służyć moim braciom.

Dziś ogarniam sprawy, które zebrały się podczas mojej nieobecności, ale jak każdy dzień, tak i dzisiejszy rozpocząłem od Słowa. Pan skierował do mnie dziś wezwanie do hojności i nie spodziewania się wdzięczności za to, co robię. Oczywiście łatwo to przyjąć intelektualnie, ale... No właśnie. Zdałem sobie sprawę, że jestem już nieco zepsuty... Zepsuty wdzięcznością i pochwałami, które nieustannie docierają do mnie od dobrych ludzi. I choć staram się tego nie spodziewać, to jak każdemu, mnie również jest miło, gdy mnie chwalą. Jak bardzo stanęło mi przed oczami dziś, że jedynym, od którego winienem spodziewać sie pochwały, jest mój Pan. On mnie zna... Ludzie tylko odrobinę. Nie wiedzą o mnie tak wielu rzeczy, które wie On... Dlatego tylko Jego pochwała może być prawdziwie wiarygodna. Inne są miłe, ale nie mogę im uwierzyć za bardzo. Kiedyś mawiałem, że gdybym wierzył we wszystko, co mówią do mnie ludzie, to nic, tylko odwiesić habit na kołek i iść robić karierę. Nie tędy droga. Cieszą mnie miłe słowa, ale jeszcze bardziej cieszy mnie, gdy uda mi się zrobić coś dla kogoś, komu nawet do głowy nie przychodzi pochwalić. Bo wówczas nagroda jest odłożona w niebie, bo wówczas nie jest jak z faryzeuszami, którzy częstokroć już na ziemi odbierali swoją nagrodę w podziwie i wdzięczności ludzkiej... Nie jest to łatwe, ale warto powalczyć, bo za takimi niechwalonymi czynami łatwiej można doszukać się czystej miłości... która nie dba o wdzięczność.

sobota, 2 listopada 2013

co z tą wiarą???



Mili Moi...
Jak tu nie błogosławić Pana, kiedy można dotknąć kamienia, w którym osadzony był Jego krzyż. Dziś odwiedziliśmy bazylikę Grobu Bożego. Byliśmy tam bardzo rano, co pozwoliło nam uniknąć kolejek. Kto był, wie o czym mówię :) W każdym razie przeżycie niemałe. I taki skupiony wyszedłem z tej bazyliki na ostatnie właściwie zakupy, na które udaliśmy się całą grupą. Weszliśmy do jednego sklepiku (a są one jeden przy drugim). Sąsiad tak się zdenerwował, że nie kupujemy u niego, że z kijem i wielkim krzykiem zaczął nas przepędzać spod swojego kramu... Niesamowity obraz wściekłego Araba. Demoniczny... Cały mój wewnętrzny pokój prysł, bo rzeczywiście zrobiło się niemiło i chwilami nawet jakoś groźnie. Odeszliśmy, bo, jak stwierdził nasz przewodnik, nie będziemy się z koniem kopać...

Potem Wieczernik... Niezwykłe miejsce dla kapłanów i... charyzmatyków :) Nie mogliśmy w spokoju wysłuchać opowieści Szymona, który czyta Słowo i omawia każde miejsce, ponieważ w środku była właśnie grupa hinduskich charyzmatyków. Zapewniam was, że najbardziej "odjechane" polskie grupy charyzmatyczne, przy Hindusach to prawdziwe ciche baranki. Takich wrzasków i takich przedziwności, to jak długo jestem z Odnową Charyzmatyczna związany, w życiu nie widziałem... Przede wszystkim niesamowity zgiełk i hałas, no i wszędobylskie padanie... Zrozumiałem Pawła, który pisał z obawą o tych, którzy wejdą na spotkanie takich charyzmatyków z przysłowiowej "ulicy"... Będą przerażeni... Nawet ja, który widziałem już niejedno, czułem się nieswojo...

Ściana Płaczu... Dziś szabat, więc nie wolno robić zdjęć, bo to praca, a jej zakaz w żydowskich miejscach obowiązuje każdego... Weszliśmy nawet do synagogi zlokalizowanej tuż przy ścianie. I znów nieswojo się poczułem, choć tym razem z zupełnie innych względów. Patrzyli na nas czujnie, choć chyba nie wrogo. Jeden tylko, stosunkowo młody Żyd, przechodząc obok mnie, popatrzył na mnie wzrokiem zawierającym mieszaninę litości i gniewu i krzyknął mi w twarz - wrong (mylisz się). Uśmiechnąłem się do niego i poszedłem dalej. Ale te dzisiejsze spotkania przekonały mnie, że z  pewnością mieszkać bym tu nie mógł... Nie wystarczyłoby mi cierpliwości...

