środa, 30 października 2013

Bóg jest Prawdomówny...



Mili Moi...
Trwa moja pielgrzymka po Ziemi Świętej... Niewątpliwie mogę ją nazwać rekolekcjami. Bo poza tym, co rodzi mi się w sercu na porannych medytacjach, to oczywiście samo obcowanie z "Piątą Ewangelią" jest fascynujące. Niestety krótkość czasu sprawia, że możemy w tych wszystkich ważnych miejscach spędzić tylko chwileczkę, ale nawet i to... Dziś szczególnego wzruszenia doznałem w Kościele Prymatu, gdzie według tradycji mieści się skała, na której Pan przygotował swoim Apostołom śniadanie wielkanocne. Tam też Piotr usłyszał - paś owce moje.... Tam też usłyszał - czy miłujesz mnie? Ja też poczułem się troszkę zaproszony do tego dialogu.... Dialogu, który dziś w sposób szczególny wybrzmiał we mnie na Górze Błogosławieństw. Poczułem tam... ciszę... To jakiś fenomen, bo ludzi było koszmarnie dużo, jak wszędzie... Ale ja tam trwałem w ciszy.... Ona rodzi dialog...

Dziś, medytując nad błogosławieństwami, pomyślałem sobie, że długo bałem się o nich mówić. Jakbym nie umiał "wybronić" Jezusa, który swoimi błogosławieństwami wywraca ludzki świat do góry nogami.... Fenomen... A Pan już jakiś czas temu przyszedł do mnie z przełomowym przekonaniem - przecież nie mówisz od siebie. To nie ty jesteś gwarantem tych słów. To Ja jestem ich gwarantem... A ja jestem Bogiem Prawdomównym i nie chcę nikogo oszukiwać. Zdałem sobie sprawę, że nie muszę bronić Jezusa, bo wobec niewierzących nie ma na to szans, a wobec wierzących jest to zupełnie zbędne... Wierzących w to, że Bóg jest Prawdomówny... Z pewnością jednak łatwiej jest mówić, łatwiej słuchać, niż błogosławieństwami żyć... Tym bardziej uwielbiam dziś Jezusa za to wyciszenie, którego dał mi posmakować... Bo ono daje szansę na "przeprogramowanie". Świat, w którym żyję programuje mnie bowiem nieustannie na swoje sposoby przeżywania szczęścia. A ja chcę wierzyć raczej Jemu, mojemu Bogu, który mi mówi, że są dwa sposoby osiągania szczęścia - budować i szukać... W jednym i drugim ma być sporo mnie... Bo wiele jest sytuacji ode mnie niezależnych, niełatwych, w których mogę szczęście odnaleźć. I wiele jest sytuacji, które zależą ode mnie, ale tylko przez określony sposób bycia to szczęście zbudować w nich mogę. Nade wszystko jednak - ON... Mój Pan, który jest ostatecznym źródłem szczęścia i jego gwarantem. A wówczas żadne zewnętrzne okoliczności tego nie zmienią...

W świętych miejscach radosne spotkania. Na Górze błogosławieństw przyszedł po Mszy do zakrystii jakiś czarnoskóry ksiądz i spostrzegłem, że dyplomatycznym szeptem pyta zakonnicę zakrystiankę, czy może porozmawiać z którymś z ojców. Podszedłem sądząc, że będzie chciał się wyspowiadać, co już mi się tu zdarzyło... A On zapytał skąd jestem... i czy może sobie zrobić ze mną zdjęcie :) Natomiast w tym samym miejscu, wpisując się do księgi kapłanów sprawujących Mszę, spostrzegłem, że tuż nade mną wpisał się o. Aidan Walsh, mój gwardian, przełożony z czasów, kiedy pracowałem w Irlandii. Wpis był wczoraj, więc pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że spotkamy się gdzieś... I rzeczywiście.... Na Górze Tabor uścisnęliśmy się znowu. Tyle radości...

 Piękny czas... Także dzięki Szymonowi, naszemu bardzo młodemu przewodnikowi. Absolwent farmacji,, który właśnie rozpoczął teologię na tej samej uczelni, na której i ja obecnie studiuję. No ma chłopak to coś... dar... umiejętność.... Mówi, ewangelizuje, świadczy, modli się, przystępuje do komunii.... Piękny obraz...

wtorek, 29 października 2013

z Holy Landu słówko




Notka z wczoraj bo internet się wyprowadził :)  ale już wrócił... a raczej ja zmieniłem hotel :)

Mili Moi...
No niezwykłe rzeczy dzieją się w moim życiu... Dziś na przykład było... Boże Narodzenie... Rozpoczęliśmy dzień od Eucharystii w Kościele św. Katarzyny. To zaledwie dwa kroki od groty narodzenia Pana Jezusa... Od rana śpiew kolęd... Potem godzina stania w kolejce i nawiedzenie tego miejsca, gdzie przyszedł na świat nasz Pan... Przy tym niemiłe wrażenia... Kiedy nasz przewodnik czytał opis narodzenia, gwałtownie zaprotestował jakiś prawosławny... Bo czytaliśmy na ich terenie... Nie wolno... Można opowiadać sprośne dowcipy... Ale nie wolno czytać Pisma Świętego. Takich absurdów jest tu niestety więcej. Przy okazji - za nami rosyjska grupa. Ich przewodnik zamiast zwrócić się do nich - stał twarzą w naszą stronę. Mało to profesjonalne... Oni nie słyszeli tego, co powinni, my słyszeliśmy to, czego nie chcieliśmy... Jakiś kosmos... Potem miejsce życia i pracy świętego Hieronima... I zaczął się ścisk i tłok... Mdlejący ludzie, nerwowo... Ziemia Święta... Gdzie modlitwa, gdzie skupienie, gdzie refleksja?

Idziemy dalej... Grota mleczna... Według tradycji kropla karmiącej Maryi barwi na biało jej wnętrze. I tu największe wzruszenie. Właściwie nie wiem dlaczego, ale nie chciało mi się stamtąd wychodzić. Może to opowieści o licznych cudach wyproszonych przez Jej wstawiennictwo, a może po prostu jak zawsze... w domu Matki... Poruszony i rozmodlony... Był czas na przeczytanie wszystkich poleconych mi intencji, które symbolicznie spoczęły dziś również w  miejscu narodzenia Jezusa i św. Jana Chrzciciela...

Potem Pole Pasterzy... Śpiewane pastorałki i wizyta w ślicznym, małym kościółku... Lunch... No i przejazd do Yad Vashem. Tam najbardziej poruszające miejsce upamiętniające dzieci uśmiercone podczas II Wojny Światowej. Kilka luster i kila świec... A efekt piorunujący...

A potem już tylko kościół Nawiedzenia i Narodzenia św. Jana Chrzciciela... Piękne miejsca, choć w pośpiechu nawiedzane... Grupa zdyscyplinowana i raczej sędziwa. Ludzi młodych mało... Ale i ja zaliczam się do starszyzny :) Dziś przekonało mnie o tym jedno zdarzenie. Otóż w sklepiku z pamiątkami jedna z pań poprosiła mnie o rozszyfrowanie napisu na jakimś medaliku. Napis maleńki, więc przeprosiłem, że chyba nie pomogę... Na co ona - to pójde do tego młodego księdza, może on pomoże... (a jednym z uczestników jest ksiądz Grzegorz, który jest święcony dokładnie w tym samym roku, co ja, i ma tyle samo lat - no starość, to starość).

My dziś wokół Słowa z Bożego Narodzenia...  A ono mówi o Słowie, które przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli... To jest jakiś największy chyba dramat ludzkości, człowieka, któremu wydaje się, że jest niezależny, silny i całkowicie dający sobie radę z rzeczywistością. Tymczasem rzeczywistość jest tak bardzo inna... Wielu "Janów" próbuję o tym przekonywać, sam Pan próbuje dowodzić, że jesteśmy tylko stworzeniem, które potrzebuje Stwórcy... Ale wciąż tak wielu w to nie wierzy. Wciąż tak wiele pychy i wzgardy wobec Boga... Tego Dobrego Boga... Smutne zdanie w tej cudownej nowinie, którą zwiastuje nam święty Jan Ewangelista... Nie przyjęli Go... I do dziś, Go nie przyjmują... A ja błogosławię Pana, że pozwolił mi uczestniczyć w tych rekolekcjach w tym miejscu, bo inaczej trudno to nazwać... Może dzięki temu, jeszcze bardziej z Nim związany, będę mógł jeszcze skuteczniej wołać na pustyni tego świata - Twoją jesteśmy własnością i do Ciebie należeć chcemy...

sobota, 26 października 2013

może przyjdzie taki dzień...