Były jednak i miłe spotkania... Z rodziną Hindusów chociażby. Pomijając zdjęcia, które koniecznie chcieli sobie ze mną zrobić, każdy z nich pochylił się z szacunkiem i poprosił o błogosławieństwo... No i wieczorem grupa... Która mnie zaskoczyła... Swoim dojrzałym dzieleniem i szczerymi podziękowaniami, które usłyszałem. piękni ludzie... Przeżyli ten czas naprawdę duchowo...

A Słowo dzisiejsze (bo rozważaliśmy tajemnicę Zmartwychwstania Pana) skłoniło mnie do refleksji nad "utknięciem". Wydaje się bowiem, że Piotr utknął między życiem i śmiercią. Wraca od grobu do domu i... nic. Ani nie szuka Jezusa, ani nie podejmuje żadnej innej aktywności. Pomyślałem sobie, że my jesteśmy naprawdę w bardzo podobnej sytuacji. Chodzimy, dotykamy, oglądamy... a jutro wracamy do domu. To, co zrobimy z tym doświadczeniem, jest już naprawdę w naszych rękach... Bo może ono w żaden sposób nie wpłynąć na naszą wiarę, a może przemienić nas całkowicie, tak jak przemieniło Jana. Wszak i my weszliśmy dziś do grobu. Albo uwierzymy z nową siłą dzięki temu, co ujrzeliśmy, albo... no właśnie... albo co? Jaka jest alternatywa???

piątek, 1 listopada 2013

prorok Gomułka...



Mili Moi...
Zbliżamy sie powoli do lądowania, ale dzisiejszy dzień był szczególnie męczący. Bo o ile wczoraj wiele czasu spędziliśmy w autobusie odwiedzając między innymi Jerycho, Qumran, czy zażywając kąpieli w Morzu Martwym, o tyle dziś... Jerozolima złażona... Od Ogrójca, po kościół Piana Koguta... Eucharystię sprawowaliśmy w kościele Biczowania. Piękne miejsce, a my dziś przy tajemnicach Wielkiego Czwartku i Piątku. Tuż po Mszy więc wyruszyliśmy na ulice Jerozolimy w Drodze Krzyżowej. I to jedno z najmocniejszych przeżyć jak dla mnie, bo zdałem sobie sprawę, że za czasów Jezusa było podobnie. Kramiki otwarte, nikt nie zwracał na nas większej uwagi, co więcej, czasem próbowano nam coś nachalnie sprzedać... Rozważania brałem " z głowy" i muszę wyznać, że Duch sobie z tym poradził... Bo sam byłem zaskoczony przemyśleniami, które wypowiadałem... Chwała Najwyższemu... Drugie poruszające spotkanie z  Panem miało miejsce w Sanktuarium Agonii, zwanym inaczej - sanktuarium Dobrej Decyzji. Tam Pan spotkał mnie z dwoma wielkimi lękami mojego życia i pokazał mi, że nie są one wcale takie straszne. Czułem się naprawdę poruszony, kiedy wszedłem do kościoła, a tam odpowiedź na dwa pytania związane z tematem, który aktualnie rozeznaję... Pociecha...

O lękach mówiłem dziś podczas Eucharystii, bo Pan postawił mi je przed oczami już podczas porannej medytacji. Wszak lęk jest podstawową przeszkodą w doświadczeniu Bożej miłości. Bo przecież Pan Bóg w swojej złośliwości przychodzi poprzestawiać moje życie... Czy rzeczywiście? Czy w takiego Boga wierzymy? No raczej nie... Przynajmniej ja nie... On chce przyjść z miłością nawet w tym, co bardzo trudne, ale nie przekracza blokad na siłę, a lęk jest najgorszą z nich. Dlatego, kiedy Jezus klęczy przed uczniami i umywa im nogi, o czym my dziś czytaliśmy w Ewangelii, w ten sposób pokonuje ich lęk wobec wydarzeń, których nie rozumieją. Zachowuje sie nieracjonalnie, ale wprowadza w ich serce doświadczenie bliskości i miłości, która staje sie dla nich pociechą w chwilach ciemnych, które są tuż przed nimi...

Byliśmy dziś na cmentarzu... Modliłem się na grobie Oskara Schindlera i polskich żołnierzy, którzy umarli w Jerozolimie i tam są pochowani... Piękne chwile dla nas wszystkich, bo przecież nasi bliscy dziś na cmentarzach, nad grobami innych bliskich, którzy przed nami spotkali siostrę naszą śmierć cielesną...

A z ciekawych spotkań - spotkałem dziś arcywesołego, żydowskiego przewodnika, który przedstawił mi się - jestem Józio, do Ziemi Świętej posłał mnie prorok Gomułka...