źródło - You Tube


Mili Moi...
Wczorajszym popołudniem przechadzałem sie po Lublinie załatwiając jeszcze kilka spraw przed wyjazdem, a tu nagle podchodzi do mnie jakaś młodzież i wręcza mi ulotkę z zaproszeniem na wieczorny koncert. Patrzę, czytam - Panny Wyklęte. Znam ten projekt, wiele razy natknąłem się na pozytywne recenzje w internecie, ale dlaczegóż nie wiedziałem, że grają w Lublinie? Kiedy wróciłem do domu, natychmiast wrzuciłem w wyszukiwarkę i okazało się, że dziesiątki stron o tym informowały. Ja już chyba jestem zupełnie niewidomy... W każdym razie biegusiem po bilet (a właściwie bilety, bo takie wydarzenia to tylko w towarzystwie) no i wieczorem zająłem koszmarnie niewygodne miejsce w sportowej hali Globus. Koncert poruszający, choć w języku muzycznym niestety mało dla mnie zrozumiałym. Ale nie brakło perełek, po których nie chciało się przestać klaskać. Na trybunach ogromnie dużo młodzieży o jasno określonych przekonaniach. Okazało się to w chwili, kiedy witano media. Wśród przywitanych znalazła się pani redaktor naczelna lubelskiej GW. Przywitały ją głośne buczenia i gwizdy. Jeśli chodzi o wykonawców (a właściwie wykonawczynie), to samo nauczenie się ich pseudonimów scenicznych graniczyłoby dla mnie z cudem, ale sposób bycia tych młodych przecież kobiet, również skłania do refleksji. Wiele z nich dedykowało swój śpiew konkretnym Pannom Wyklętym, czy też Wyklętym Żołnierzom. Wytwarzało to wręcz metafizyczną atmosferę, w której oni byli obecni. Piękny wieczór...

A dziś ruszam już do Warszawki. Tam nocleg i o poranku wylot do Tel Awiwu. Ale dzisiejsze spotkanie ze Słowem postawiło przede mną dwa tematy. Wstawiennictwo i duchową bezpłodność. Wyobraziłem sobie to drzewo figowe, które jest piękne, kształtne, rozłożyste, ale zupełnie bezowocne. I pierwsza myśl pobiegła ku wszelkim "szumom duszpasterskim". Czy nie jest czasami tak, że robimy akcję, która przypomina szumiące drzewo figowe, ale tak naprawdę jej owocność jest znikoma? Z wielu względów. Może dlatego, że duszpasterz bardziej skupiony na sobie i własnym sukcesie, może dlatego, że ważniejszy jest swoisty show, niż ludzkie dusze, może zamiast na dobrym nauczaniu skupiono sie bardziej n oprawie muzycznej. Można gdybać. I daleki jestem od wydawania sądów w tej sprawie. Jednakowoż sam nad sobą i swoją działalnością duszpasterską się zastanowiłem. Czy na końcu czasów Pan będzie mógł ze mną rozmawiać o owocach, a nie będziemy wspólnie, bezradnie przeglądać pięknego skądinąd, liściastego drzewa w ich poszukiwaniu? Oczywiście do wielu duchowych owoców swojej działalności nie mam dziś dostępu, i to jest słuszne i właściwe. Ale zawsze i nade wszystko powinno mi zależeć na tym, żeby je rodzić, a nie zachwycać się swoim listowiem... Na Boga! Wszak nawet ono nie jest moją zasługą, ale właśnie Tego, który jest ostatecznym właścicielem drzewa, winnicy, wszystkiego...

 Tym bardziej ucieszyłem się dziś ze wstawienników, którzy niczym ogrodnik proszą Pana o cierpliwość nade mną. Być może dzięki nim wciąż mam szansę na nawrócenie. A wiem, że są tacy ludzie, którzy modlą się za mnie, o moją świętość, o świętość mojego kapłaństwa. I dziś znów jest okazja, żeby im wszystkim za to podziękować. To wielka rzecz. A dla mnie chyba największy z możliwych darów. Sam jednak zdałem sobie sprawę, że mam w życiu takie osoby, wobec których na takie wstawiennistwo mnie nie stać, bo ich nie kocham, nie umiem kochać. Nie ma ich może zbyt wiele, ale są. I samo to jest dla mnie przykre. Modlę się dziś o życzliwość dla nich, o taką miłość w sercu, której źródłem może być tylko sam Pan, bo ja jej w sobie wzbudzić nie potrafię. To jest ta szczególna miłość - do nieprzyjaciół, która ma nas wyróżniać z pogańskiego świata. Wobec każdego jest nadzieja na przemianę. Bóg ją ma... A ja mam tylko w tę Jego nadzieję wejść i Mu towarzyszyć. Prosić o cierpliwość, bo być może przyjdzie taki dzień, kiedy i oni Go spotkają w swoim życiu, a On ich przemieni... I może kiedyś wspólnie będziemy się cieszyć naszymi owocami. Ja ich, a oni moimi... Może przyjdzie taki dzień...

czwartek, 24 października 2013

On umarł dla mnie - ja żyję dla Niego...



zdj.flickr/ShortShot/Lic CC

Mili Moi...

Mam za sobą pierwszą lekcję angielskiego "z nowa panią". Naprawdę się wczoraj ucieszyłem, ponieważ nie tylko byłem w stanie sie w miarę swobodnie wypowiedzieć, ale również zupełnie spokojnie mogłem wszystko zrozumieć. Niebagatelna to sztuka, ponieważ pani reprezentuje niezwykły dynamizm i nie jest łatwo za nią nadążyć. Ale takie wymogi FCE, bo jestem w grupie przygotowawczej do tego właśnie egzaminu i mam takie przekonanie, że nawet jeśli do niego nie przystąpię (co sie okaże po roku pracy), to z cała pewnością skorzystam. Choć wyszedłem z zajęć z ciśnieniem mocno podwyższonym - dawno widocznie tak intensywne procesy myślenia się w mojej czaszce nie dokonywały :)


A dziś Pan przyszedł do mnie  z kilkoma myślami o konsekwencji. Najpierw zobaczyłem Jego samego wraz z Jego konsekwencją. Zmierza do Jerozolimy, mimo tego, że doskonale wie co Go tam czeka. Ma być ochrzczony, zanurzony w chrzcie krwi i doznaje ludzkiej trwogi. Ale idzie... Po co? Dziś z całą prostotą wybrzmiały we mnie te słowa - dla mnie... Idzie tam umrzeć, żebym ja mógł żyć. Tak często powtarzane słowa w żargonie kościelnym, że straciły na jakimś etapie swój ciężar, swoją wymowę. Ale to najgłębsza prawda... On umiera, ja żyję...

 Co zatem ze mną? Jak ja się do tego mam ustosunkować, w jaki sposób siebie samego określić, jak odpowiedzieć? I tu na scenę wchodzi moja konsekwencja, która nie powinna cofać się przed niczym. Pomijam już sentencjonalne - kto przykłada rękę do pługa, a ogląda się wstecz... Bo to jest pewna oczywistość dla mnie na moim obecnym etapie życia. Zresztą mogę uczciwie powiedzieć, że jak dotąd nigdy nie pojawiła się we mnie myśl, o odwróceniu się od pługa... Ale przecież ta codzienność, która z moim powołaniem chrześcijańskim, zakonnym, kapłańskim jest związana jest niezwykle bogata w sytuacje, które wciąż na nowo są okazją do okazania mojej wierności, konsekwencji, zdecydowania... Dziś Jezus zdaje się mówić, że w tej konsekwencji przynależenia do Niego czasem należy poświęcić również rzeczy/osoby w ludzkiej perspektywie najcenniejsze. Nikt i nic bowiem nie może stanąć w moim życiu wyżej niż Jezus. To jest takie niezrozumiałe, okrutne, bezduszne... ale tylko dla tych, którzy Jezusa jeszcze nie spotkali. W życiu tych, którzy prawdziwie za Nim idą, wszystko zajmuje właściwe sobie miejsce. Ich życie staje się uporządkowane. Brak konsekwencji wprowadza zamęt, nieporządek i niepokój. Dlatego tę moją konsekwencję w przynależeniu do Niego, zwłaszcza wówczas, kiedy nie jest to lekkie, łatwe i przyjemne musze co jakiś czas kontrolować. Skoro bowiem On dla mnie umiera, to ja chcę dla Niego żyć... Konsekwentnie.

wtorek, 22 października 2013

Michał, czy ty wierzysz???


fot.flickr/Leonard John Mathews/Lic. CC
Mili Moi...
W 2708 dniu mojego kapłaństwa zrobiłem to :) Dwa dni mi to zajęło, ale... napisałem artykuł o objętości 16 stron. Tytuł jest fascynujący - "Personalista na ambonie, czyli o rekolekcjach o. Apoloniusza Żynela dla młodzieży akademickiej Poznania w sześćdziesiąt lat od ich wygłoszenia". Najweselsze, że tuż po wysłaniu go do publikacji dowiedziałem się, że nikt go pewnie nie przeczyta, bo zlikwidowano własnie periodyk, którego redaktor ów artykuł u mnie zamówił :) Czy można sobie wyobrazić bardziej zabawną sytuację? Kuriozum jakieś... Ale najważniejsze, że ja wywiązałem się z zobowiązania, które wisiało nade mną od kilku dobrych miesięcy. Nie ukrywam, że zabrać się do tego było ogromnie ciężko, tym bardziej, że właściwie od czasów seminarium niczego podobnego nie pisałem. Mocno więc wyszedłem już z wprawy... W każdym razie dziś czuję się dużo bardziej "wolny" a jednocześnie gotowy do podjęcia następnych zadań, które na mnie czekają...

Dziś wspominamy Jana Pawła II, a Ewangelia mówi o gotowości do wypełnienia zadania, które należy do sługi. Wspominałem tego wielkiego człowieka, który sromnie stanął na balkonie odziany w biała sutannę, podejmując zadanie przed którym wielu się wzdryga... Podjął, bo tego chciał od niego Bóg... W konsekwencji przez wiele lat dźwigał ciężkie brzemię odpowiedzialności... Czy się nie bał? Czy nie odczuwał swojej małości wobec czekających go zadań? Jestem przekonany, że towarzyszyły mu wszystkie ludzkie uczucia pojawiające się wówczas, gdy człowiek wie, że zadanie, do którego jest zapraszany, przerasta jego ludzkie siły... 

 Nie sposób nie pomyśleć o sobie. Ileż to już razy Bóg wezwał mnie do rzeczy mnie przerastających (w mojej mikroskali rzecz jasna). Niektóre podjąłem, wobec niektórych stchórzyłem, ale są i takie, które nadal znajdują się przede mną. Widzę je wyraźnie i słyszę Boże zaproszenie. Boję się, bo po ludzku mam wrażenie, że jestem za mały, że wciąż czegoś mi brakuje, że nie podołam. A Pan zadaje mi wciąż jedno pytanie - Michał, czy ty jesteś wierzący? Bo jeśli jesteś wierzący, to przecież zdajesz sobie sprawę, że wszystko, co jest w tobie mogę pomnożyć jedną moją myślą. Bo jeśli jesteś wierzący, to wiesz, że żadna twoja nieumiejętność nie jest przeszkodą dla mnie. Bo jeśli wierzysz, to wiesz przecież, że pójdziemy wszędzie razem... Może więc warto odłożyć lęk i zaufać. Może warto zrezygnować z czarnowidztwa i odpowiedzieć. Przecież już mi o tym wszystkim opowiedziałeś. Przecież widzisz, że mnie te twoje zastrzeżenia nie przerażają. Przecież słyszysz - niech będą przepasane wasze biodra i zapalone pochodnie...

Wiem, że tak powinna wyglądać moja codzienność. Wiem, że każda decyzja, która przede mną, mała, czy wielka, winna być według tego ewangelicznego klucza podejmowana - jeśli mój Pan tego chce, to ja chcę tego samego... I rzeczywiście pragnę, aby tak wyglądała... Ale czy wygląda? Dziś przypomniałem sobie siebie samego z czasów seminaryjnych. Wówczas miałem poczucie, że mogę iść z Jezusem na krańce świata. Prawie zresztą się wybraliśmy - była taka myśl, żebym skończył seminarium w Kenii i tam od razu podjął pracę. Myśl, która z czasem została zarzucona przez przełożonych, mimo mojej gotowości. Widać to jeszcze nie był czas. Pamiętam, że w seminaryjnych czasach ówczesny generał naszego zakonu szukał chętnych do wyjazdu do Wietnamu i Korei... Dużo o tym myślałem... A dziś? Kapcie i fotel? Nie, z pewnością nie... Ale ta gotowość do szaleństw z Bogiem i dla Boga jakaś nieco mniejsza... Niech będą przepasane wasze biodra i zapalone pochodnie... Michał, czy ty jesteś człowiekiem wierzącym? Tak na co dzień?

niedziela, 20 października 2013

czy znajdzie???



(fot. flikr.marathon photo/ Lic. CC)
Mili Moi...
Niedziela, którą postanowiłem spędzić leniwie. O ile to oczywiście możliwe w dniu przybycia gości. przygotowania bliższe trwają. Ale właściwie są na ukończeniu. Dziękuję za miłe słowa wszystkim, którzy zechcieli je skierować po tej zmianie miejsca blogowania. Jak napisałem, mam nadzieję, że wszyscy odniesiemy z tej okazji jakieś korzyści. Duchowe rzecz jasna. Mój poprzedni bloog prawdopodobnie powisi jeszcze nieco w internecie. To głównie zasługa Pani Pauliny, która o to poprosiła. Ale nie będę zdradzał szczegółów, żeby nie było, że się chwalę, skupiam na sobie czy coś tam :) Jeśli sama zechce to napisze... A wiem, że zagląda :)
Dziś porusza mnie to pytanie Jezusa - czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę, gdy przyjdzie? Czy znajdzie? Żyjemy w epoce, w której robi się wszystko, żeby ludziom zohydzić to, co z wiarą związane, żeby pokazać środowisko ludzi wierzących jako patologię społeczną, a co więcej, jako niszową grupę, której  odmawia się nie przywilejów, nie, nie... ale zwykłego szacunku często. Praca trwa i, co więcej, prawdopodobnie odniesie zamierzony skutek w życiu wielu osób, dla których już dziś wiara jest dodatkiem do ich życia. Być może za chwilę więc zrezygnują z tych namiastek, które jeszcze gdzieś w ich sercu się tlą. Jeśli dzisiejsze czasy, w myśl słów papieża Benedykta, są czasami "cichej apostazji" to aż strach pomyśleć jakie odstępstwo nas jeszcze czeka... Być może słowa Jezusa - nie bój się mała trzódko, będą już wkrótce bardzo aktualne...
Ale gdybanie o przyszłości i próby jej przewidywania są zdaje się czymś, co zakrawa na praktyki, od których dystansowałem się w poprzednim poście. Więc "idźmy do ad remu" jak powiada jeden z naszych profesorów. A istotą jest moja własna wiara, bo przecież Słowo jest kierowane do mnie i to ja pierwszy mam być jego słuchaczem. Zdałem sobie sprawę, że w moim życiu wiara zawsze była prawdziwym fundamentem i źródłem niezwykłego entuzjazmu, prawdziwej radości, chęci do działania i tak dalej... Czy coś się zmieniło, że o tym wspominam? No właśnie dziś medytuję, czy nie przywykłem za bardzo do świata mojej wiary, czy ona mnie nadal cieszy, a  co więcej, czy to ona jako pierwsza motywuje mnie do podejmowania różnych życiowych aktywności? Innymi słowy, czy gdyby Pan przyszedł dziś, to znalazłby w moim sercu tę wiarę, o której dziś wspomina? A może zamiast niej natknąłby się na pragnienie świętego spokoju, wyrachowanie, zdystansowanie, dobrotliwy uśmieszek nad wieloma ważnymi kwestiami, tchórzostwo i tak dalej, i tak dalej... Co znalazłby we mnie? Jaka ta moja wiara jest?
Pewnie dobrym probierzem jest modlitwa... Jej gorliwość i intensywność coś ważnego o mojej wierze mówią... I uświadomiłem sobie, że dużo modlę się za innych. Sprawia mi to radość i wkładam w to kawał serca. Ale za siebie i swoje sprawy? No właśnie... Również o nich wspominam... Ale są takie tematy, w których chyba nie wierzę i nie liczę na ich wysłuchanie moich próśb... Czy to nie absurdalne? Takim tematem jest choćby moja zdolność do nauki języków obcych... Od wielu miesięcy proszę Pana o jej wzmożenie. Zainspirowany moimi zagranicznymi wizytami, zatęskniłem za swobodnym komunikowaniem się... Ale moje życiowe doświadczenie staje w poprzek tej modlitwy. Nie mogę sie nauczyć i tyle... Czy nie zdaję sobie sprawy, że Pan może zmienić ten stan jedną swoją myślą? Owszem... Czy nie wiem, że to dla Niego nie jest żaden problem? Oczywiście, że wiem... A uwierzyć ciężko... Staram się jednak, niczym ta uboga wdowa, każdego dnia na nowo przedstawiać Mu moją prośbę, licząc na to, że On, który wie lepiej, czego mi potrzeba, spojrzy na mnie z wyrozumiałością i wspomoże...
Przy okazji... Są to już ostatnie dni, żeby podesłać mi swoją intencję. przypominam, że zabiorę je na moją pielgrzymkę do Ziemi Świętej, którą rozpoczynam już w przyszła niedzielę. Nie zwlekajcie więc...  Ślijcie na nowy adres - bratmajkel@gmail.com Zapraszam.




sobota, 19 października 2013

początek

http://webroad.pl/cms/616-blank-template-j25-j30
Mili Moi...
A zatem rozpoczynam coś w nowym miejscu... Zbudowanie tego blooga zajęło mi baaaardzo dużo czasu. I to nawet nie chodzi o technikę, bo ta jest dość prosta... Problem raczej w zdecydowaniu się... Na czcionkę, na kolor, na układ... Ale mam nadzieję, że wszystko będzie dość czytelne i wspólnie się tu odnajdziemy. To ciekawe, bo niby nie zmienia się wiele, a jednak czuję jakbym zostawił za sobą jakąś skorupę... Niczym ślimak, który zmienia swój dom... Jest to intrygujące uczucie. Zobaczymy co z tego wszystkiego będzie...

Od rana wielkie pucowanie domostwa :) Trochę może nawet większe, niż w każdą sobotę, bo jutro przybywają bracia z innych naszych studenckich domów w Lublinie, aby poświętować z nami mocno spóźnione imieniny - moje i o. Artura. Przygotować się więc trzeba... Ale to są nieliczne okazje do bycia razem, więc tym chętniej się tym wszystkim pracom oddaję. Jeszcze tylko wyprawa na zakupy i będzie można odetchnąć...

A Słowo? Jak co dzień... Żywe. Dziś Pan zwrócił mi uwagę, że to, co jest potrzebne na jakimś etapie mojego życia, przyjdzie dokładnie wówczas, kiedy powinno przyjść. Nie ma sensu oczekiwać dziś czegoś, co potrzebne będzie dopiero jutro. Dość ma dzień swojej biedy. Czekaj cierpliwie mówi Pan - gdy przyjdzie czas, otrzymasz. Niczym ci uczniowie, którym Pan dziś obiecuje szczególną asystencję Ducha Świętego w sytuacjach wymagających nadzwyczajnych umiejętności. nie martwcie się. Ojciec pośle wam Ducha i nikt sie nie ostoi mądrości, z którą będziecie przemawiać. Czyż nie przekonujemy się, że w pierwszych chwilach istnienia Kościoła, te słowa okazały się bardzo prawdziwe. Bóg jest prawdomówny....

Ale perfekcjoniści zwykle chcą Mu pomagać :) Jakby nieco obawiali się, że On może sobie z tym wszystkim nie poradzić. Jakby byli przekonani, że można niektóre rzeczy w życiu zgromadzić na zapas. Jak sobie tak leżą, to nikomu nie przeszkadzają, a zawsze można do nich sięgnąć. Jestem niestety jednym z nich. Tymczasem Pan mówi - łaska jest zawsze świeża, nowa, dzisiejsza. Pozwól się obdarować dziś, tym, czego potrzebujesz dziś, tym, co wykorzystasz dziś... I nie bój się, że jutro ci zabraknie... Bo jeśli zechcesz jutro spotkamy się znowu. I zapewniam cię, że przyniosę ci to, czego będziesz potrzebował... Aby się do mnie przyznać. Bo to przecież jest dla ciebie ważne. Czyż nie???